Severitus | AU 5 tom
Rozdział 8. Przebudzenie
Każdy dzień to odrobina życia:
każde przebudzenie to odrobina narodzin,
każdy poranek to odrobina młodości,
każdy sen zaś to namiastka śmierci.
— Arthur Schopenhauer
Stuk, stuk, stuk... Czyjeś obcasy?
Cisza.
Miarowy oddech. Wdech, wydech... Szelest papieru. Brzęk szkła.
Ciemność.
Harry nie chciał opuszczać tego miejsca — czymkolwiek było. Nie czuł tu bólu ani nie nękały go żadne przykre myśli. Nic nie miało tu początku ani końca, przyczyny ani skutku, a on sam nie był niczym więcej poza miękkim kokonem bezpieczeństwa i błogiej ciemności. Co mogło być ważniejsze od tego cudownego uczucia?
Jednak w pewnym momencie ta spokojna przystań zaczęła rozwiewać się, zastąpiona przez coś zupełnie innego. Miał wrażenie, że wyłania się z nicości do istnienia. Sekunda po sekundzie stawał się coraz bardziej świadomy swojego ciała oraz tego, co go otacza. Najpierw ciepła na policzku, a później cichych odgłosów — szumu wiatru, świergotu ptaków, a nawet... tak, skrzypienia podłogowych desek pod czyimiś stopami. Harry skupił się na tych dźwiękach, jakby były jedyną nicią łączącą go z rzeczywistością. Na razie jednak nie umiał poskładać ich w całość. Były niczym fragmenty zapomnianego świata, których logiki nie rozpoznawał. I możliwe, że w tym stanie półsnu, w którym jawa mieszała się z marą, a koszmar z marzeniem, mogła minąć wieczność. Możliwe też, że zegar wygrywający ciche tik-tak, wciąż i wciąż od nowa, odmierzył zaledwie kilka ulotnych sekund.
Niespodziewanie świat nabrał ostrości i z ust Harry'ego wydobył się cichy jęk. To było jak wynurzenie się z wody i zaczerpnięcie pierwszego oddechu, a razem z nim powróciło cierpienie i strach. Nagle rozpaczliwie zapragnął otworzyć oczy. Czuł, że musi to zrobić, że może właśnie w ten sposób uwolni się od tego obezwładniającego bólu i niepokoju. Było to jednak ponad jego siły. Ciemność pochłonęła go raz jeszcze.
Stuk, stuk, stuk...
Miękki dotyk czyjejś dłoni.
I ciche szmery w ciemności.
Stuk... stuk... st...
Kiedy ponownie wróciła mu świadomość, jego pierwszą myślą było, jak trudna i bezskuteczna była jego walka w próbie przejęcia kontroli nad ciałem. Zupełnie jak gdyby ktoś był reżyserem jego życia i powiedział „pas” — wszystko zniknęło, zgasły światła, a kurtyna opadła. Ale kiedy scena znów utonęła w blasku, on dalej stał w tym samym miejscu, jakby zupełnie nic się nie zmieniło — jakby był aktorem idealnym, gotowym grać swoją rolę w momencie, w którym podniesie się kurtyna.
Wszystko w tamtym wspomnieniu wydawało się być zamazane i niejasne, ale każde uczucie, każda myśl, każdy najmniejszy szczegół, jaki do niego dotarł poprzez mgłę umysłu, mógł przywołać z krystaliczną klarownością. Gdyby w tamtym czasie potrafił, zapewne zapłakałby — tak koszmarne było uczucie wracania do rzeczywistości. Bo coś, czego nie umiał nawet nazwać, wyrwało go z miejsca, które było lepsze od tego, co czekało go tutaj. Bo Harry wreszcie, po raz pierwszy od wydarzeń na Privet Drive, otworzył oczy i jego drugą myślą było, że wolałby ich nigdy nie otwierać.
Długie rzęsy, niczym skrzydła motyla, zatrzepotały kilkakrotnie w ochronie przed jasnymi promieniami słońca i już po chwili powieki odsłoniły zielone tęczówki oraz malujące się na nich zdezorientowanie i ból.
Pierwszą rzeczą, którą Harry zobaczył, było to, że leży na łóżku pod białymi prześcieradłami. Kolejną, że znajduje się w przestronnym pomieszczeniu, którego nigdy wcześniej nie widział. Co dziwniejsze pokój sprawiał wrażenie przytulnego i bezpiecznego. Wysokie okna otwarte były na oścież, pozwalając wślizgnąć się do środka światłu oraz świeżemu powietrzu. Przez chwilę z konsternacją wodził wzrokiem po otoczeniu, starając się zrozumieć, w jaki sposób się tu znalazł. I kiedy jego myśli dryfowały nieskładnie, próbując pochwycić coś, co dałoby mu jakiekolwiek wyjaśnienie, wspomnienia wróciły do niego z pełną mocą.
Śmierciożercy atakujący Privet Drive. Wyczerpujący lot na miotle. Malfoy rzucający Crucio. Oraz mgliste wspomnienie czyjegoś głosu, powtarzającego, że „wszystko będzie dobrze”.
Harry pamiętał jednak coś jeszcze. Widział samego siebie w obszernym holu pełnym ludzi. Stał obok złotej statuy i mówił, że zbliża się wojna. Jego drugie Ja czuło wtedy złość i pogardę. Pajęczymi palcami bawił się różdżką, wiedząc, że choć nikt jeszcze go nie widzi, za sekundę się to zmieni. Pamiętał też salę z ciemnozielonymi ścianami i podłogą w czarno-białe romby oraz zebranych w niej śmierciożerców. W powietrzu wyraźnie wyczuwało się strach, kiedy jego słudzy pełzali po podłodze, błagając o przebaczenie. Nie okazał litości. Był zbyt wściekły, bo napad na Privet Drive okazał się fiaskiem.
I choć wszystkie szczegóły rozmywały się i umykały mu, kiedy próbował się na nich skupić, jedno było dla Harry'ego krystalicznie jasne. Obrazom towarzyszyło więcej bólu, ale już nie takiego, jaki wywoływał Cruciatus. Ten był inny. Miał wrażenie, że spala jego duszę.
Krótko potem pamiętał już tylko ciemność. Teraz natomiast był tylko ból.
Harry otworzył usta w próbie zawołania kogoś. Kogokolwiek. Zdał sobie jednak sprawę, że potrafi zdobyć się jedynie na cichutkie:
— Pr-roszę…
Prawie nigdy o nic nie prosił i nigdy nie błagał. Teraz jednak modlił się, aby ktoś go usłyszał. Okropnie chciało mu się pić, a cierpienie zaczynało stawać się nie do zniesienia.
Ku jego uldze w tym samym momencie do pokoju weszła madame Pomfrey. Kiedy tylko zauważyła, że jej pacjent jest przytomny, ostatnie kilka kroków niemal przebiegła i natychmiast rozpoczęła skrupulatne badanie. Jej różdżka wibrowała jak szalona, wydając dziwne dźwięki. Trwało to kilka sekund, po czym Harry usłyszał pytanie wypowiedziane z tak wielkim napięciem, jakby zależał od tego los świata:
— Panie Potter, słyszy mnie pan? Jest pan w stanie odpowiedzieć?
— Sły-yszę — wyszeptał Harry. I choć trzeba było pełnego skupienia, aby zrozumieć jego wypowiedź, wystarczyło. Zmarszczki na twarzy pielęgniarki rozpogodziły się, nawet jeśli jej postawa wydawała się być nadal spięta.
— Wiesz kim jestem?
— Pomfrey.
— Jakie jest twoje ostatnie wspomnienie?
Czemu zadaje mu tak mało ważne pytania?, zirytował się Harry. Oddałby naprawdę wiele za szklankę zwykłej chłodnej wody i porządną garść tabletek przeciwbólowych. Jednak kobieta wciąż czekała na odpowiedź.
— Lucjusz Malfoy. Cru-uciatus.
— Dzięki Merlinowi — westchnęła.
Przez głowę Harry'ego przebiegła dziwna myśl, że właściwie nigdy wcześniej nie widział pani Pomfrey tak bardzo zmartwionej. Nie wyglądała tak nawet wtedy, gdy obudził się po upadku z miotły w trzeciej klasie, ani gdy za sprawą Lockharta stracił wszystkie kości w ramieniu. Z drugiej strony prawdą było, że jeszcze nigdy nie czuł się tak strasznie jak teraz. Czy magia nie mogła go wyleczyć?
Matrona machnęła różdżką, przywołując dwie fiolki. Następnie podniosła jego głowę i przyciskając jedną z nich do ust, nakazała wypić. Ku zaskoczeniu Harry'ego pierwszy eliksir był przyjemny w smaku i od razu zaspokoił jego pragnienie. Na drugim jednak jego szczęście się kończyło, ale nie miał siły choćby skrzywić się w proteście.
— Dziękuję — wyszeptał z ulgą. Od razu łatwiej mu się oddychało. Miał wrażenie, jakby nagle zdjęto z jego piersi ogromny ciężar, który do tej pory przygniatał go i nie pozwalał jasno myśleć.
— Proszę nic więcej nie mówić i nie nadwyrężać się, panie Potter.
Jednak Harry musiał znać odpowiedź na jedno bardzo ważne dla niego pytanie:
— Jak długo?
Madame Pomfrey nie odpowiedziała od razu. Przez chwilę wygładzała kołdrę i poduszkę pod czujnym spojrzeniem zielonych oczu. W końcu spojrzała na chłopca.
― Dziewięć dni. I jest to niebywałe szczęście. Przez chwilę byliśmy pewni, że nigdy się pan nie obudzi. — Czyli aż tak było źle? ― Pójdę zawiadomić dyrektora, że odzyskał pan przytomność. A teraz proszę się przespać.
Harry'emu nie trzeba było tego powtarzać. Przyjemne ciepło już od jakiegoś czasu rozprzestrzeniało się wzdłuż jego ciała, łagodząc ból i sztywność kończyn. Harry zamknął oczy, rozkoszując się nagłym spokojem — pierwszym, od kiedy torturował go Lucjusz Malfoy. Wszystko będzie dobrze, pomyślał. Ból odchodzi. Łóżko jest tak przyjemnie miękkie i wygodne. Jest bezpieczny. Po raz pierwszy od tamtego dnia jest bezpieczny.
Zanim zapadł w głęboki sen, jego ostatnią myślą było, że może tym razem nie zdradzi go puchar, który nie jest pucharem a świstoklikiem, ani nie zawiodą osłony, które miały nie zawieść. Kiedy podążał w krainę snów, trzymał się kurczowo tej myśli. Musiał się jej trzymać, bo inaczej utraciłby swój spokój.
* * *
Gdzie okiem nie sięgnął, rozpościerały się pofałdowane góry piasku. Od czasu do czasu silniejszy podmuch wiatru podrzucał w górę kłęby pyłu, tworząc w powietrzu fantazyjne wzory. Cisza i spokój przesiąkały tę umarłą przestrzeń — przestrzeń bez nawet jednego karłowatego drzewa czy rośliny. Jedynymi przerywnikami w monotonnym krajobrazie stanowiły kolory: brąz kamieni, złoto piasku, żółć słońca i lazur nieba.
Syriusz Black z ponurą miną przyglądał się temu widokowi. Jego wzrok jednak nie błądził bez celu, a zdawał się czegoś szukać. I w końcu znalazł to. Daleko na tle horyzontu wyłaniała się pokraczna budowla. Na powrót przesłonił twarz białą chustą i z cichym pyknięciem zniknął, aby pojawić się kilka kilometrów dalej.
— Ostatni raz się na to godzę — mruknął, kiedy ze zmarszczonym czołem przyglądał się ruinom.
Wiedział, że najbezpieczniejszym dla niego wyjściem było trzymanie się z dala od Anglii. Najlepiej w miejscu, w którym panują upały, a więc takim jak to. Jeśli bowiem można być czegoś pewnym, to tego, że egzystowanie dementorów w Afryce jest równie absurdalne, co stwierdzenie, że trytony nie potrzebują wody, aby przeżyć. Życie na emigracji pociągało za sobą zmaganie się z zagranicznym Ministerstwem Magii, ale każdy kraj wolał zajmować się swoimi sprawami zamiast ściganiem cudzych przestępców. Kto zatem lepiej nadawał się do zleconego przez Albusa zadania, jak nie on? Mimo to zdecydowanie wolał tropiki od afrykańskich pustyń i stepów. Aż przechodziły go ciarki na myśl, że roi się tu od mantykor, skorpionów gigantów, sfinksów, chimer i tylko Merlin wie, czego jeszcze.
Jednak nie nazywałby się Syriuszem Blackiem, gdyby nie umiał poradzić sobie na przykład z taką mantykorą. Cóż z tego, że wielkie to i paskudnie niebezpieczne? Blackowie nie słynęli z tego, aby pokonało ich jakieś przerośnięte bydlę. Chociaż jak pomyśleć o wujku Benie... — Merlinie, świeć nad jego duszą — po spotkaniu z chińskim ogniomiotem zostały po nim jedynie spopielone szczątki. Niemniej mimo wysokich umiejętności obrony wcale nie oznaczało, że lubił codziennie stawać z potworami oko w oko. A szczególnie, że niektóre oczy były wyjątkowo obrzydliwe.
Niestety batalion mogących czaić się tu okropności nie był jedynym jego zmartwieniem. Przebywając w tym miejscu, został niemal zupełnie odcięty od wiadomości z Anglii. Każdego dnia niepokoił się tym, jak radzi sobie jego chrześniak. To, co dzieciak przeżył podczas ostatniego zadania turnieju, było potworne. Serce omal nie pękło mu z żalu, kiedy zobaczył Harry'ego po powrocie z tamtego cmentarza. Jedyne, czego teraz chciał, to zostać w Anglii i być blisko. Niemal pokłócił się z tego powodu z Dumbledore'em, bo nie powinien teraz znikać niczym tchórz. Albus jednak twierdził, że kiedy Harry wróci do Dursleyów, Syriusz nie będzie miał możliwości się z nim widywać. W końcu przekonał go, że bardziej przyda się Zakonowi.
Black szczerze wątpił, czy ci mugole są w stanie dobrze zająć się Harrym. Nie miał oczywiście dowodów na złe traktowanie — chłopiec wyglądał normalnie i zdrowo. Z drugiej strony miał wrażenie, że jest zbyt niski i szczupły jak na swój wiek. Zaniepokoiły go też znoszone i zdecydowanie zbyt duże ubrania. Kroplą, która przelała czarę, było przemyślenie zgody Harry'ego na propozycję, jaką mu rok temu złożył.
Miał dużo czasu, aby dokładnie się nad tym zastanowić. Najpierw cieszył się, że syn Jamesa i Lily chce z nim zamieszkać. Później przyszło wspomnienie z własnego dzieciństwa, kiedy nader gorliwie sam przyjmował zaproszenia Potterów na wakacje — byle tylko być z dala od swojej nienawistnej, pokręconej rodziny. Czy ktokolwiek, kto jest szczęśliwy w swoim domu, zgodziłby się go tak łatwo porzucić na rzecz kogoś zupełnie obcego, a na dodatek azkabańskiego uciekiniera? Syriusz wiedział, jaka jest odpowiedź.
W końcu musiał przerwać ponure rozmyślania i ponownie rozejrzał się po okolicy. Upewniwszy się, że poza nim nie ma tu żywej duszy, wszedł do środka małego domku. Wewnątrz panowała nieprzenikniona ciemność, więc jednym ruchem różdżki oświetlił drogę wzdłuż wąskiego korytarza. Kiedy wszedł głębiej, wiszące na ścianach pochodnie zapłonęły magicznym światłem.
Sprawdził skrupulatnie miejsce na obecność czarnomagicznych klątw — a Merlin świadkiem, że znał się na nich równie dobrze co Snape, skoro przez pół dzieciństwa mieszkał w domu naszpikowanym klątwami — i ruszył do przodu, aż dotarł do okrągłego pomieszczenia, które wyglądało na pracownię. To nie będzie łatwe, pomyślał Black z niepokojem, kiedy zobaczył na podłodze szkielet zasnuty pajęczyną. Nie było zaskoczeniem, że tam gdzie trup, tam znajdowało się to, czego szukał. Kufer. I to nie byle jaki kufer. Black aż na skórze czuł wibrowanie magii. Najwyraźniej jego poprzednik nie miał zbyt dużo szczęścia. Syriusz mógł tylko zgadywać, czy był to jakiś przypadkowy złodziejaszek czy śmierciożerca nasłany przez Voldemorta. Choć po wyglądzie szaty byłby skłonny obstawiać na to drugie. Zresztą nieważne, właściciel tego kufra nie żyje, a sam obiekt stoi tu nietknięty. Jeśli uda mu się złamać chroniące czary, Zakon zdobędzie przewagę w tej wojnie. Mają prawdziwe szczęście, że Voldemort nie wie, jak bardzo cenna jest jego zawartość. Inaczej zjawiłby się tu osobiście, zamiast wysyłać jakiegoś partacza.
Po godzinie wysiłków Black klasnął w dłonie. Ciemne oczy wręcz zamigotały z podekscytowania. Klątwy zostały przełamane. Uchylił wieko i rozejrzał się uważnie. W środku znajdowało się parę bezużytecznych piór, kilka ksiąg, a także zapisanych zwojów pergaminu z aktywnym zaklęciem impregnowania. W końcu na samym dnie znalazł szkatułkę. Wyglądała niepozornie — wykonano ją z nielakierowanego drewna i nie miała żadnych ozdób. Jednak kiedy ją otworzył, znalazł to, czego szukał: mały złoty kluczyk.
Syriusz schował go do kieszeni i opuścił ruiny.
Dla mnie to czysta przyjemność czytać to opowiadanie. Jesteś mistrzynią we władaniu językiem, w opisywaniu prostych czynności w ciekawy, interesujący sposób. Cieszę się, że Harry już się obudził. Nie spodziewałam się w sumie, że będzie miał jakiś defekt po tych wydarzeniach, bo to przecież nie jego choroba jest tutaj wątkiem głównym. Ale przedstawiłaś to w takim przyjemny sposób, że mogłabym to czytać i czytać. Druga sprawa - widzę, że pojawia się Syriusz, myślę sobie o nie, dlaczego on, wolałabym kogoś innego, ale tak mnie tym wszystkim zaintrygowałaś, że nie jestem kompletnie zrażona. Ciekawa jestem, o co chodzi z tym kluczykiem. Świetnie budujesz napięcie.
Nie mogę się doczekać konfrontacji Harry'ego i Snape'a. Myślę, że tu też czymś zaskoczysz.