Co się działo z Gilderoyem po wypadku i wyjściu ze Świętego Munga? Oto moja teoria.
Życie po wyjściu ze szpitala było jakieś dziwne. Nikt na niego nie czekał pod kliniką, nie miał dokąd pójść, a ze sobą miał tylko jedną walizkę ubrań. Miał za to nieodparte wrażenie, że przed wypadkiem było jakoś inaczej.
Ostatniego dnia, kiedy już miał wychodzić, jedna z pielęgniarek wcisnęłam mu do ręki zdjęcie. Tak kiedyś wyglądałeś, powiedziała. Kiedyś byłeś aktorem, bardzo cenionym w teatrze. Patrz, tu grałeś czarodzieja.
Ze zdjęcia spoglądał na niego blondwłosy, uśmiechnięty mężczyzna w pełni sił. Miał na sobie kolorową szatę, a w ręce trzymał różdżkę. Gilderoy mógłby przysiąc, że postać ze zdjęcia od czasu do czasu puszcza do niego oko.
Coś z aktora na pewno w nim zostało. Gracja, charyzma i niepowtarzalny uśmiech sprawiały, że kandydaci do szkół teatralnych chętnie zapisywali się do niego na korepetycje. Nigdy potem nie pytał jak poszły im egzaminy wstępne. Nie interesowało go to, nie szukał znajomych, tylko pieniędzy.
Dużo błądził po świecie zanim znalazł swoje miejsce. Nie był pewny jak doszło do tego, że przeniósł się do Ontario. Kanada wydawała mu się być ciekawym miejscem. W Wielkiej Brytanii ciągle spotykał ludzi, którzy bardzo uważnie mu się przyglądali, a niektóre kobiety były niesamowicie podekscytowane jego widokiem. Ba, jedna nawet podbiegła do niego i krzyczała coś o znanym czarodzieju. Dopiero mąż odciągnął ją od Gilderoya, zanim ten zdążył dać jej autograf. Najwidoczniej to musiała być jego najlepsza rola, skoro dwa lata po wyjściu ze szpitala ludzie wciąż o nim pamiętali. Sam też chciałby pamiętać choć trochę ze swojej kariery.
Pragnął wrócić do sławy, nic nie było mu tak potrzebne, jak uwielbienie ludzi. Ale nie chciał, żeby oglądali go w tym stanie. Wiedział, że potrzebuje jeszcze trochę czasu na rekonwalescencję. Ta przeprowadzka do Kanady to tylko na jakiś czas, tłumaczył sobie. Kto by podejrzewał, że ten moment przerodzi się w kilkanaście lat.
Wybrał miejscowość o nazwie London, bo mimo wszystko miał sentyment do swojej ojczyzny. Wciąż szkolił młodych aktorów, choć postanowił pójść o krok dalej i do swojej oferty dołączył też naukę śpiewu. To był strzał w dziesiątkę.
Patricia była młoda, piękna i samotna. Byłaby idealną kandydatką na żonę, ale Gilderoy widział w niej przede wszystkim swoją najwierniejszą wielbicielkę. Nie trzeba mu było niczego więcej.
Przyprowadzała do niego na lekcje śpiewu swojego syna, Justina. Chłopak miał talent, choć oczywiście swojemu mistrzowi nie dorastał do pięt. Brał udział w wielu konkursach, a Gilderoy, sam nie wiedząc dlaczego, zawsze chodził na nie z jego matką. Kobieta używała tych śmiesznych urządzeń, kamer, żeby zarejestrować wysiłki nastolatka. A jednak na żadnym wywoływanym zdjęciu chłopak do niej nie machał ani nie puszczał oczka, jak Gilderoy z przeszłości sam do siebie.
Patricia wpadła na pomysł, żeby wrzucać występy Justina do Internetu. Ten nowy wynalazek był bardzo ciekawy, Gilderoy żałował, że nie istniało to wcześniej. Na pewno ktoś z jego fanów nagrałby jego występy, a potem wrzucił na tego całego Youtube'a. Przecież w Londynie wciąż tylu ludzi go ceniło. Na pewno zaraz po powrocie z teatru chcieliby przypominać sobie najważniejsze fragmenty sztuki i oglądać wspaniałego aktora jeszcze raz.
Po pewnym czasie Gilderoy wpadł na ciekawy pomysł. Gdyby tak pomóc chłopakowi i wysłać jego filmiki gdzieś dalej, a samemu też na tym zarobić?
Mężczyzna nauczył się korzystać z tego całego Internetu i znalazł kilku obiecujących menedżerów muzycznych. Oczywiście sam byłby najlepszym menadżerem dla Justina, ale planował wybadać grunt, zobaczyć, czy coś z chłopaka będzie, a dopiero kiedy się to potwierdzi, zająć się rozwojem jego kariery na poważnie. Nie było sensu poświęcać czasu na kogoś, kto mógłby nie odnieść sukcesu.
Większość mu nie odpisywała, kilku wyraziło swój brak zainteresowania. W końcu trafił na Scootera, śmiesznego faceta, który uznał, że mógłby przylecieć do Kanady zobaczyć chłopaka. Gilderoy zaaranżował spotkanie, Justin zaśpiewał dla Scootera, ale manager uznał, że nic z tego nie będzie. Trudno, nauczyciel nie planował już szukać dalej, i tak zrobił dla tego chłopaka o wiele więcej niż dla kogokolwiek wcześniej. Sam przed sobą nie bardzo przyznawał się do tego, że trochę jednak zależało mu na jego matce.
W swoim postanowieniu nie wytrwał długo. Już po paru dniach uznał, że w takim wypadku sam zostanie menedżerem. Ten dzieciak miał potencjał, Gilderoy widział to wyraźnie, a wypromowanie go mogło przynieść mu wiele pieniędzy. Wtedy pewnie też łatwiej byłoby mu wrócić do pracy w teatrze. Znów mógłby przywdziać magiczne szaty i zostać czarodziejem. Z krainy... Hogwartu? Czasem miewał przebłyski z tej sztuki.
Pobiegł do domu młodego Biebera, ale nikogo tam nie zastał. Ani w ten, ani w żaden inny dzień w ciągu miesiąca nie udało mu się spotkać Patricii. Wyglądało to tak, jakby zapadła się z synem pod ziemię. Wtedy Gilderoy postanowił raz jeszcze usiąść przed komputerem i zaczął szukać.
Justin Bieber, koncert, Atlanta.
Lockhart myślał, że oczy wyjdą mu z orbit. Kupił bilety i poleciał do Stanów. Jak to się stało? W którym momencie ten młody chłopak i jego matka postanowili wykorzystać Gilderoya, a potem go zostawić? Dlaczego nic nie powiedzieli? W głowie mężczyzny kotłowały się dziesiątki pytań, kiedy czekał na swoją kolej przed halą koncertową. To, że razem z nim były tam wielkie tłumy, jakoś umknęło jego uwadze.
Miał bilet na płytę, ale przecież zasługiwał na strefę VIP. Uprzejmie wyjaśnił to ochroniarzowi, a urok osobisty sprawił, że został eskortowany na miejsce pod samą sceną.
Tak, Gilderoy chciał, żeby Justin go zobaczył. Chciał, żeby było mu wstyd, że zostawił swojego nauczyciela w Kanadzie. I po raz drugi w ciągu jednego miesiąca przeżył szok.
Justin wyszedł na scenę, a zgromadzone na hali nastolatki zaczęły piszczeć. Wzrok chłopaka od razu padł na Gilderoya. Gdy ten chciał się przebiegle uśmiechnąć, twarz Justina rozjaśniała. Przecież to nie tak miało wyglądać!
Baby, baby, baby, ooohhh, śpiewał chłopak i wpatrywał się w swojego byłego nauczyciela, a twarz cały czas miał roześmianą.
Wtedy Gilderoy zrozumiał i poczuł się jakby poraził go piorun. On już widział taki wzrok. Z takim uwielbieniem wpatrywały się w niego uczennice w Hogwarcie. Nie, to nie mógł być teatr. Wszelka jego wiedza wskazywała na to, że w czasie, kiedy tam grał, na West Endzie nie zatrudniano dzieci. A to mogło oznaczać tylko, że Hogwart istniał naprawdę, a on nie był aktorem, tylko nauczycielem… magii.
Ciało odmawiało mu ruchu, ale oczy bezwiednie skierowały się w stronę Justina. Chłopak uśmiechnął się jeszcze raz i kiwnął głową. Machnął ręką w stronę trybun, a z zupełnie pustych pojemników ustawionych pod ścianami wyleciały fajerwerki. Czy Gilderoy dobrze widział, że z rękawa wystawał mu jakiś patyk? Nie. Na pewno nie. Ta cała magia to przecież nie mogła być prawda.
Gilderoy Lockhart był najlepszym aktorem na West Endzie w latach 90, a Justin Bieber był jego muzycznym wychowankiem. To bezpieczniejsza wersja rzeczywistości, której mężczyzna wolał się trzymać.
Spodziewałam się wiele po przeczytaniu opisu tej miniaturki, ale na pewno NIE TEGO
Do samego wykonania mogę się trochę przyczepić, szczególnie, że jesteś bardzo oszczędna w przecinkach (u nas znaki nie kosztują, nie musisz oszczędzać!), odmiana Gilderoya jest taka jak Malfoya - mamy o tym cały poradnik Fan Fiction, ale w internecie też są takie informacje.
Poza tymi mankamentami, czytało mi się szybko i naprawdę byłam zaciekawiona. Jedynie moment w którym Gilderoy dowiedział się prawdy wydał mi się trochę wydumany i na siłę. Mimo to podobała mi się miniaturka od początku do końca. Dla mnie mocne PO