Czytałam kiedyś książkę, w której dziewczyna była tak jakby nawiedzana przez złą istotę. Każdy dzień zaczynała wtedy od zadania sobie pewnych pytań, aby trzymać się tych strzępek świadomości, które jej jeszcze pozostały na własność. Jak ma na imię, kim jest, czym się zajmuje i tym podobnych. Dla mnie właśnie tak wygląda umieranie. Choroba jest taką istotą, która zagnieździła się we mnie i z którą każdego dnia muszę walczyć o samą siebie. Dlatego codziennie rano, zanim otworzę oczy, zadaję sobie kilka pytań, aby zobaczyć czy mój intruz nie zabrał mi kolejnej części mnie.
Jak mam na imię?
Evedlyn.
Ile mam lat?
18.
Kim jestem?
Zwykłą dziewczyną, która ma swoje demony. Czarownicą, której nawet magia pomóc nie może.
Jaki jest mój cel?
Zobaczyć kolejny wschód słońca. Przeżyć każdy następny dzień. I wykorzystać maksymalnie ten czas, który mi pozostał.
A potem idę na dwór i obserwuję jak słońce pojawia się nad drzewami. Wtedy nie umieram. Wtedy jestem zdrowa i pozwalam sobie na tę cichą nadzieję, że jednak będzie dobrze, chociaż tak naprawdę nie ma na to szans.
***
Śpiew ptaków za oknem wyrywający mnie ze stanu półsnu uświadamia mi, że jednak żyję. Biorę głęboki wdech. Potem kolejnych sześć. Siedem to dobra liczba. A ja dzisiaj znów chcę mieć dobry początek.
Otwieram oczy. Wita mnie widok uśmiechniętych dziadków, rodziców i rodzeństwa. I mnie. Wszyscy mówią coś wesoło, patrząc w obiektyw. To były moje czternaste urodziny. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy o mojej chorobie. Wtedy jeszcze życie było takie pozytywne. Oddałabym wszystko, aby móc sprawić, by wszystko było jak w tamtej chwili. Od czterech lat to właśnie to zdjęcie powstrzymuje mnie nie raz od strzelenia w siebie
Avadą. Bo mimo tego, że jest źle, oni cieszą się, że nadal jestem z nimi.
Podnoszę się powoli. Nie odczuwam żadnych zawrotów głowy ani mdłości. Widzę wszystko wyraźnie. To naprawdę może być dobry dzień.
Wyjmuję z szafy karygodnie (według mojej babci) krótkie spodenki i znajduję do nich luźną bluzkę. Na nogi zakładam moje ukochane, stare trampki i przeczesuję włosy palcami. Zwijam je w niedbałego koka, który przebijam różdżką. Ostatnie spojrzenie na ściankę ze zdjęciami i znikam.
***
Czas to naprawdę fascynujące zjawisko. Czasem pędzi jak na złamanie karku, na przykład wtedy, gdy miewasz ten lepszy dzień. A gdy czujesz się jak ostatni wrak, wlecze się w nieskończoność. Ale bywają takie chwile, kiedy czas jakby staje. Te magiczne momenty, w których nie czujesz się jak resztki samego siebie. W których masz wrażenie, że gdybyś naprawdę chciał, mógłbyś zrobić wszystko.
Obserwowanie wschodu słońca jest dla mnie takim zjawiskiem. To najczystsza magia. Noc ustępuje miejsca dniu, ciemność ustępuje miejsca światłości, przyroda budzi się do życia, słońce zaczyna od nowa swoją wędrówkę. Śpiew ptaków i szum drzew brzmią wspanialej od niejednej muzyki. Wiem, że te chwile są tylko moje. Nawet jeśli mój intruz właśnie teraz by wygrał, byłabym szczęśliwa. Śmierć w takiej chwili to dobra śmierć. Bez strachu, łez, krzyków i sterylnego zapachu szpitala. Bez krwi i bólu. Jak zwykłe zaśnięcie.
Niebo nade mną zmienia barwę jak w kalejdoskopie. Od szarości, balansując na granicy bieli, aż do błękitu. Te zmiany każdego dnia uświadamiają mi coraz mocniej, że w naszym życiu również nie ma nic stałego. Dzisiaj żyjesz jakbyś był nieśmiertelny, jutro o wieko twej trumny niczym krople łez uderzają kamienie, wyrażając żal za straconym życiem. Żal za tobą. A lata później, które w dobie całej wieczności będą nic nieznaczącym ułamkiem sekundy, pamięć o tobie zniknie. Taka kolej rzeczy. Jednych to spotka wcześniej, innych później, ale nikogo nie ominie.
Wszystko ma swój koniec. Tak samo te wspaniałe chwile. Słońce stoi już stabilnie na niebie. Wiatr igra z liśćmi wydobywając z nich cichą melodię. Ptaki skończyły swój koncert i udały się na zwiedzanie świata. Wszystko powraca do normalnego życia. Na mnie też przyszedł czas.
***
Nasz dom tak naprawdę nigdy nie śpi. Zawsze znajdzie się ktoś, kto chociażby o trzeciej w nocy okupuje lodówkę lub ogląda telewizję. Zazwyczaj są to moi bracia, ale dziadkowie też nie próżnują. Dlatego, gdy pojawiam się w kuchni, nawet o tak wczesnej porze, nie jestem w niej sama.
- A, to ty. - Z ust Devona zwisa kabanos, nadając mu zabawny wygląd. Jego oczy prześlizgują się po mojej postaci, szukając jakichś niepokojących szczegółów. Nie znajdując niczego rusza do salonu, niosąc pod pachą pół bochenka chleba. Z braku lepszego rozwiązania idę za nim. - Mama powiedziała, że masz się do niej zgłosić.
- Mówiła po co? - pytam, rozsiadając się na kanapie obok brata. Zabieram mu jedną kromkę i wpycham sobie do ust.
- Nie. Ale o co jej może chodzić? O sprawozdanie z każdej twojej sekundy poza domem. – Wzruszenie ramionami wybitnie potwierdza to, że on tak samo jak ja ma już dosyć nadopiekuńczości mamy.
- Lecisz do roboty? - pytam po dłuższej chwili ciszy, wlepiając spojrzenie w wiszący nad komodą telewizor. Nasz dom pełen jest mugolskich urządzeń.
- No. A nawet jadę. Fordem – mruczy Dev pod nosem i podnosi się. - Służba nie drużba.
Patrzę jak znika w korytarzu. Sekundy wloką się leniwie, zmieniając się w minuty. Nie chcę gadać z mamą. Jest kochana, ale jej troska czasem mnie przeraża. Podchodzi do tej mojej choroby o wiele poważniej niż inni. Pewnie dlatego, że jest mugolaczką. Ten świat jest dla niej o wiele bardziej zrozumiały niż dla nas. Ale właśnie w tym jest jej piękno.
Trzaśnięcie drzwi przywraca mnie do rzeczywistości.
- Nie siedź tyle przed telewizorem, bo ci jeszcze oprócz mózgu gały wypali.
Komentarz brata poprawia mi humor. Cichy chichot, przypominający piski torturowanych Puszków Pigmejskich wydobywa się spomiędzy moich warg. Devon czochra mi włosy, mijając sofę na której siedzę. Poprawia mundur i wypuszcza powietrze z płuc.
- Trzymaj za mnie kciuki, żebym nie dostał taką mugolską
Avadą.
- Niech moc będzie z tobą – odpowiadam i patrzę, jak znika za drzwiami, a po chwili warkot silnika samochodu oddala się stopniowo.
Zostaję sama w czterech ścianach salonu. Mama jest na górze, w swoim gabinecie, gdzie najprawdopodobniej pisze kolejne książki pomagające mugolakom odnaleźć się w świecie magii. Wyczuwam jej energię, jej magię. Marvel, Viviannet i Sevetia jeszcze śpią. Dziadkowie zajmują się ogrodem. A tata jest w pracy.
Coś boleśnie wbija mi się w plecy. Wyciągam spod siebie fiolkę. Nie mogę się nie uśmiechnąć widząc, że Dev znów pomyślał o moich lekach. Spośród mojego rodzeństwa najlepiej rozumiem się właśnie z nim. Jest najstarszy z nas. Nie przesadzę nazywając go też najinteligentniejszym i najsprytniejszym z naszej gromadki. Jest ponadprzeciętnie uzdolniony. Pracuje jako mugolski odpowiednik aurora, co pozwala mi sądzić, że jest również najsilniejszy z naszej rodziny, bo żadne z nas nie dałoby rady.
I dlatego czasem naprawdę żałuję, że jest charłakiem, ponieważ jako czarodziej mógłby przyćmić nawet legendarnego Pottera.
Naprawdę interesujące. Tak jak pisałam w prologu masz ciekawy styl. Jest tajemniczo, bo nadal pratkycznie nic nie wiemy. Znaczy wiemy, ale nie wiemy Mam nadzieje, ze zrozumiesz. Pisz dalej, bo zapowiada się ciekawie. Oby wena cie nie opuściła!
PS: Pierwsza! ^^