Kiedy na ostatniej lekcji OPCMu z Gryfonami Gilderoy Lockhart przypadkiem zamienił małą żabę w średniej wielkości smoka i jak zwykle ulotnił się, pozostawiając uczniów sam na sam z potworem, Minerwa McGonagall musi interweniować.
Od autorki słów kilka (ważne!):
Ten fick to trening po krótkiej przerwie w pisaniu. W moim odczuciu jest bardzo przeciętny, ale skoro już powstał, to postanowiłam go zamieścić.
- Gilderoyu - usłyszał za plecami czyjś bardzo surowy głos.
Gdyby mógł najchętniej zapadłby się pod ziemię, ale - niestety - teraz niespecjalnie miał ku temu możliwość. Z gwiazdorskim uśmiechem obdarzył spojrzeniem swego gościa.
- Minerwo! Cóż cię sprowadza w moje skromne progi?
Na dźwięk słowa "skromne" brwi profesor McGonagall podskoczyły nieco ku górze, tworząc wyraz uprzejmego zdziwienia. Szybko jednak powróciła do swego standardowego grymasu.
- O ile mnie pamięć nie myli, w co nie wątpię, uczenie transmutacji nie jest czynnością wchodzącą w zakres twoich obowiązków. Życzyłabym sobie zatem, abyś wyjaśnił mi powód twojego ostatniego pokazu niekompetencji.
Oby tylko pochowali mnie w jakiejś wygodnej trumnie, błagał w myślach Lockhart, próbując nie okazać swego strachu na zewnątrz.
- Eee... No cóż, wiesz jacy przekonujący potrafią być uczniowie. Zwłaszcza tacy młodzi - odparł, szczerząc rząd równiutkich, białych, lśniących zębów.
- Chcesz mi powiedzieć, że to za ich namową pośrednio zniszczyłeś pół swojej sali, odesłałeś do Skrzydła Szpitalnego czterech moich wychowanków omdlałych ze strachu i jeszcze uciekłeś z piskiem? - warknęła lodowato zastępczyni dyrektora bardzo, bardzo podenerwowana.
Niech cię, stara wiedźmo, szlag, jęknął w duchu nauczyciel.
- Nie bez powodu, kochana Minerwo, mawiają, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Po prostu źle patrzysz na tę sytuację. Ja interpretuję ją zgoła inaczej - rzekł beztrosko.
- W takim razie oświeć mnie, proszę - rzuciła McGonagall tonem nieuznającym sprzeciwu. Stanęła na przeciw biurka młodszego "kolegi" i zacisnęła usta tak, że tworzyły teraz idealną linię. Mimo że była od niego trochę niższa, w takim zestawieniu wyglądała poważniej oraz groźniej. Lockhart po raz pierwszy od wielu lat poczuł się jak karcony uczeń.
- No... eee... Jakby ci to... eee... - podszedł do regału wypełnionego rozmaitymi książkami (odprowadzany bacznym wzrokiem przez McGonagall) i wylosował jedną ze swoich autorskich pozycji. Z dumą zaprezentował okładkę głoszącą "Wakacje z wiedźmami". - Otóż rzeczone wiedźmy dużo mnie nauczyły. Zanim spędziłem z nimi mało urocze dwa tygodnie sierpnia, byłem jak ty, czyli oschły. - Za późno ugryzł się w język i teraz tego żałował. - To znaczy... eee... spięty... nie, nie, to przejęzyczenie... yyy... nadopiekuńczy... eee... nieco zbyt troskliwy...
Nozdrza Minerwy niebezpiecznie się rozszerzyły. Wyglądała niczym wyjątkowo rozjuszona kotka.
- Twoi Gryfoni po prostu nie pomyśleli...
Rozjuszona kotka zmieniła się w dziką lwicę.
- Co to znaczy "nie pomyśleli", Gilderoyu? Całkowicie pomijając fakt, że plączesz się w tym co mówisz, ty zrzucasz winę na niewinnych uczniów! Transmutujesz żabę, na której miałeś zademonstrować nieszkodliwe zaklęcie defensywne, w smoka wielkością dorównującego gargulcowi strzegącego gabinetu Dumbledore'a, a potem zostawiasz klasę samą, bez żadnej opieki!
A mogłem pójść do pracy w Proroku, wyrzucał sobie Lockhart.
- Złość piękności szkodzi, Minerwo - usiłował załagodzić sytuację. - W ostatecznym rozrachunku nic się nie stało, wszyscy żyją, smok pokonany. Nie widzę powodu do chowania urazy... A teraz, za pozwoleniem, tak jakoś wyszło, że zachowałem resztki świetnej kawy z mojej ostatniej podróży... Może zechcesz mi dotrzymać towarzystwa, gdy będę ją pił?
McGonagall stanęła jak wryta. Milczała, słowa nie mogąc wykrztusić.
- Nie, dziękuję – odpowiedziała w końcu ze stoickim spokojem będącym raczej ciszą przed burzą. - Wybacz, wygląda na to, że mam coś istotnego do przekazania Dumbledore'owi – i już miała wyjść, gdy przejrzawszy jej zamiary Gilderoy rzucił się, by zagrodzić przejście.
- Naprawdę? Nie zostaniesz jeszcze ani na chwilkę? Tak rzadko do mnie zaglądasz. W ogóle rzadko kiedy ktoś przychodzi tu z wizytą, chociaż kawę posiadam wyborną. Ostatnim moim gościem był Harry Potter, miesiąc temu. Swoją drogą, powinnaś porozmawiać z tym chłopcem, chyba się mnie trochę boi, bo więcej tu nie wrócił, mimo mojego zaproszenia. Tyle tych listów od fanów przychodzi w ciągu jednej doby, że rąk do pracy zawsze mało.
- Pracy?! - wykrztusiła McGonagall. - Czy ty zaoferowałeś panu Potterowi pracę?!
- Nie, nie, nie! Odrabiał szlaban – szybko sprostował Lockhart. - Nie chciałem chłopaka zbytnio karać, bo jeszcze młody, to pomagał odpisywać na korespondencję. Co prawda jedna z nich była tak troszeczkę nie dla dzieci i Potter miał pecha na nią natrafić, ale...
- Co to znaczy „troszeczkę nie dla dzieci”?! - przerwała mu gwałtownie McGonagall.
- No bo... Uhm...
Merlinie, za długi mam ten język.
- Czekam na wyjaśnienia.
Lockhart spuścił głowę. Klął, że różdżkę zostawił na biurku. Znacząco ułatwiłaby mu wybrnięcie z tej sytuacji.
Zgodnie z zasadą „co ma być to będzie” przepuścił w końcu Minerwę czując, że jego dni w Hogwarcie (i nie tylko) najpewniej są już policzone. I kiedy sytuacja wydała się maksymalnie beznadziejna, drzwi jego gabinetu raz jeszcze się otworzyły. Tym razem z hukiem. Czarne szaty spętały próg, a srogi ton echem poniósł się po pomieszczeniu.
- Lockhart. Co ma znaczyć wąż w lochach Slytherinu?
To. Jest. Świetne.! Idealnie odwzorowałaś Lockharta i McGonagall. Bardzo podobał mi się język, jakim się tutaj posłużyłaś (ogólnie, w całym opowiadaniu). Z pewnością gładko i przyjemnie się je czyta. Nie mam już nic do dodania. To ff jest doskonałe, daję W!