Niedługo po wojnie wysłano nas na terapię. Taką samą, jaką przechodzą nieliczni mugolscy żołnierze po powrocie z frontu, albo inne osoby z syndromem stresu pourazowego, które nie mogą się już odnaleźć we własnej skórze. Część z nas protestowała, mając nadzieję na istnienie magicznych sposobów na pozbycie się wspomnień, pogodzenie się ze stratą rodziny, przyjaciół i nigdy wcześniej nie widzianych osób, które z jakiegoś powodu postanowiły zasłonić nasze ciała własnymi. Niektórych z nas te obce twarze miały prześladować do końca życia.
Na pierwszym spotkaniu próbowano z nas wyciągnąć, jak się czujemy, czy spotykamy się czasem i czy w ogóle sobie jakoś radzimy. Żadne z nas nie powiedziało ani słowa, unikając patrzenia na siebie nawzajem. Wśród nas były przecież osoby uratowane przez czyjegoś brata, który swój przypływ bohaterstwa przypłacił życiem. Właściwie każdy z nas rozumiał sytuację drugiego, ale i tak trudno było nam znieść swoje spojrzenia. Gdyby jednak zapytano którekolwiek z nas, na kogo uzdrowiciele powinni zwrócić szczególną uwagę, wszyscy chyba odpowiedzielibyśmy, że to Harry Potter wymaga teraz szczególnego wsparcia. Tyle, że Harry radził sobie najlepiej i najszybciej opuścił terapię, próbując żyć na własny rachunek.
Mniej więcej w połowie spotkań uzdrowiciele zaczęli tracić cierpliwość. Żadne z nas nigdy nie wydusiło z siebie nic na temat bitwy. Często rozmawialiśmy po prostu o tym, jak spędziliśmy dzień, a uzdrowiciele godzili się na to, nie chcąc nas naciskać.
Wszystko zmieniło się w pewien wrześniowy wtorek. Nic nie zapowiadało, że spotkanie będzie wyglądać inaczej niż poprzednie. Jak zawsze o osiemnastej zgromadziliśmy się w świetlicy, siadając na krzesłach ustawionych po środku sali. Uzdrowiciel próbował naprowadzić nas na temat tego, co stało się w Hogwarcie, ale znowu wszyscy milczeliśmy jak grób.
- Ronaldzie, chciałbym, żebyś opowiedział nam o tym, jak sobie radzisz – powiedział, wlepiając we mnie nachalne spojrzenie.
- Już lepiej – skłamałem, nie zamierzając wcale rozwijać wypowiedzi.
Pytanie przechodziło na kolejne osoby. Wreszcie Dean zmienił temat i opowiedział o tym, że znalazł świetny bar z kebabem i, że może poszlibyśmy tam wieczorem. Kiedy po pomieszczeniu przetoczył się pomruk aprobaty z końca sali odezwał się damski głos.
- Wszyscy opowiadacie bzdury. – Chyba nikt nie rozpoznał w tym głosie Luny. Nie przeciągała już sylab z nutą rozmarzenia. Teraz jej głos stał się strasznie bezbarwny. Jak my wszyscy. – Neville nie odezwał się słowem od miesiąca, Ginny co noc zjawia się w moim domu, budzona wrzaskami Rona i George’a albo płaczem swojej matki, która snuje się po Norze jak cień. – Zatrzymała na mnie spojrzenie swoich dużych oczu, które zdawały się stracić kolor. Natychmiast odwróciłem wzrok. – Śpię z różdżką pod poduszką i zapalonym światłem, budząc się co pół godziny ze strachu, że znowu siłą wywloką mnie z domu. Codziennie przed lustrem widzę rany po Cruciatusie, czasami wydaje mi się nawet, że znowu czuję ból łamiących się żeber. Wszystko wydaje się takie… - przerwała na chwilę, patrząc przed siebie martwym wzrokiem – obok. Tak, jakby w mojej głowie szalało całe stado gnębiwtrysków, przypominających cały czas o tych których już n i e m a. Wiem, że czujecie to samo. Tylko, że to nie gnębiwtryski sprawiają, że każdego dnia coraz mniej chce nam się wstać z łóżka. Spotkanie z dementorem byłoby lepsze od tego, co teraz czujemy. Mamy po kilkanaście lat, a w zamku straciliśmy połowę naszych przyjaciół. Nie musimy udawać, że to nic takiego.
W pomieszczeniu zapadła głucha cisza, a większość z nas poruszyła się niespokojnie, przetrawiając jeszcze słowa wypowiedziane przez Lunę.
- Byłem wczoraj na cmentarzu – odezwał się nagle drżącym głosem Neville, kręcąc młynki kciukami. – W miejscu, w którym pochowali śmierciożerców. Chodziłem tam od dwóch tygodni i dopiero wczoraj udało mi się podejść do tego… grobu.
- Zginęło ich mniej niż naszych – powiedziała cicho Ginny, a ja spojrzałem na nią zdziwiony. Nie wiedziałem, że tam była. Ja nie byłem w stanie.
Powoli każdy powiedział, co mu leżało na wątrobie. Dean przyznał, że wcale nie chodzi do tego nowego baru, żeby coś zjeść, tylko zamawia butelkę Ognistej Whisky, sączy ją przez całą noc i dopiero nad ranem wraca do domu. Seamus opowiedział o dziewczynie, której nie udało mu się uratować przed śmiertelnym zaklęciem. O tym, że gdy zamyka oczy widzi jej zastygłą w przerażeniu twarz. Wreszcie przyszła kolej na mnie.
- Jakiś czas temu zauważyłem, że wszystkie lustra w domu są pozasłaniane – zacząłem. – Z początku nie wiedziałem dlaczego, ale pewnej nocy zobaczyłem, jak George z wściekłością zasłania jedno z nich narzutą, która ciągle ześlizgiwała się na podłogę. W końcu zbił to lustro, rozcinając sobie całą dłoń. Mama zaraz go opatrzyła, a później całą noc kołysała go w ramionach – przerwałem na chwilę, chcąc uspokoić drżenie głosu. – Hermiona wyjechała. Szuka rodziców, gdzieś w Australii. Nie ma z nią ani mnie, ani Harry’ego, który czasami zaprasza mnie do siebie i siedzimy w milczeniu gapiąc się w mugolski telewizor. Wojna zabrała mi brata, miłość i przyjaźń. Niewiele więcej zostało.
Kilka dni po tym spotkaniu postanowiłem, że odwiedzę Lunę. Zamiast teleportować się prosto pod jej dom, szedłem przez wysokie trawy, sięgające mi prawie do ramion, omijając od czasu do czasu kopce wykopane przez krety. Kiedy w końcu dotarłem do dziwacznej budowli, nie do końca połatanej po eksplozji Buchorożca, zdałem sobie sprawę, że coś jest nie tak. Huśtawka zawieszona na gałęzi drzewa rosnącego w ogrodzie, poruszała się na wietrze, wydając z siebie żałosne skrzypienie. Wszystko dookoła było przerażająco puste. Gdy tak patrzyłem na dom, po którym Luna szczęśliwie biegała w dzieciństwie, usłyszałem nagle rozlegający się w mojej głowie nieznośny głosik: Odleć z nami, kochany. Natrętne myśli da się czasami opuścić jak rodzinny dom, w którym nie zostało już nic poza zdjęciami przyjaciół na ścianach. Przyjaciół, których już n i e m a.
Chcąc zagłuszyć ten głos, puściłem się biegiem z powrotem do Nory. Biegłem co sił w nogach, potykając się o korzenie i własne sznurówki. Chciałem jak najszybciej znaleźć się w domu. Na schodach przed wejściem siedziała Ginny, która na mój widok podniosła się z miejsca i powiedziała:
- Gnębiwtryski istnieją, Ron. Właśnie mi powiedziały, że Luny już nie ma.
Nie mogłabym nie przeczytać, skoro tak stękałam o tę miniaturkę.
Na samym początku przyznam się, że jestem zdziwiona wyborem bohatera. Myślałam, że nie lubisz Rona.
Cała miniaturka całe czas trzyma nostalgiczny klimat, są emocje i jest ten ogromny smutek. Przyznam się od razu, że nie jestem fanką aż takich dramatów, ale to głównie dlatego, że sama jestem jakaś upośledzona uczuciowo. Co mi się bardzo podobało? Na pewno ostatnie zdanie, sam Ron i wzmianka o Harrym (jakoś najbardziej współgra mi z wyobrażeniem Pottera, który przeżył już tyle, że mało co jest w stanie go złamać). Na początku trochę z rytmu wybijało mnie to powtarzanie "nas", ale to i tak nie zmienia faktu, że masz świetny sposób wyrażania myśli. Tylko ta wypowiedź Luny była dla mnie za mało w stylu Luny. Nie zrozum mnie źle, bo ona była świetna, bardzo trafna, oddająca to, co zapewne chciałaś przekazać, ale równie dobrze mógł powiedzieć to ktokolwiek inny. Obraz Ginny zacny.
Żeby jakoś podsumować mój niezbyt ciekawy komentarz - dobry tekst z ładnym przedstawieniem tego, jak zapewne wielu z nich czuło się po wojnie. Fajnie, że nie zrobiłaś z Rona przygłupa i o.
Napisz coś jeszcze.