Logowanie
Facebook
Shoutbox
Współpraca
Najaktywniejsi
1) Alette
2) fuerte
3) Katherine_Pierce
4) Sam Quest
5) Shanti Black
6) A.
7) monciakund
8) ania919
9) ulka_black_potter
10) Klaudia Lind
Losowe zdjęcie
Zobacz temat
Strona 1 z 2: 12
|
Prace uczestników II Turnieju FF
|
|
Christina |
Dodany dnia 21.08.2015 13:37
|
Pochwały: 15 Postów: 3325 Dom: Slytherin Punkty: 25495 Ranga: Niezwyciężony Mag Data rejestracji: 27.05.07 |
To w tym temacie będą umieszczone wszystkie prace konkursowe. 1. Kolejność prac jest całkowicie przypadkowa. 2. Po każdym etapie prace zostaną przypisane do poszczególnych autorów. 3. Prace zostały wyrywkowo sprawdzone na obecność plagiatu. 4. Prace dodane są w stanie w jakim je otrzymałam. Nie poprawiałam żadnych błędów stylistycznych, ortograficznych czy interpunkcyjnych. Wszelakie ingerencje dotyczyły spraw technicznych. 5. Oceniać prace można w TYM TEMACIE Edytowane przez Christina dnia 21.08.2015 13:49 That's all they really want Some fun When the working day is done All girls - they want to have fun Nagroda za Najlepszą Miniaturkę Wojenną - Niebo pośrodku piekła Nagroda za Najlepszą Serię o Ciemnej Stronie - Krwawy Zmierzch |
|
|
Christina |
Dodany dnia 21.08.2015 20:29
|
Pochwały: 15 Postów: 3325 Dom: Slytherin Punkty: 25495 Ranga: Niezwyciężony Mag Data rejestracji: 27.05.07 |
ELIMINACJE! That's all they really want Some fun When the working day is done All girls - they want to have fun Nagroda za Najlepszą Miniaturkę Wojenną - Niebo pośrodku piekła Nagroda za Najlepszą Serię o Ciemnej Stronie - Krwawy Zmierzch |
|
|
Christina |
Dodany dnia 21.08.2015 21:36
|
Pochwały: 15 Postów: 3325 Dom: Slytherin Punkty: 25495 Ranga: Niezwyciężony Mag Data rejestracji: 27.05.07 |
Praca A - Shanti Black Pokój wspólny Gryfonów ma za sobą już tak wiele wydarzeń. Tych dobrych, pozytywnych, jak na przykład wiele wygranych meczy quidditcha, ale również i tych niezbyt przyjemnych, jak kłótnie i spory. To pomieszczenie pamięta między innymi sprzeczki Godryka Gryffindora z Salazarem Slytherinem na temat czystości krwi przyjmowanych uczniów. Wysoki blondyn odziany w purpurową szatę ze złotymi wszywkami chodził w kółko po pomieszczeniu znajdującym się na szczycie jednej z wież. Jego zdenerwowanie można było wyczuć z odległości kilkunastu metrów. Towarzyszący mu niższy brunet w srebrnej szacie z zielonymi dodatkami, stał oparty nonszalancko o kominek. - Ależ Salazarze! - Zagrzmiał tamten, przystanąwszy nagle. - Przecież nie możemy przyjmować tylko czarodziejów czystej krwi! W końcu i tak każdy ród będzie powiązany z mugolami! Nie ma innej możliwości! - Godryku - westchnął Slytherin. - Wiem i zdaję sobie z tego sprawę, jednakże nie możemy uczyć magii wszystkich. Ludzie urodzeni w mugolskich rodzinach, jakże oni mogą być jednymi z nas? Czary i magia to rzeczy zastrzeżone jedynie dla prawdziwych czarodziei! - Nie mam siły - westchnął Gryffindor. - Jeżeli chcesz, Salazarze, proszę bardzo! Nauczaj tylko czystokrwistych czarodziei! Ale żadne z nas, Rowena, Helga, ani ja nie będziemy zniżać się tylko do takiego poziomu selekcji młodzieży! - Czy ty nie rozumiesz, Godryku, że oni mogą powstać przeciw nam, zgłębiwszy tajniki magii?! - Salazarze, czarodzieje czystej krwi również mogą to zrobić! Slytherin wyszedł z pomieszczenia bardzo zdenerwowany. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Gryffindor nie chciał go poprzeć. Magia nie mogła być zgłębiana przez ludzi brudnej, szlamowatej krwi! W pokoju wspólnym Gryfonów znajdują się wysłużone, ale nadal miękkie i wygodne fotele z wytartymi poręczami, na których siedziało wiele pokoleń uczniów, kominek ogrzewający ich w chłodne zimowe wieczory, stolik z leżącymi na nim wiecznie porozwalanymi książkami i gazetami, oraz duży kredens, gdzie poukładane są książki, a w jednej z nich jest coś, co mogą zobaczyć jedynie prawdziwie zakochani. Oczywiście, jeśli wiedzą, gdzie szukać. James Potter leżał na swoim łóżku w dormitorium chłopców. Bawił się złotym zniczem, co chwilę go łapiąc. Z rozbawieniem patrzył na zszokowanego Syriusza, który próbował poukładać sobie w głowie zaistniałą sytuację. - Czyli mówisz, że włożyłeś Lily do książki list, tak? - Zapytał Black, siadając po turecku na swoim łóżku. - Napisałeś w nim, żeby się z tobą umówiła, że obiecujesz być normalny, że wiele dla ciebie znaczy i postarasz się nie nękać Smarkerusa?! - Dokładnie tak, jak mówisz, ale z tym Smarkiem to zmyśliłem, nie wsadziłbym nawet wzmianki o nim, a zwłaszcza do takiej wiadomości - brunet w okularach wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Ale nie to jest najlepsze. - A co, James? - Zapytał niski chłopiec o mysich włosach, kuląc się na podłodze przy łóżku Pottera. - Właśnie to, Glizdku r11; zaśmiał się w głos sam zainteresowany. - Cały mój plan polegał na tym, żeby sprawdzić, czy Lily żywi do mnie pozytywne uczucia. - Jak to zrobiłeś? - Odezwał się znad książki do transmutacji Remus. Oczy miał podkrążone, znowu zbliżała się pełnia. - Zaczarowałem list tak, żeby Lily zobaczyła go tylko wtedy, jeśli nie jestem jej obojętny - odrzekł zadowolony z siebie Potter. - Nawrzeszczała na mnie, za to, że jakimś cudem jej go podrzuciłem, więc musiała go widzieć. Włożyła go do książki o runach i zostawiła na kredensie. Książka leży tam do dziś, czekając, aż ktoś znajdzie w niej ukrytą wiadomość, którą dawno temu napisał zakochany chłopak. Ale to pomieszczenie pamięta również wydarzenia z roku szkolnego 1997/1998, gdy Harry Potter nie powrócił do siódmej klasy, a wyruszył w poszukiwaniu horkruksów. Pokój ten był świadkiem wielu łez wylanych przez uczniów, wielu obelg wykrzykiwanych pod nazwiskiem Pottera oraz setek przypadków, gdy uczniowie wracali ze szlabanów zakrwawieni, ledwo trzymając się na nogach. - Gloria victis - powiedział Neville słabym głosem, a Gruba Dama odsłoniła przejście, patrząc z troską na zakrwawioną twarz siedemnastolatka. Wszedł powoli do pokoju wspólnego, trzymając się ściany, by nie upaść. Krew sączyła się z jego ucha, nosa i rozciętej wargi. Twarz wykrzywił grymas bólu, gdy stanął na prawej nodze. - Neville! - Krzyknęła Demelza Robins, podbiegając do niego i pomagając dojść do wysłużonej kanapy. - Co się stało? Ginny, przynieś wyciąg ze szczuroszczeta! - Carrow rzucił na mnie Cruciatusa - syknął Longbottom, gdy rudowłosa przemyła mu ranę na twarzy leczniczym płynem. - A później Imperiusem zmusił mnie, żebym rozciął sobie nogę nożem. Próbowałem się sprzeciwiać, ale był zbyt silny. - Wszystko będzie dobrze - Demelza przytuliła go, szepcząc te słowa jak mantrę. - Musi być dobrze. - A gdy już stwierdził, że koniec z zaklęciami, zaczął mnie kopać - Neville podciągnął bluzkę, pod którą na brzuchu miał mnóstwo siniaków. - Musisz iść do pani Pomfrey - westchnęła Ginny. - Jutro, dziś już jest godzina policyjna, a Alecto ma dyżur, nie ma mowy o wyjściu. - Harry tu wróci, pokona Sam-Wiesz-Kogo i wszystko będzie po staremu - próbowała się uśmiechnąć Weasley, jednak każda wzmianka o Potterze przyprawiała ją o niemiłe ukłucie w sercu. Tęskniła za nim, Ronem i Hermioną. Chciała wierzyć, że wszystko się ułoży. - Neville, obiecaj, że już więcej nie będziesz się sprzeciwiać Amycusowi - powiedziała po chwili Demelza. - Nie mogę - westchnął brunet. - Musimy coś z tym zrobić... - Możemy reaktywować Gwardię Dumbledore'a! - Powiedziała podekscytowana Ginny. - Powinni jeszcze mieć galeony! W pokoju wspólnym Gryfonów miejsce miało wiele wydarzeń. To pomieszczenie wiele już ich widziało i bez wątpienia zobaczy jeszcze więcej. Każde z nich na swój sposób odcisnęło się w tych czterech ścianach. Miejscami obdarta tapeta, wypalone ślady na dywanie, inicjały zakochanych wydrapywane na stolikach. Wszystko ma swoją historię. Jedni przychodzą, inni odchodzą. Taki jest porządek rzeczy. Ale te dwie zielone rośliny na parapecie okna stoją od zawsze, portrety i meble również są wiekowe. Wszystko to czeka na nowe wydarzenia. - Mantykora - powiedział wyraźnie wysoki brunet o piegowatej twarzy z odznaką prefekta na piersi, a Gruba Dama odsłoniła przejście. - Tutaj jest nasz pokój wspólny. On również ma swoją historię i kto wie, może kiedyś ją poznacie. - Widzisz, Al? - James uśmiechnął się do brata. - Po co było tak panikować? Jesteś w Gryffindorze, jak mama i tata. - I jak ty - odpowiedział jedenastolatek, rozglądając się po pomieszczeniu. - Wiesz co? - Słucham? - Pokój wspólny Gryfonów jest wspaniały! Edytowane przez Smierciojadek dnia 25.08.2015 21:31 That's all they really want Some fun When the working day is done All girls - they want to have fun Nagroda za Najlepszą Miniaturkę Wojenną - Niebo pośrodku piekła Nagroda za Najlepszą Serię o Ciemnej Stronie - Krwawy Zmierzch |
|
|
Christina |
Dodany dnia 21.08.2015 21:50
|
Pochwały: 15 Postów: 3325 Dom: Slytherin Punkty: 25495 Ranga: Niezwyciężony Mag Data rejestracji: 27.05.07 |
Praca B - batalion_88 Dochodziła północ. W salonie państwa Malfoyów panował niebywały spokój. Jedynym rozpoznawalnym odgłosem był szurający po podłodze tacą na filiżanki skrzat domowy o imieniu Zgredek. Stworzenie było najwyraźniej czymś zmartwione. Widać to było w jego małych, załzawionych oczach. Skrzat wyszedł z salonu, i udał się do swojego lokum, którym był niewielki kąt z kilkoma starymi wycieraczkami w przedpokoju. Tam położył się, i zasnął niemal natychmiast. Sen miał zawsze ten sam... Od wielu już lat powtarzał się jak niekończąca się opowieść. Śnił o tym, że już nigdy nie stanie się wolny. Do końca swego marnego życia będzie służył w rodzinie Malfoyów, których serdecznie nienawidził. W szczególności zaś pana domu, którym był zimny, wyrachowany i bezwzględny Lucjusz Malfoy. Nagle coś wyrwało go ze snu. Było to kołatanie do frontowych drzwi. Natychmiast wstał i podbiegł najszybciej jak mógł, żeby otworzyć nieoczekiwanemu gościowi. Kiedy otworzył drzwi ujrzał w nich chudego, okrytego czarną jak noc peleryną młodego mężczyznę z bladą twarzą, na którą opadały czarne, przetłuszczone włosy. - Tak, sir? - zapiszczał skrzat. - Ja do Lucjusza Malfoya - odpowiedział beznamiętnie mężczyzna. - Proszę za mną, sir - zachrypiał Zgredek i ruszył w stronę pokoju gościnnego. Po kilku chwilach obaj znaleźli się w mrocznym, ciemnym pomieszczeniu, w którym nie brakowało najróżniejszych przedmiotów. Bez wątpienia pochodziły ze sklepu Borgina i Burkesa. Gość usadowił się w czarnym, skórzanym fotelu, i utkwił wzrok w ciemnobrązowej czaszce z kłami zaczepionej na żyrandolu. - Już idę po Pana, za chwilę tu będzie - oznajmił skrzat i zniknął za drzwiami. Po niespełna minucie zjawił się ponownie z butelką ognistej whisky oraz dwoma kieliszkami. Tuż za nim stał wysoki mężczyzna, z długimi blond włosami i szarym jak stal obliczem. Przez moment wydawało się, że gospodarz nie może uwierzyć w to co widzi. Podrapał się po lewym przedramieniu, westchnął, i powiedział w końcu: - Severus? Co Ty tutaj robisz? Czyżbyś nie wiedział co się stało? Nie powinno Cię tu być! Mogę mieć przez Ciebie poważne kłopoty. Teraz dopiero się zacznie... Wiesz, że Ministerstwo Magii i ten podły Bartemiusz Crouch do spółki z Alastorem Moodym nie spoczną dopóki nie zapełnią wszystkich cel w Azkabanie? - Lucjusz Malfoy był wyraźnie przerażony. Na jego twarzy malował się lęk, a serce waliło tak, jakby za chwilę miało wyskoczyć z piersi. - Spokojnie, spokojnie Lucjuszu - odpowiedział Severus Snape. - Nic Ci nie grozi. Mnie zresztą tak samo. Możesz sobie wierzyć lub nie, ale sam Albus Dumbledore za mnie poręczył. Nie przerywaj mi teraz - rzekł gość Lucjusza widząc, że ten chce coś powiedzieć. Wszystko Ci wyjaśnię. Przede wszystkim Twoja pożal się Boże szwagierka... Pewnie jesteś ciekaw co z nią? Otóż mam dla Ciebie, i Twojej najdroższej Narcyzy niespecjalnie miłą nowinę. Bellatrix spędzi resztki swego plugawego życia w Azkabanie. Razem zresztą ze swoim mężem i szwagrem. Tak długo torturowali Longbottomów, że ci postradali zmysły. Niebawem pewnie wpadnie też Rookwood, Dołohow, Avery. Zapewne Yaxley i Karkarow się wywiną. To cwane lisy, dla których własne bezpieczeństwo zawsze było najważniejsze. - Po co mi o tym wszystkim mówisz, Snape? - warknął Lucjusz. - Co mi da ta wiedza? Czarny Pan najprawdopodobniej zginął, nigdy nie wróci, a Ty przychodzisz tu sobie jak gdyby nigdy nic, i chwalisz się, że masz adwokata w postaci Dumbledore'a. Jestem tylko ciekaw w jaki sposób go zwiodłeś... I skąd pewność, że mnie ani Narcyzie nic nie grozi? - Obecny dyrektor Hogwartu zapewnił mnie, że jeżeli pójdę na ugodę, to moim przyjaciołom nic się nie stanie. Czy to źle Lucjuszu, że chronię Ciebie oraz Twoją rodzinę? - Severus wydawał się pewny siebie, a jego czarne jak węgiel oczy spoglądały wprost na zmarszczone czoło Malfoya. - Lucjusz odebrał od Zgredka kieliszki oraz butelkę whisky, po czym krzyknął: Wynocha, plugawe ścierwo! - Drżącą ręką napełnił po brzegi kieliszki, i zapytał dość niepewnie: Severusie, czy aby na pewno Czarny Pan zginął w domu Potterów? - na dźwięk tego nazwiska w oczach Snape'a źrenice niespokojnie się powiększyły. - Tak, bez wątpienia. On odszedł raz na zawsze. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Przeżył jedynie ich syn, niejaki Harry. Nie wiem jak to się mogło stać, ale jedno jest pewne. Teraz wszystko się zmieni, wszystko Lucjuszu. Niemądrze jest więc trzymać tu te przedmioty, księgi, naszyjniki, przeklęte ozdoby czy trucizny. Pozbądź się tego raz na zawsze. Gdyby przyszli Cię przesłuchiwać, to pamiętaj, że nic nie wiesz, że działałeś pod klątwą Imperiusa. W ostateczności możesz też wręczyć kilkadziesiąt galeonów... Tego Ci przecież nie brakuje. I dalej żyć w spokoju. - A Ty? Co Ty Snape planujesz robić? Porzucisz dawną drogę? Zaczniesz nowe życie? - Malfoy najwidoczniej był rozbawiony zadawanymi przez siebie pytaniami. - Zaproponowano mi pracę, nową posadę nauczyciela w Hogwarcie - odparł chłodno Severus. - Będę nauczał eliksirów. Starałem się o stanowisko nauczyciela obrony przed czarną magią, ale stary Dumbledore aż tak mi nie ufa... Jeszcze nie aż tak - Snape wykrzywił swe wargi w ponurym uśmiechu. - W każdym bądź razie wolę prowadzić zajęcia w szkole, niż gnić w jednej celi z Twoją szaloną szwagierką. Dementorzy nie są zbyt przyjaźni - po raz kolejny wykrzywił wargi, tym razem obnażając żółte zęby. - Obaj opróżnili kieliszki do dna. Lucjusz spoglądał w bladą twarz swojego niespodziewanego gościa. Widać było, że coś bardzo go trapiło. Wstał, i powiedział szorstkim tonem: Jeszcze jedno, Severusie. - Tak? - Co będzie jeżeli Czarny Pan kiedyś powróci? Nie mówię, że teraz, za rok czy nawet pięć. No, ale jeżeli kiedyś to się zdarzy, to co wówczas poczniemy? Będziemy mu kłamać w żywe oczy, że próbowaliśmy go odnaleźć? Myślisz, że kupi takie tanie bajeczki? A może jesteś przekonany, że nam wybaczy, że o wszystkim zapomni, i może jeszcze w nagrodę mianuje nas swymi najwierniejszymi śmierciożercami? - Zawsze dramatyzowałeś, zawsze. I to nas od siebie tak bardzo różni. Ja potrafię zachować zimną krew, schować emocje, ukryć stan duchar30; Ty wystawiasz się jak gnom w ogrodzie. Nic tylko Cię chwycić, i wyrzucić hen w dal. Lucjusz bardzo się poruszył, sięgnął natychmiast po różdżkę, i już chciał rzucić klątwę, ale Snape był o wiele szybszy: - Expelliarmus! - krzyknął, i z prawej ręki Malfoya wypadła różdżka. - Nie próbuj tego na drugi raz. Ratuję Ci skórę, bo mógłbyś już dawno siedzieć w Azkabanie. To już nie te czasy Lucjuszu, że jesteś Prefektem Naczelnym Slytherinu a ja zalęknionym pierwszoroczniakiem, nad którym znęcają się chłystki i zarozumialcy pokroju tych całych Huncwotów. Miło mi tylko stwierdzić, że jednego już mniej. A w zasadzie dwóch... - Wybacz, ale wciąż jestem w szoku - na policzkach Malfoya pojawiły się dwie wielkie różowe plamy. Nie wiem co mi odbiło, to wszystko nerwy. Mam nadzieję, że kiedyś w przyszłości będziesz nauczał mojego syna Draco. Nie wiesz czy zostaniesz opiekunem Slytherinu? - Lucjusz najwyraźniej zaczął się przymilać, i chciał jak najszybciej zapomnieć o zaistniałej sytuacji. Stąd ta nagła zmiana tematu. - Dumbledore mi to obiecał. Też mam taką nadzieję. Mam też przeczucie, że dane mi będzie poznać samego Pottera. I uczynię wszystko, żeby go z Hogwartu wyrzucili. Teraz muszę już iść. Obowiązki wzywają. - W takim razie żegnam, i raz jeszcze przepraszam. Odwiedzisz nas jeszcze kiedyś? Narcyza by się ucieszyła, skrzaty mogłyby przyrządzić indyka nadziewanego bazylią. Wiem, że lubisz. No, nie daj się prosić. - Wkrótce się odezwę. Może za jakieś dwa tygodnie. Tymczasem zrób wszystko, co Ci powiedziałem. Do zobaczenia. Snape opuścił pomieszczenie, a tuż za bramą posiadłości Malfoyów teleportował się wprost przed gospodę Madame Rosmerty. Miał tu jeszcze z kimś do pogadania... Edytowane przez Smierciojadek dnia 25.08.2015 21:32 That's all they really want Some fun When the working day is done All girls - they want to have fun Nagroda za Najlepszą Miniaturkę Wojenną - Niebo pośrodku piekła Nagroda za Najlepszą Serię o Ciemnej Stronie - Krwawy Zmierzch |
|
|
Christina |
Dodany dnia 21.08.2015 21:56
|
Pochwały: 15 Postów: 3325 Dom: Slytherin Punkty: 25495 Ranga: Niezwyciężony Mag Data rejestracji: 27.05.07 |
Praca C - Wilena Romus Aniel była drobną, jasnowłosą dziewczynką o rozbieganych, niebieskich oczach. Zawsze uśmiechnięta, radosna, pełna energii znała swój dom jak własną kieszeń. Przez jedenaście lat zdążyła wściubić nos w każdą dziurę i do każdej szafy na obu piętrach. Pozostawała tylko jedna zagadka: tajemnicze drzwi w korytarzu naprzeciwko lustra. Aniel wiedziała, że coś tam jest. Mama często podchodziła do tego miejsca, machała różdżką, a zielona ściana zaczynała się wybrzuszać, by po chwili przybrać kształt drzwi. Większość dzieci pomyślałaby, że to tak samo fascynujące, jak dziwne, ale nie An. W końcu jej rodzicielka skończyła szkołę magii i czarodziejstwa, nie raz znikała w kominku czy czytała gazety z ruchomymi zdjęciami. Dziewczynka nie uważała, że jest w tym coś nadzwyczajnego, przecież widziała takie rzeczy codziennie, sama nawet podróżowała przy użyciu proszku fiuu, najczęściej do domu dziadków ze strony matki, tam to się dopiero działo! W wielkim ogródku dzieci latały na miotłach, gonione przez wściekłe piłki, a do stołu nakrywał skrzat o wielkich uszach i wyciągniętej skórze. Nie przepadała za tymi wizytami. Kochała dziadków, kuzynów, lubiła patrzeć na wściekłego kamerdynera, kiedy nazywała go "gnomem ogrodowym", ale rodzice zawsze kazali jej grać w quidditcha. Tego wręcz nienawidziła. "Miotły są do zamiatanie, a nie latania" powtarzała, gdy ktoś usiłował zmusić ją do gry. Po jakimś czasie dali jej spokój, bo za każdym razem, gdy czuła że traci grunt pod nogami, wrzeszczała i lądowała na ziemi. - Może jednak spróbujesz? - pytał tata przynajmniej kilka razy przy każdej wizycie u czarodziejskiej rodziny. Gdy odmawiała patrzył na nią ze smutkiem, a potem kazał teściom opowiadać co ciekawsze historie z Hogwartu. Sam był mugolem. Z Margaret r11; matką An - poznali się na wakacjach, gdy mieli po dwadzieścia lat. Na początku był przerażony, gdy dziewczyna oznajmiła mu kim naprawdę jest. Po kilku "cichych" dniach w związku poprosił podekscytowanym głosem, żeby się spotkali. Ucieszyła się, chciała mu dać czas na przetrawienie tej informacji, a z każdym kolejnym dniem milczenia ogarniał ją strach, że straciła miłość życia, ale w końcu się odezwał! Co najważniejsze, nie brzmiał, jakby planował spalić ją na stosie. To był dobry znak. Tamtego dnia się oświadczył. Zgodziła się i przez godzinę byli najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. - To co teraz? - zapytał Ed, gdy spacerowali po Paryżu (narzeczona zafundowała im natychmiastową podróż do miasta zakochanych). Trzymał ją za rękę, czując pierścionek pod palcami i ekscytował się jeszcze bardziej, niż w momencie klękania w kawiarni. - Trzeba będzie powiedzieć twoim rodzicom. Myślę, że może pójść z nimi trochę ciężej niż z tobą - zaśmiała się. - Ale... co ze mną? Zostanę czarodziejem, tak? Będę taki jak ty? - Nie odpowiedziała. Patrzyła na niego zdziwiona. Co mu przyszło do łba? Chciał nauczyć się magii przez ślub? Wyraz na jej twarzy wystarczył, żeby szczęśliwy facet z błyskiem w czarnych oczach zmienił się w swoją smutną kreaturę. Przestał się uśmiechać, przygarbił nieco, nawet ciemne włosy opadły na czoło, jakby i one straciły siły. Uwielbiał słuchać historii o magii i obserwować jej działanie, ale to było tak samo fascynujące, jak smutne. Pokazano mu, że istnieje inny świat, że jest wspaniały, a potem zatrzaśnięto drzwi. Czuł się jak dzieciak w sklepie z zabawkami; "oglądaj, ale nie dotykaj". W takich chwilach pocieszał się myślą, że może kiedyś będą mieli magiczne dziecko, kupią mu miotełkę, nauczą grać w quidditcha, wyślą do Hogwartu... Jednak Aniel nie była taka, jaką chciał ją widzieć ojciec, mimo to kochał ją całym sercem. Jak można nie darzyć miłością takiego aniołka? O takich samych włosach, rozmarzonym uśmiechu i ogromnej energii, jaką tryskała jej matka? Kochał, chociaż żałował czasem, że mały urwis swojej nadpobudliwości nie zużywa na ulubiony sport ojca. Często zawozili ją do dziadków, żeby przebywała z innymi dziećmi czarodziejów. Ona jednak wolała rodziców Edmund. Uwielbiała siedzieć obok babci i uczyć się szyć. Kaleczyła przy tym drobne rączki, ale cieszyło ją to jak nic innego, może poza lekcjami jeździectwa, na które zabierał ją dziadek. Rodzice pokazali jej kiedyś hipogryfa, ale żadne zwierze nie zasługiwało na jej dziecięcą miłość, jak koń. Zwykły, mugolski koń. *** Pewnego sierpniowego dnia, Aniel biegała po domu w nowych jeździeckich butach i kasku. Dostała je od dziadka i nie mogła doczekać się, aż w nowych rzeczach dosiędzie ulubionego rumaka. Stanęła przed lustrem w korytarzu i przyglądała się sobie z zadowoleniem. Wyglądała profesjonalnie, jak rasowy dżokej. Wyobraziła sobie wyścig, w którym mknie obok przeciwnika, a po zaciętej walce zwycięża. Uniosła ręce trzymając w nich niewidzialny puchar i zamarła. W lustrze zobaczyła drzwi pokryte tapetą. Pierwszy raz od czasu kiedy się tutaj pojawiły były uchylone. Nie lubiła ich, jakby czaiło się tam coś złego, chociaż jedyne co wiedziała o znajdującym się po drugiej stronie pomieszczeniu, to to, że nie wolno jej tam wchodzić i że pracuje tam mama. Od kilku lat Marg znikała za ścianą i za dnia prawie wcale nie wychodziła. Sobota, niedziela, święto, dzień w dzień brała kubek z kawą, machała różdżką i nie było po niej śladu. To zaczęło się jakoś, kiedy An była chora. Czuła się świetnie, miała wtedy chyba sześć lat, ale mimo dobrego samopoczucia, rodzice ciągle zabierali ją do uzdrowicieli albo innych mądrych ludzi. Jeździli po całej Anglii odwiedzając gabinety pełne słoików, książek i przeróżnych instrumentów. Kilkuletnia dziewczynka nie maiła pojęcia co się dzieje, ale rodziców wyraźnie to niepokoiło. Byli smutni, cisi, pocieszali ją, a ona nie wiedziała dlaczego. Mama często płakała, a tata chodził jak struty, aż w końcu pewnego dnia Marg zaczęła znikać za tajemniczymi drzwiami, a po przyjęciu urodzinowym, kiedy Aniel skończyła jedenaście lat, na dobre zniknęła. Wychodziła ze swojej kryjówki tylko po jedzenie, a jej domowe obowiązki przejął tata. An nienawidziła tego. Przede wszystkim ojciec paskudnie gotował, ale brakowało jej również rodziny. Wspólnych wyjazdów, posiłków, zabawy. Nie lubiła tych drzwi. Poprawiła kask, odetchnęła i wsunęła się do środka, w paszczę lwa. W ciemności poczuła stopnie pod nogami. Schodziła po omacku, czując ucisk w żołądku, chociaż powtarzała sobie, że nie może jej się stać nic złego. Tam przecież pracowała mama, czyli było to miejsce bezpieczne. Po kilkunastu schodkach zauważyła światło przed sobą. Na dole, wśród zielonkawej mgły, stała Marg. Przed nią, na stoliku walały się fiolki, słoiki, naczynia i księgi. Całe pomieszczenie zasnute było cuchnącymi oparami. Jeden z kociołków leżał przewrócony na podłodze, wyciekała z niego czarna maź. W innym rzuconym w kąt płonął ogień. Kobieta nie zauważyła córki. Podeszła do szafki pod kamienną ścianą i zaczęła w niej szperać. Wyciągała różne probówki i pudełka, oglądała, kręciła głową, po czym odkładała je na miejsce. - Eureka! - krzyknęła w końcu, a An, która właśnie zaglądała do leżącej na stole księgi, podskoczyła. Obserwowała jak matka, zaćmiona swoim odkryciem, przechodzi obok nie zauważając jej. Dodała coś do bulgoczącego płynu w kociołku, zamieszała, znowu coś dosypała, zamieszała, zamruczała, dolała, odmierzyła... a dziewczynka patrzyła na nią ze zdziwieniem i lękiem. - Trzy skrzydełka ważki... trzy razy zamieszać, a potem... TAK! - Podekscytowana uniosła ręce w triumfalnym geście. - W końcu mi się udało! - Odwróciła się i dopiero zauważyła córkę. Ta zrobiła krok do tyłu bojąc się, że zaraz dostanie reprymendę, w końcu nie powinna tam wchodzić, ale Marg tylko kucnęła przed nią i mocno przytuliła. Potem spojrzała jej prosto w oczy. Łzy szczęścia spływały po policzku mijając szeroki uśmiech, jakiego nie było na tej twarzy od kilku lat. - Co się stało mamo? Dlaczego płaczesz? - Kochanie... - Zabrakło jej słów, więc znowu przytuliła An. Zebrała się w sobie i kontynuowała, przyglądając się dziewczynce zza zasłony z pary. - Nie chcieliśmy ci tego mówić, ale jesteś charłakiem. Dlatego nie dostałaś listu z Hogwartu. - Wiem mamo, ale... - Ciii - uciszyła ją matka. - Nie martw się. Zrobiłam coś dla ciebie. Lekarstwo. Staniesz się czarodziejem! Pójdziesz do szkoły! - Ale mamo ja nie chcę. Podoba mi się moja szkoła! - Ależ kochanie! Ta szkoła dla mugolaków? Możesz iść do szkoły magii i czarodziejstwa! I pójdziesz! Tata się ucieszy, marzył o tym! Tak! - Wstała, napełniła jedną z fiolek eliksirem i wzięła córkę za rękę. - Chodź, powiemy tacie. - Zszokowana An poszła za matką. - Edmund! Chodź tutaj! Szybko! - krzyczała Marg, gdy znalazły się na górze. Z piętra dobiegły ciężkie kroki. Mężczyzna na łeb na szyję zbiegł ze schodów z nadzieją w oczach. Wiedział, że tylko jedna rzecz mogła tak uradować żonę. - Udało mi się! Udało! Aniel stała przed nimi nie rozumiejąc co się dzieje. Nie podzielała tej radości. Wiedziała, że jest charłakiem. No i co z tego? Nie chciała iść do Hogwartu. Tutaj było jej dobrze, a mama tyle lat siedziała w piwnicy tylko po to, żeby zrobić z niej czarodzieja? Wyma****ącego kijkiem i latającego na miotle czarodzieja? - Wypij to kochanie. - Podsunęła jej pod nos fiolkę z niebieską cieczą. - To jak spełnienie marzeń w płynie! - Ale mamo... - Co Aniel? - wtrącił się ojciec. On też był bliski płaczu. - Nie chcesz być czarodziejem? - W jego oczach było tyle nadziei, tyle oczekiwania... Dziewczynka wzięła fiolkę i zawahała się. Spojrzała na rodziców. Przyglądali się jej z uśmiechami na twarzach. Kiedy ostatni raz byli tak szczęśliwi? Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale zamiast tego wypiła miksturę... *** An wbiegła na peron dziewięć i trzy czwarte sama. Ojciec nie mógł jej towarzyszyć, a mama była na konferencji poświęconej jej przełomowemu odkryciu. Dziewczynka spojrzała przez ramię na barierkę. Tam, gdzieś za magicznym przejściem zostali jej rodzice, zostały konie i nowe przybory jeździeckie. Zostawiła tam wszystko co kochała... Miała jeszcze trochę czasu na zmianę decyzji. Mogła po prostu zostać na stacji, postawić się i wrócić do domu, ale co powiedzą na to jej bliscy? Tyle od niej oczekiwali, takie wiązali z nią nadzieje, mama tyle czasu spędziła w piwnicy, żeby jej pomóc... Nie. Nie mogła ich teraz zawieźć. Wskoczyła do pociągu, zamknęła się w jednym z przedziałów, a Hogwart Express ruszył, zabierając Aniel do nowego świata. Edytowane przez Smierciojadek dnia 25.08.2015 21:33 That's all they really want Some fun When the working day is done All girls - they want to have fun Nagroda za Najlepszą Miniaturkę Wojenną - Niebo pośrodku piekła Nagroda za Najlepszą Serię o Ciemnej Stronie - Krwawy Zmierzch |
|
|
Christina |
Dodany dnia 21.08.2015 22:01
|
Pochwały: 15 Postów: 3325 Dom: Slytherin Punkty: 25495 Ranga: Niezwyciężony Mag Data rejestracji: 27.05.07 |
Praca D - Hermiona Jean Granger Popełniłem błąd. Kolejny. O kolejny za dużo. O jeden za mało. Może gadam bez sensu, ale taka jest prawda. Całe moje życie to jeden wielki błąd, którego nie da się już naprawić. Błędem był dzień, w którym po raz pierwszy użyłem magii. Nieświadomie. To była tylko jedna, mała iskierka. A skończyło się płomieniem. Płomieniem, przed którym uciekałem przez tyle czasu. Wtedy wszystko straciłem. Błędem był pierwszy dzień w Hogwarcie, kiedy rozemocjonowany siadałem na stołku, gotów do rozpoczęcia nowego, magicznego rozdziału. Moja wiara w to, że będzie dobrze, że teraz sobie poradzę. Wtedy stara tiara wykrzyczała to jedno słowo. - Slytherin! Usiadłem przy stole, gdzie czekała na mnie grupka z pozoru uradowanych uczniów. Dopiero później okazało się, że życie sieroty wcale nie będzie takie łatwe. Nie w domu węża. Byłem inny. Nie znałem swoich korzeni, nie wiedziałem, kim powinienem być, w czyje ślady pójść. Błędem był następny dzień. A dokładniej pierwsza lekcja, na której Ją poznałem. To były eliksiry. Dziewczyna usiadła obok mnie z dość uprzejmym uśmiechem na twarzy. Kojarzyłem Ją z Ceremonii Przydziału. - Cześć. Jestem Bellatrix, ale możesz na mnie mówić Bella. A ty? I błędem było to, że Jej wtedy odpowiedziałem. - Victor, miło mi. Kolejny błąd popełniłem, zaprzyjaźniając się z Nią i spędzając z Nią czas. Pomyłką była nasza wspólna nauka, podczas której potrafiłem oderwać się od rzeczywistości. Tylko z Nią. Pomyliłem się, sądząc, że moje życie zyskało sens. Że wreszcie mam kogoś bliskiego, komu mogę zaufać. Zapomniałem wtedy, że przecież Bella i ja byliśmy Ślizgonami, a ta relacja była dość niestała przez nasze charaktery. Bo nie zauważyłem, że szła Ona w ślady rodziny. Błędem był nasz pierwszy pocałunek, kiedy sądziłem, że wreszcie mam dla kogo żyć. Gdy łudziłem się, że to miłość. Nie chciałem wtedy zauważyć Jej prawdziwego oblicza. Ignorowałem docinki z Jej strony, łagodziłem kłótnie, poddawałem się złudzeniu, które zbudowała. Złudzeniu, że się lubimy i jesteśmy sobie przeznaczeni. Błędem było to, że nie zauważyłem, jak powoli się zmieniała. Nie chciałem widzieć Jej żądzy śmierci i zadawania bólu. Sam przed sobą ukrywałem prawdziwą naturę mojej Belli, oszukując w każdej minucie nas oboje. Być może największy błąd popełniłem, pozwalając Jej odejść. Wtedy znowu wszystko straciłem. Stałem się samotny. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, dokąd pójść. Do tej pory oszukiwałem się, że ja i Bellatrix zawsze będziemy razem. Głupi byłem! Tak strasznie głupi... Jedną wielką pomyłką były lata, ciągnące się bez w niej w nieskończoność, a także wieść o tym, że przystąpiła do Śmierciożerców. Jej twarz ukazana była na gazetach, jako poszukiwana za liczne zabójstwa, torturowanie ludzi i służbę dla Czarnego Pana. Błędem było też to, że po tych latach postanowiłem ją odnaleźć. Zacząłem szukać, błądziłem, tropiłem zawzięcie jej kryjówkę. Usiłowałem wysyłać listy, ale nie odpowiadała, a często sowy wracały z nietkniętą kopertą. I ostatnim błędem było to, że ją znalazłem. Stała przede mną, całkowicie odmieniona. Zimna, surowa, a w jej oczach kryło się szaleństwo. A może zawsze taka była? Tylko, że wcześniej nie chciałem tego widzieć? Odsuwałem od siebie myśl, że zakochałem się w potworze? A brakującym błędem była ucieczka. Błędem, którego nie popełniłem. Nie potrafiłem. Nie chciałem. O, moja Bellatrix, kończ. Niech zielony promień Twojej różdżki ukoi wreszcie moje cierpienie i zatrzyma oszukane przez samo siebie serce. Edytowane przez Smierciojadek dnia 25.08.2015 21:37 That's all they really want Some fun When the working day is done All girls - they want to have fun Nagroda za Najlepszą Miniaturkę Wojenną - Niebo pośrodku piekła Nagroda za Najlepszą Serię o Ciemnej Stronie - Krwawy Zmierzch |
|
|
Christina |
Dodany dnia 21.08.2015 22:06
|
Pochwały: 15 Postów: 3325 Dom: Slytherin Punkty: 25495 Ranga: Niezwyciężony Mag Data rejestracji: 27.05.07 |
Praca E - Glen "Więc to naprawdę już koniec", przeszło mu przez myśl, gdy stał w Wielkiej Sali, patrząc na groteskowo wygięte ciało swego wroga. Przez całą noc stawiali mu opór, dorośli czarodzieje i jego koledzy ze szkoły, walcząc ramię w ramię z Voldemortem i jego zwolennikami. A teraz było po wszystkim. Powolnym krokiem odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi, spoglądając na ciała tych, którzy nie będą mieli już okazji świętować tego zwycięstwa. Słyszał, jak ludzie mu gratulują, czuł liczne poklepywania po plecach i pragnął jak najszybciej stamtąd uciec. Nie chciał słów wdzięczności, nie mógł wręcz ich znieść. Bo jak mógł cieszyć się z tego, co osiągnęli, gdy zostało to okupione tak licznymi i bolesnymi stratami? Wciąż stały mu przed oczami ciała Remusa i Tonks, wciąż widział Weasley'ów opłakujących swego syna i brata. Zamrugał, by odgonić łzy. Po drodze nie zauważył nigdzie Rona i Hermiony i w głębi duszy był za to wdzięczny - czuł, że nie dałby rady spojrzeć im teraz w twarz. Nie zatrzymywany przez nikogo opuścił Wielką Salę i skierował się w stronę wyjścia z zamku, pragnąc opuścić to miejsce, pełne żywych i martwych, wiwatujących i opłakujących; pragnąc uwolnić się od natłoku tych wszystkich emocji. Oparł czoło o chłodną kolumnę na dziedzińcu - jedną z niewielu, które ocalały - a jego wzrok bezwiednie powędrował w kierunku zarysu Wrzeszczącej Chaty. Na jej widok poczuł nagły skurcz w klatce piersiowej i z trudem przełknął gulę rosnącą mu w gardle. Gdy obejrzał w myślodsiewni wspomnienia przekazane mu przez Snape'a, nie miał czasu ani możliwości, by się nad nimi głębiej zastanowić, gdyż całkowicie przytłoczyło go to jedno, mówiące, że siedzi w nim cząstka duszy Voldemorta i aby go pokonać, musi poświęcić własne życie. Ale teraz, gdy wizja bliskiej śmierci przestała nad nim ciążyć, świadomość pozostałych odkrytych faktów powoli wkradała się do jego umysłu. Zamknął oczy, starając się opanować to dziwne, niepokojące uczucie wzbierające w jego piersi, po czym odepchnął się od kamiennej kolumny i ruszył powoli przez szkolne błonia, w kierunku majaczącego w oddali, zniszczonego budynku. Nie mógł uwierzyć, że aż tak się pomylił co do tego człowieka. Nigdy nie darzył szczególnym zaufaniem Mistrza Eliksirów, a po wydarzeniach na Wieży Astronomicznej całkowicie utwierdził się w swym przekonaniu, że Dumbledore był w błędzie. Mianowanie mężczyzny na stanowisko dyrektora tylko go w tym upewniło. Było dla niego oczywistością, że Snape przez cały ten czas był wierny Tomowi, bo nie mogła to być tylko maska r11; to było zbyt prawdziwe, zbyt doskonałe. Nikt nie potrafiłby tak grać. A teraz całe jego wyobrażenie legło w gruzach - wspomnienia nauczyciela nie pozostawiały miejsca na jakiekolwiek wątpliwości. Stał po ich stronie, przez cały ten czas; przez te wszystkie lata, od pamiętnego pierwszego spotkania z Dumbledorem, gdy błagał o uratowanie Lily. Nigdy nie sądził, by ten zimny mężczyzna był zdolny do jakichkolwiek cieplejszych uczuć. Lecz to, co zobaczył, całkowicie zmieniło jego zdanie. Bo jak silna musiała być to miłość, że przezwyciężyła śmierć i trwała przez te wszystkie lata; jak ważna być musiała, by w jej imię poświęcić wszystko. Przełknął ciężko, mijając ciała poległych porozrzucane po trawie - zwłoki uczniów, zakonników i śmierciożerców leżały obok siebie, jakby dla śmierci nie stanowiło różnicy, kogo zabiera z tego świata. Zastanawiał się, czy sam zdolny byłby do takiego poświęcenia, jak jego nauczyciel. Czy byłby gotów oddać swą lojalność i wierność, czy potrafiłby żyć ze świadomością, że każdego dnia jego zdrada może wyjść na jaw, a czekać go za to będzie śmierć w męczarniach? Potrząsnął głową, odpędzając natrętne myśli. Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. A przecież Snape był nie tylko lojalnym szpiegiem Dumbledore'a i ważnym członkiem Zakonu, dostarczającym cenne informacje. Był też człowiekiem, który dostał od dyrektora rozkaz zabicia go. Na tę myśl żołądek skręcił mu się w supeł. Ile odwagi musiało wymagać podniesienie różdżki na bliską osobę? Bo po wizycie w myślodsiewni był pewien, że Albus był dla mężczyzny kimś więcej niż tylko pracodawcą i sprzymierzeńcem w tej wojnie. Był w szoku, gdy usłyszał, czego ten zażądał od Mistrza Eliksirów. Wciąż rozbrzmiewały mu w głowie gorzkie słowa, pełne głębokiej urazy "A co z moją duszą?" Ale mimo to, nie zawiódł pokładanego w nim zaufania, wypełnił swe zadanie. Wykazał się odwagą, o jaką nigdy by go nie podejrzewał. A on chwilę potem rzucił mu w twarz, że jest tchórzem. Usta wykrzywiły mu się w grymasie żalu. Ile by dał, by móc cofnąć tamte słowa, tak nieodpowiednie i nieprawdziwe. Był już na prostej drodze prowadzącej do starego domu. Ruszył powoli pod górę, mozolnie stawiając krok za krokiem. Czuł wyczerpanie, zarówno z powodu fizycznych obrażeń i mozolnej walki, jak i swych ponurych rozmyślań. Nurtowało go, jak Snape dawał sobie radę ze swym brzemieniem, szczególnie w ciągu ostatniego roku. O ile wcześniej miał ciężko, to po śmierci Dumbledore'a nastały dla niego jeszcze gorsze czasy. Piastując stanowisko dyrektora jednoznacznie dawał do zrozumienia, po czyjej stronie stoi. W powszechnej opinii stał się zdrajcą, mordercą, niegodnym chodzenia po tej ziemi. I z tak zszarganą reputacją wciąż im pomagał, wykonując wiernie polecenia Albusa. Chronienie uczniów przed karami i gniewem Carrowów, podsunięcie pomysłu z eliksirem wielosokowym do zapewnienia mu w miarę bezpiecznego transportu, ukrycie miecza Godryka i przyniesienie go do tamtego lasu... Ciężko było uwierzyć, że tak wiele mu zawdzięczają; że gdyby nie on, byłoby im o wiele trudniej, a może nawet w ogóle nie udałoby im się wygrać tej wojny. Tak wiele dał w niej od siebie, a tak mało otrzymał w zamian. Stanął przed odrapanymi drzwiami, kładąc drżącą dłoń na chłodnej, metalowej klamce i mocno zacisnął powieki. Mógł go nie znosić za to, jaki był w stosunku do niego, za punkty niesprawiedliwie odbierane Gryfonom, za pogardzanie Syriuszem i jego ojcem. Ale teraz już nie potrafił. Nie po tym, gdy zobaczył, jakim odważnym i lojalnym był człowiekiem; nie po tym, gdy zrozumiał, przez co musiał on przejść. Przez tyle lat pozostawał wierny jego matce, wierny Dumbledore'owi. Był szpiegiem doskonałym, który swą grą oszukał wszystkich - nie tylko wrogów, ale i sprzymierzeńców. Czuł pieczenie pod powiekami, gdy pchnął zbite byle jak spróchniałe deski, wpuszczając światło wczesnego porannego słońca do pomieszczenia i niepewnie przestąpił próg. Nie potrafił sobie wybaczyć, że się w tym nie zorientował, nie zauważył tych wskazówek, nie połączył wszystkiego w całość. Dlaczego nie zastanowił go fakt, że Snape oddał do banku kopię miecza Gryffindora, a nie oryginał? Dlaczego nie zauważył, że wysłanie uczniów do Zakazanego Lasu pod opieką Hagrida było praktycznie żadną karą, w porównaniu do tego, co mogliby zarządzić Carrowowie? Czemu nie zdziwiło go, że podczas konfrontacji z McGonagall mężczyzna, zaznajomiony przecież z czarną magią, nawet nie próbował atakować? Nawet to, że człowiek uważany przez niego za zdrajcę przeznaczył ostatnie chwile życia na przekazanie swych wspomnień, nie skłoniło go do choćby chwili zastanowienia, dlaczego śmierciożerca miałby to robić. Powinien był to zauważyć; powinien zrozumieć, że ich nie zdradził. Może wtedy udałoby im się go uratować. Przecież Hermiona mogła mieć przy sobie coś, co podtrzymało by go przy życiu na tyle czasu, by zdążyć przetransportować go do Hogwartu, a tam by go uzdrowili. Mogli go ocalić. On mógł go ocalić. Ale gdy to wszystko zrozumiał, gdy dotarła do niego prawda - było już za późno. Podszedł na trzęsących się nogach do nieruchomego ciała i zatrzymał się przed nim, czując, że wszystkie emocje burzące się w nim za dotychczas szczelną tamą opanowania przełamują ją i zalewają go całego. Świat stał się zamazaną szarą plamą, z tylko jednym ciemnym kształtem przebijającym się przez zasłonę łez. Upadł na kolana, nie zwracając uwagi na to, że klęczy na podłodze pełnej kurzu i wtulił twarz w postrzępioną czarną szatę, pokrytą zaschniętą krwią. Zacisnął dłoń na ogromnej ranie ziejącej w szyi nauczyciela, czując, jak z piersi wyrywa mi się zduszony szloch. Łzy ściekały mu po twarzy, mieszając się z potem, brudem i krwią, mocząc pierś mężczyzny. Mężczyzny, którego mógł ocalić. "Przepraszam", wyszeptał przez łzy. Tak bardzo chciałby móc naprawić swe błędy. Ale było już za późno. Edytowane przez Smierciojadek dnia 25.08.2015 21:38 That's all they really want Some fun When the working day is done All girls - they want to have fun Nagroda za Najlepszą Miniaturkę Wojenną - Niebo pośrodku piekła Nagroda za Najlepszą Serię o Ciemnej Stronie - Krwawy Zmierzch |
|
|
Christina |
Dodany dnia 21.08.2015 22:09
|
Pochwały: 15 Postów: 3325 Dom: Slytherin Punkty: 25495 Ranga: Niezwyciężony Mag Data rejestracji: 27.05.07 |
Praca F - EmilyWright Ulica Rue de Rivoli był pewnością jedną z najspokojniejszych w Paryżu, jeśli nie w całej Francji. Wszystkie domy były z zewnątrz prawie identyczne - białe z czarnymi dachami - i stały w równych odstępach. Gdyby kiedykolwiek jakiś śmiałek odważył się to zmierzyć, to odkryłby, że wszystko się zgadza. Co do milimetra. Nawet ogródki były bardzo do siebie podobne. Brakowało w nich spontaniczności. Trawa była idealnie skoszona, a rabatki z kwiatami idealnie wypielęgnowane. Czasami na podwórkach pojawiały się dzieci z buziami jak okrągłymi jak pulpety, ale przez większość dnia siedziały w pokojach i tylko domownicy wiedzieli, co one tam robią. Kobiety mieszkające na tej ulicy miały zawsze stylowo upięte włosy i nienagannie czyste stroje. Nikt prócz nich nie wiedział, jak mogą ich nie brudzić, spędzając prawie całe dnie w ogródkach, na pielęgnowaniu kwiatów i wymienianiu uprzejmości z sąsiadkami. Mężczyźni dzień w dzień punktualnie o ósmej wychodzili z domu w pięknie wyprasowanych garniturach i wracali punktualnie o szesnastej. Słowem, ulica Rue de Rivoli była nową definicją ideału. Ale czy na pewno? Pewnego ciepłego, wakacyjnego dnia Kordelia von Green dostrzegła oznakę pewnej nienormalności. Punktualnie o dziesiątej udała się do ogrodu, aby oddać się swemu ulubionemu zajęciu, gdy zobaczyła wystającą znad pobielanego płotu twarz swojej sąsiadki - Adeli Stevenson. Von Green nerwowo poprawiła swą wymyślną koafiurę złożoną z oryginalnie poskręcanych, czarnych włosów i spytała: - Cóż się stało, Adelo? Czas na pogaduszki był przecież dopiero za dwadzieścia dwie minuty! - Mam ważne wieści - szepnęła przenikliwie Adela. Kordelia zdziwiła się jeszcze bardziej. Skoro to było coś tak ważnego, aby naruszyć ich idealność, to chyba powinna się bać. - Co... się stało? - wydukała, głośno przełykając ślinę. - Siostrzenica Eleonory Walker wróciła! - syknęła sąsiadka. Zanim von Green zdążyła coś odpowiedzieć, Adela pisnęła bezgłośnie i schowała głowę za płotem. Kordelia odwróciła się i zobaczyła... dziewczynę. Miała dość długie, lekko falowane, brązowe włosy i bystre, piwne oczy, chowające się za szkłami dużych, czarnych okularów. Jej wzrost mówił, że była w wieku dwunastu lub trzynastu lat. Jej przesadnie szczupła sylwetka sprawiała, że czarnowłosa kobieta wprost nie mogła na nią patrzeć. Nie zdziwiłaby się, gdyby się okazało, że to właśnie ta dziewczyna zerwała fiołka z ogródka Marii Woodruf. Von Green wzdrygnęła się z odrazą i szybko zajęła się swoimi kwiatami, próbując ją zignorować. *** Tymczasem Summer Walker naprawdę ją ignorowała. Jej sąsiadki lubiły ją obgadywać tylko dlatego, że znikała na cały rok szkolny, a jej rodzice zaginęli siedem lat temu w niewyjaśnionych okolicznościach. Ale przecież ona chodziła do Beauxbatons, gdzie uczyła się magii. Wysłała ją tam właśnie ciocia Eleonora, która również potrafiła czarować, ale skutecznie ukrywała swoją odmienność. Przeszła koło podwórka Kordelii i przyłapała ją na patrzeniu. Odwróciła się i szeroko uśmiechnęła, a nawet pomachała, ale sąsiadka szybko spuściła wzrok. Summer odgarnęła z czoła niesforny kosmyk brązowych włosów i poprawiła okulary. Doszła do drzwi starej fabryki porcelany i czekała. Po chwili zjawił się wysoki, dobrze zbudowany czarnoskóry mężczyzna. Uśmiechnął się szeroko. - Ile się spóźniłem? - Godzinę - odparła dziewczyna, również z uśmiechem. - A na serio? - Jakieś... dwie minuty. - Dobrze. A więc chodźmy. *** Różne tajemne przejścia i korytarze doprowadziły ich do francuskiego Ministerstwa Magii. - Minister chce z tobą porozmawiać - powiedział mężczyzna, który prowadził Summer. - W jakiej sprawie? - Nie zdradzał szczegółów. Szatynka poczuła, jak w jej gardle staje ogromna gula. Czyżby coś przeskrobała, nawet o tym nie wiedząc? Przypomniała sobie słowa "To, że nie znasz regulaminu nie znaczy, że możesz go łamać". Stanęli przed wielkimi, dwuskrzydłowi drzwiami, a mężczyzna wprowadził ją do środka. Minister - chudy i żylasty łysiejący człowiek koło sześćdziesiątki - usadowił się w skórzanym, fioletowym fotelu, a całe pomieszczenie było w różnych odcieniach tego koloru, co wydawało się Summer dziwne. - Dzień dobry - powiedziała niepewnie. - Witam - odezwał się jej rozmówca. - Usiądź, proszę. Roger, ty możesz już wyjść. Dziękuję za przyprowadzenie jej. Czarnoskóry mężczyzna skinął głową i posłusznie wypełnił polecenie. Dziewczyna również. Drzwi się zamknęły, a minister przemówił. - Wiesz, po co tu jesteś? - Nie - Summer wygodniej usiadła w fotelu obok małego stoliczka. - A więc chodzi o twoich rodziców. Szatynka spojrzała tępo. Jej rodzice zaginęli siedem lat temu i od tej pory mieszkała z ciocią w Paryżu. - Ale oni nie... - zaczęła, ale minister wszedł jej w słowo. - Doszły do mnie potwierdzone wiarygodnym źródłem wieści, że żyją. I są tutaj, w Paryżu. Edytowane przez Smierciojadek dnia 25.08.2015 21:38 That's all they really want Some fun When the working day is done All girls - they want to have fun Nagroda za Najlepszą Miniaturkę Wojenną - Niebo pośrodku piekła Nagroda za Najlepszą Serię o Ciemnej Stronie - Krwawy Zmierzch |
|
|
Christina |
Dodany dnia 21.08.2015 22:14
|
Pochwały: 15 Postów: 3325 Dom: Slytherin Punkty: 25495 Ranga: Niezwyciężony Mag Data rejestracji: 27.05.07 |
Praca G - monciakund -Ron, na Merlina, pośpiesz się! - Hermiona co chwilę ponaglała swojego narzeczonego. Nie lubiła się spóźniać. - Harry i Ginny zaraz się zjawią, a ty nawet się nie spakowałeś! -Gdybyś raczyła dać mi różdżkę... - zaczął rudzielec, lecz nie dokończył pod karcącym wzrokiem dziewczyny. Dobrze wiedział, że ten tydzień będzie pod pewnym względem magiczny. Albo raczej niemagiczny, bo bez różdżek i czarów. Okazało się, że nawet zwykłe spakowanie kufra jest wymagającym zajęciem, nie mówiąc już o jego zamknięciu. Ron specjalnie zwlekał z tą czynnością jak najdłużej, mając nadzieję, że Hermiona go wyręczy. Niestety, była Gryfonka twardo się trzymała i najwyraźniej zupełnie nie przejmowała się zmaganiami ukochanego. Ba, te zmagania ją nawet śmieszyły! Patrzyła z satysfakcją jak męczy się, upychając skarpetki, koszulki. Już miała mu powiedzieć, że koło niego nadal leży obuwie, które jakby nie patrzeć, zajmuje sporo miejsca w bagażu, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Ron spojrzał na nią spanikowanym wzrokiem, jednocześnie upychając na oślep leżące pod ręką ubrania. Hermiona natomiast wstała i podeszła do drzwi. Uchyliła je lekko, lecz gdy ujrzała swojego przyjaciela i jego dziewczynę, natychmiast otworzyła je szerzej. -Wybaczcie, ale Ronald nadal się pakuje. - Powiedziała do nich przepraszającym tonem. - Przez czary nie przywykł on do samodzielności. - Spojrzała w stronę salonu, gdzie rudzielec trudził się z zamkiem od kufra. -Mam nadzieję, że długo to jeszcze nie potrwa. Nie mogę się doczekać naszego wyjazdu. Jestem taka podekscytowana! - Hermiona aż zapiszczała z radości. -Idź mu może pomóż, a ja pójdę włączyć silnik w samochodzie. Niech się trochę w środku ochłodzi, bo umrzemy przez ten upał. - wziął Ginny za rękę - Czekamy na was dziesięć minut. Jak się nie zjawicie, jedziemy bez was, a więc radzę przyśpieszyć. - Harry uśmiechnął się do przyjaciółki, po czym wyszedł z domku. Następnie, nadal trzymając siostrę Rona za rękę, zeskoczył ze schodków i podszedł do zielonego auta. Nie było one ani duże, ani małe. Nie raziło w oczy swoją nowością, ale także nie można było go nazwać wiekowym. Normalny, iście mugolski pojazd dla pięciu osób. Chłopak usiadł na fotelu kierowcy i odpalił silnik. Spojrzał na zegarek, a potem na dom przyjaciół. Niewiele czasu im zostało. Już tracił nadzieję, gdy zza filara od werandy ukazał się rudowłosy z wielką walizką w ręku. Za nim szła uśmiechnięta Hermiona. Na głowie miała słomiany kapelusz, a jej ciało zdobiła sukienka do kolana w kwiaty. Wyglądała przepięknie! Jednak jej ukochany wcale nie prezentował się mniej okazale. Odziany w kolorową, przewiewną koszulę (podobną do hawajskich, jednak bez motywu kwiatowego) oraz krótkie spodenki wyglądał na typowego turystę zza granicy. Brakowało mu tylko tak popularnych w tym sezonie okularów przeciwsłonecznych. Gdy wreszcie zapakowali swoje bagaże do samochodu (co było nie lada wyzwaniem, ponieważ Ginny i Harry postanowili zabrać wiele, naprawdę wiele rzeczy), usadowili się wygodnie na tylnich siedzeniach i zapięli pasy. -Możemy wyruszać. - Stwierdziła oczywisty fakt Hermiona z bananem na ustach. Zapowiadała się wspaniała podróż. *** Jechali już od dłuższego czasu, a Ronowi powili zaczynało się nudzić. Na początku z wielkim zafascynowaniem podziwiał widoki mijane na oknem, ale na dłuższą metę okazało się to nudne. Liczenie latarni, niebieskich samochodów czy ciężarówek z kolorowymi plandekami także już go nie ciekawiło. Co chwilę pytał się o dystans do przejechania, po czym marudził na wolno mijający czas i mile. - Ron, znosiłam twoje zachowanie od urodzenia, ale jeśli jeszcze raz zadasz pytanie "Ile jeszcze?", "Długo będziemy jechać?", "Za ile postój?" lub jakiś podobne, to nie ręczę za siebie! - Ginny powoli dostawała szału. Wysoka temperatura tylko temu sprzyjała. Przez kilkanaście godzin męczyli się zamknięci w metalowej puszce, tylko postoje przynosiły im jakąkolwiek ulgę. Po długiej podróży wszyscy byli tak zmęczeni, że nawet nie mieli siły sporządzić sobie kolacji. Gdy tylko uporali się z rozłożeniem namiotów, od razu rozłożyli śpiwory i zapadli w błogi sen. Następnego ranka Ron obudził się jako pierwszy. Ku jego boku rozkosznie drzemała Hermiona, co jakiś czas cicho pochrapując. Przez chwilę jej się przyglądał, ale z powodu nagłego zdrętwienia ręki, musiał zmienić pozycję. Zamiast swojej narzeczonej przyglądał się teraz otoczeniu, w którym się znajdował. Małe, ciasne i ciemne. Chłopak odruchowo chciał sięgnąć po różdżkę, ale moment później przypomniał sobie o jej braku. Wytężył więc wzrok, by zobaczyć więcej szczegółów. Jak się okazało, nad głową miał kopułę stworzoną najprawdopodobniej z materiału. Wyciągnął dłoń, by go dotknąć. Tak, to zdecydowanie był materiał. Rudzielec spojrzał w lewo. Jego oczom ukazały się siateczkowe kieszonki. Spojrzał przed siebie i zobaczył suwak, prawdopodobnie należący do wyjścia. Wstał powoli, by nie obudzić śpiącej Hermiony. Nie wyszło mu to zgrabnie, ale tuż po chwili rozsuwał części materiału. Do namiotu wdarły się pojedyncze wiązki światła. Chłopak wygramolił się na zewnątrz. Widoki otaczające go były niezwykłe. Wszędzie bujne, zielone drzewa, liczne zarośla. Na niektórych z nich wisiały czarne kuleczki. Wokół przyrody rozchodził się aromatyczny zapach ziół, a z oddali można było słyszeć śpiew ptaków. -Ale tutaj cudownie! Dlaczego ja nie wiedziałem o istnieniu tego miejsca wcześniej?- Zapytał sam siebie Ron, nie oczekując odpowiedzi. Ale zdumienie wyrysowało się na jego twarzy, gdy usłyszał za sobą głos najlepszego przyjaciela. -To Mazury. Jesteśmy w Polsce. - powiedział czarnowłosy. - Zobaczyłem kiedyś podobny krajobraz w jakimś albumie przyrodniczym, gdy chodziłem jeszcze do mugolskiej szkoły. Zapadł w mojej pamięci. W tamtej chwili obiecałem sobie, że kiedyś odwiedzę to miejsce. - spojrzał na Rona - I jak widać, dopiąłem swego. Chłopcy stali tak jeszcze przez chwilę, po czym wrócili do swoich kobiet. Nie chcieli, by te zaniepokoiły się ich nieobecnością. Gdy dotarli do pola namiotowego, Ginny i Hermiona już wesoło rozmawiały. -I jak Ci się podobają mugolskie wakacje, Ron?- zapytała starsza z dziewczyn - Warto było wynudzić się trochę w samochodzie? -Powiedzmy, że nie jest tragicznie. Nie przekonuje mnie spanie w tych materiałowych jaskiniach, ale widoki są ładne. O nich niczego złego powiedzieć nie mogę. -No to się cieszę. Gdy was nie było, zaczęłyśmy robić śniadanie. Zgaduję, że wam także burczy w brzuchach. Bylibyście tak mili i narąbali drewna na ognisko? Na czymś muszę rozgrzać patelnię, bo planowałam usmażyć nam jajecznicę. Siekiera jest w bagażniku. - dodała jeszcze po chwili. Chłopcy pokiwali głowami. Ron co prawda nie za bardzo wiedział jak wygląda przedmiot zwany siekierą, ani do czego służy, ale mimo to wyglądał na pewnego siebie. Jednak gdy Harry wyjął ją z samochodu, mina momentalnie mu zrzedła. -Że my mamy niby tego używać?! Nie dotknę tego! Moje palce czują się bardzo dobrze i nie chcą posłużyć w niedalekiej przyszłości jako nawóz dla kwiatków. Co to, to nie! -Ron, wyluzuj, używałem siekiery już kilka, jak nie kilkanaście razy. Damy sobie radę i mam nadzieję, że żaden z nas nie ucierpi. Rudowłosy nadal nie był przekonany co do tego "śmiercionośnego" narzędzie. Po chwili przybiegły dziewczyny, z widocznym przerażeniem na twarzach. -Coś się stało? - zapytała z troską Hermiona. - Słyszałyśmy krzyk Rona. -Siekiera się stała. - z uśmiechem na ustach odpowiedział Harry, jednak Gryfonki chyba nie zrozumiały. - Twój narzeczony - zwrócił się do Hermiony - przestraszył się siekiery. -A my myślałyśmy, że stało się coś poważnego! - krzyknęła na brata Ginny, jednak w jej oczach nie było widać złości, lecz rozbawienie. Hermiona podeszła do swojego czarnowłosego przyjaciela i szepnęła mu na ucho: -Dobrze, że nie używacie piły mechanicznej. Ron by nam przecież tutaj zszedł. - Harry na samą myśl o tym roześmiał się szaleńczo. W sercu czuł, że to będą niezapomniane wakacje. Nie mógł się już doczekać reakcji przyjaciela na pływanie kajakami, ręczne mycie naczyń czy zwyczajny spacer po mugolskim mieście. W to lato na pewno nie zabraknie mu śmiechu. Edytowane przez Smierciojadek dnia 25.08.2015 21:34 That's all they really want Some fun When the working day is done All girls - they want to have fun Nagroda za Najlepszą Miniaturkę Wojenną - Niebo pośrodku piekła Nagroda za Najlepszą Serię o Ciemnej Stronie - Krwawy Zmierzch |
|
|
Christina |
Dodany dnia 21.08.2015 22:16
|
Pochwały: 15 Postów: 3325 Dom: Slytherin Punkty: 25495 Ranga: Niezwyciężony Mag Data rejestracji: 27.05.07 |
Praca H - julietta115 Ceremonia przydziału była najbardziej stresującym wydarzeniem w moim życiu. Wcześniej zawsze wydawało mi się, że wiem, kim jestem. Wiem, szanuję, a co potępiam. W mojej rodzinie wszyscy to zawsze wiedzieli i trwali w swoich przekonaniach. Myślałem, że jestem jak oni. Kiedy jednak usiadłem na stołku, a Tiara Przydziału wykrzyczała imię mojego domu: "Gryffindor!", czas zatrzymał się dla mnie w miejscu, a serce przestało bić. Gryffinfor? Jak to możliwe? Ręce zaczęły mi się trząść a ja sam nie wiedziałem, co robić. Po mojej głowie chodziła wtedy tylko jedna myśl: "Ojciec mnie zabije. Ojciec mnie zabije." Nie mogłem się uwolnić od panicznego strachu, który ogarnął moje ciało. Od strony stołu domu Godryka dochodziły wiwaty i okrzyki radości. Nie rozumiałem, z czego się tak cieszyli. Dla mnie to był istny koszmar. Jakby całe moje życie nie miało więcej sensu. Ledwo trzymając się na nogach, podchodzę do stołu mojego domu i siadam na brzegu ławki. Czułem się nieswojo i samotnie. Przecież tu nie pasowałem. Od zawsze uczyłem się, że moim domem jest Slytherin. Nikt nie brał pod uwagę innej opcji. "I co ja mam teraz zrobić?" - Cześć. Z zamyślenia wyrwał mnie radosny głos. Znałem go już dość dobrze, lecz nigdy nie sadziłem, że usłyszę go, gdy będziemy siedzieć w Wielkiej Sali. Odwróciłem głowę i spojrzałem na uśmiechniętego chłopaka w moim wieku. James Potter. Kto by przypuszczał, że trafimy do tego samego domu... - Co ty tutaj robisz? Nie powinieneś siedzieć tam? - zapytał, wskazując w stronę stołu Ślizgonów. - Powinienem. Chyba Tiara się pomyliła - bąknąłem i znów utkwiłem wzrok w swoich dłoniach. - Gdzie tam pomyliła! Jesteśmy teraz w tej samej drużynie. To chyba dobrze, nie? James wyciągnął do mnie rękę i patrzył na mnie z radością. Po chwilowym wahaniu uścisnąłem jego dłoń i odwzajemniłem jego uśmiech. Byłem wtedy zagubiony i niepewny. James pomógł mi przejść przez to wszystko. Nigdy bym nie powiedział, że zostanie moim najlepszym przyjacielem. *** Zbiegam do Pokoju Wspólnego Gryffindoru, ostatni raz poprawiając szatę. Jak na złość nie chce się ułożyć, a ja nigdy nie byłem w tym dobry. Na dole czeka na mnie lekko poirytowany James. Kiedy tylko mnie zauważa, na jego twarzy pojawia się złość. - Odbiło ci? - pyta na wstępie i uderza mnie torbą w głowę. - Przez ciebie znów się spóźnimy. Kolejny raz nam się oberwie. - Nie panikuj tak - staram się go uspokoić, masując sobie tył głowy. - Na zielarstwie zawsze uchodziło nam na sucho. Nic się nie stanie. Poza tym mogłem wstać dużo później. Naburmuszony Potter rzuca mi wymowne spojrzenie. - Od kiedy ty jesteś taki optymistą, co? Jeszcze niedawno jęczałeś mi nad uchem, że tata cię rozszarpie. - Będziesz mi wypominał ten incydent do końca życia, prawda? - pytam, gdy zaczynamy schodzić po Ruchomych Schodach. Jesteśmy na trzecim roku nauki w Hogwarcie. Każdy dzień w tej szkole sprawia, że mimowolnie się uśmiecham. Wybór dokonany przez Tiarę doceniłem dopiero później. Na początku nie mogłem się z tym pogodzić i nie dopuszczałem do siebie tej myśli. Z czasem jednak zacząłem szukać pozytywnych stron. Nareszcie nie muszę udawać. Rodzice zawsze mnie uczyli, jak być Ślizgonem. Nie chciałem tego, bo w rzeczywistości byłem inny. Miałem nadzieję, że jak trafię do Slytherinu, to uszczęśliwię tym ojca. Byłem zrozpaczony po trafieniu do Gryffindoru. Myślałem, że zaprzepaściłem wszelkie nadzieje na szacunek ojca. Gdy jednak dowiedział się, do którego domu przynależę, nie był wściekły. Wręcz przeciwnie, cieszył się. Powiedział, żebym stał się lepszym człowiekiem niż on i żebym podążał ścieżką, którą sam wybiorę. Uszczęśliwiło mnie to. Od tej pory mogłem przestać udawać kogoś, kim nie jestem. Mogłem być sobą. Lekcje przebiegają nam dość szybko. Nauczyciel eliksirów przekazał nam oceny z ostatnich egzaminów (jak zwykle dostałem Zadowalający...), a na OPCM-ie jak zwykle musieliśmy przerwać lekcje, bo banda idiotów przewróciła kufer z Boginem. Zaraz po skończeniu ostatniej lekcji wspólnie z Jamesem wychodzę na błonia. Słońce grzeje coraz mocniej, zmuszając uczniów do ściągania z siebie kolejnych warstw ubrań. - Gorącooooo - jęczy James, kładąc się na trawie. - Dajcie mi woooooody. - Masz jezioro - zauważam i siadam obok przyjaciela. Potter zerka na mnie znad przydługiej grzywki. - Nie o to mi... - Scorpius! James! Od strony zamku nadbiega Rose. Jej rude włosy delikatnie podskakują przy każdym jej kroku, a w oczach błyszczy radość. - Co jest, Rosie? - pyta zaczepnie James, za co dostaje torbą w brzuch. Chłopak podnosi się z ziemi i zwija się z bólu. Z trudem powstrzymuję wybuch śmiechu i spoglądam na Rose. - Coś się stało? Dziewczyna lekko się rumieni i spuszcza wzrok. Zawsze tak reagowała, kiedy rozmawialiśmy. Nie, żebym miał coś przeciwko. - Nic nadzwyczajnego - mruczy pod nosem Rose. - Chciałam zapytać, czy nie mielibyście ochoty na kąpiel w jeziorze. - No super! Kolejna wyjeżdża z tym jeziorem. Ludzie! Czy wy naprawdę nie macie co robić? - pyta zniesmaczony James, ale skutecznie zakrywam mu usta dłonią. - Ja z ogromną chęcią wskoczę do jeziora - odpowiadam z uśmiechem. - Ale nie beze mnie. U boku Rose nagle pojawia się Albus. Jest uśmiechnięty, a jego szata jest jak zwykle perfekcyjnie ułożona. James wzdycha przeciągle, wstaje na nogi i omiata nas spojrzeniem. - Skoro tak stawiacie sprawę, to zostaje mi tylko jedno do powiedzenia... Kto ostatni w jeziorze, ten jest różowym Dementorem! Chłopak błyskawicznie ściąga z siebie szatę, rzuca ubrania na trawę i w samych bokserkach w kolorowe misie zaczyna bieg w stronę jeziora. - To nie fair! - wrzeszczy za nim Albus, idąc w jego ślady. Rose śmieje się i również ściąga szaty. Pod nimi ma swój jednoczęściowy strój kąpielowy. Powoli kieruje się w stronę jeziora, gdy nagle odwraca się i spogląda na mnie z delikatnym uśmiechem. - Idziesz? - pyta i wyciąga do mnie dłoń. - Bez ciebie nigdzie się nie ruszę. Czuję jak płonie mi twarz, więc staram się ją ukryć pod moimi jasnymi włosami. Po chwili chwytam dłoń dziewczyny i podnoszę się z ziemi. - Lepiej chodźmy - zauważam i również się uśmiecham. - Zaraz James będzie się szarogęsić, więc lepiej się pośpieszmy. Zrzucam ubrania i razem z Rose idę w kierunku brzegu. W wodzie zauważam już jak zwykle kłócących się braci Potterów. - Czasami mam ich naprawdę dosyć - wzdycha dziewczyna. Obejmuję ją ramieniem i śmieję się cicho. - Rzeczywiście są czasami nie do zniesienia, jednak to taki James został moim przyjacielem i już zawsze nim będzie, nieważne co takiego zrobi. Tak. To prawda. To właśnie ten James wyciągnął wtedy do mnie dłoń. I od teraz to ja zawsze będę przy nim. Bez względu na wszystko. Naprawdę nie sądziłem, że tak to się potoczy. Największy koszmar w moim życiu stał się moim szczęściem i uśmiechem. Zdobyłem prawdziwych przyjaciół i będę ich chronił. Od teraz i na zawsze. Edytowane przez Smierciojadek dnia 25.08.2015 21:35 That's all they really want Some fun When the working day is done All girls - they want to have fun Nagroda za Najlepszą Miniaturkę Wojenną - Niebo pośrodku piekła Nagroda za Najlepszą Serię o Ciemnej Stronie - Krwawy Zmierzch |
|
|
Christina |
Dodany dnia 21.08.2015 22:17
|
Pochwały: 15 Postów: 3325 Dom: Slytherin Punkty: 25495 Ranga: Niezwyciężony Mag Data rejestracji: 27.05.07 |
Praca I - luuukasz15 Tego dnia słońce wznosiło się wysoko nad horyzontem. Choć wkrótce miał nadejść październik, dni były nadal ciepłe, a o jesieni przypominał tylko mroźny wiatr z północy. Czarnowłosy, lekko siwiejący mężczyzna przemierzał wrzosowe zbocza mając nadzieję, że nie dostrzeże go nikt z rezydentów zamku, który leżał nad wielkim jeziorem. Drobne acz wysokie trawy rudziły się sprawiając, że zbocza nimi pokryte stawały się czerwonofioletowe. Zawiniątko, które niósł w kieszeni poruszyło się nieznacznie, ale gdy tylko włożył doń dłoń, istota uspokoiła się i spowrotem zasnęła. Na jeden ze skał, których mech nie zdążył całkowicie pokryć płakała dziewczyna. Jej długie czarne włosy podskakiwały z każdym razmie kiedy przechodził ją dreszcz. Czarodziej był świadom, że go jeszcze nie widzi. Z szerokiego rękawa wysunął zdobioną zielonym kamieniem różdżkę. Machnął nią niby od niechcenia i w jego lewej dłoni pojawiła się mała fiolka. Płyn, który przelewał się w środku wyglądał niezbyt przyjemnie. Brązowoczarna breja przelewała się powoli. Wyglądało to jakby mag umieścił w fiolce niewielką ilość błota. Otworzył ją po czym uwolnił się okropny odór. Przymróżył lewe oko przyglądajac się uważnie zawartości, po czym przechylił fiolkę i połknął jej zawartość. Gdy płacząca dziewczyna odwróciła wzrok dostrzegła brzydkiego, garbatego starca, którego krzywy nos haczył prawie jego równie długiej i spiczastej brody. Brązowe brudne od smoczego łajna łachmany były w wielu miejscach połatane, a w niektórych zwyczajnie porwane. Na jego lewym ramieniu wisiała szara szmaciana torba wypełniona czymś po brzegi. W chwili gdy podszedł do dziewczyny, ta wyciągnęła swoją różdżkę, którą otrzymała od matki. Choć z całego serca zazdrościła jej najdroższego skarbu jaki posiadała, ceniła sobie własną różdżkę. - Czemu panienka płacze? - zapytał włóczęga. Kobieta chciała spojrzeć na niego dokładnie, ale odór unoszący się od mężczyzny był tak okropny, że nie mogła długo wytrzymać. - Moja matka ma coś, czego nie chce mi dać. - zaczeła dziewczyna. - Ja nie chcę tego na zawsze. Jestem jej jedynym dzieckiem, ale teraz w jej głowie tylko to głupie zamczysko! - krzyknęła i wskazała na zamek Hogwart. - Uczono mnie, choć to było bardzo dawno, by słuchać rodziców. Ale... - Ale? - Gdybym nie posłuchał ich żył bym jak pan! A tak widzisz - wskazał na siebie. - co się ze mną stało. - spuścił głowę. - Żebrzę, kradnę i nierzadko walczę o pajdę chleba, którą wyrzuci szanowany mag. Tfuuu! - włóczęga splunął na ziemię, ujawniając tym samym, że jest posiadaczem zaledwie kilku brązowoczarnych zębów. - Co sugerujesz? - ożywiła się dziewczyna. - Chyba to już sama dobrze wiesz. - mężczyzna uśmiechnął się. - Jedno kłamstwo czy drobna kradzież nikomu jeszcze nie zaszkodziło, a skoro możesz... W tym momencie z torby posłyszeć można było syczenie na tyle magiczne i przerażające jednocześnie, że dziewczyna wstała z kamienia. Mężczyzna spojrzał na torbę i zaczął mówić do niej. Język, którego używał przyprawiał na myśl wężowe gniazdo tuż po wykluciu młodych gadów. - Jesteś wężousty! - wykrzyknęła. - Wydaje ci się młoda damo. - odburknął bardzo nie miło. - Nie, jestem tego pewna... - chciała coś powiedzieć, ale w tym momencie włóczęga wyciągnął różdżkę. Zanim jeszcze spostrzegła wycelował w nią i krzyknął: - Imperio! A teraz mnie posłuchaj. Zapomnisz, że potrafię mówić z wężami. - mówiąc to gładził łeb węża, który wysunął sie z zawiniątka i uważnie obserwował całą sytuację. - Wykradniesz diadem matki i uciekniesz daleko stąd, tak by złamać jej serce. Potem machnął różdżką i powrócił do swojej postaci. Krótkie czarne włosy opruszone srebrnymi pasmami, wyraziste kości policzkowe i chuda pociągła twarz. Na sobie miał czarne powłuczyste szaty. Pierś zdobił srebrny naszyjnik z literką S. - Heleno, czy rozumiesz co ci powiedziałem? - kobieta przytaknęła. - A ty jak masz na imię? - zapytała nienaturalnym tonem. - Sumienie kochana, sumienie. Idź i rób co ci nakazałem, a ja - pogładził głowę węża i zwrócił się do niego. - zaniosę mojego przyjaciela do jego nowego domu. Helena Ravenclaw znikała za szczytem niewielekiego pagórka. Salazar Slytherin spoglądał na zamek, w którym miał zamieszkać jego nowy wężowy przyjaciel - Bazyliszek. Edytowane przez Smierciojadek dnia 25.08.2015 21:40 That's all they really want Some fun When the working day is done All girls - they want to have fun Nagroda za Najlepszą Miniaturkę Wojenną - Niebo pośrodku piekła Nagroda za Najlepszą Serię o Ciemnej Stronie - Krwawy Zmierzch |
|
|
Christina |
Dodany dnia 21.08.2015 22:22
|
Pochwały: 15 Postów: 3325 Dom: Slytherin Punkty: 25495 Ranga: Niezwyciężony Mag Data rejestracji: 27.05.07 |
Praca J - Anciol Pierwszy września nie rozpieszczał uczniów pogodą. Jedenastolatkowie, którzy zdecydowali się przylecieć na miotłach razem z rodzicami tłoczyli się teraz przemoczeni w okolicach lokomotywy, z przerażeniem rozglądając się po stacji. Jeden z chłopców, aż trząsł się z zimna kiedy jego matka ze stoickim spokojem wymieniała kolejno przedmioty jakie powinien był zabrać ze sobą do Hogwartu. - Masz najlepsze podręczniki synu! - wtrącał się co jakiś czas jego ojciec przerywając litanię o skarpetkach, szatach i zapasowych piórach. - Kiedy już zostaniesz przydzielony do Rawenclawu nie musisz się niczym przejmować, krawat i naszywki znajdziesz na swoim łóżku w dormitorium... Ojciec chłopczyka roześmiał się radośnie uciszając żonę gestem. - Ach moja droga haha, może nie będzie musiał się tym przejmować. Coś mi się zdaje, że rośnie nam tu drugi gryfon co młodzieńcze? Odwagę masz po tacie! Matka skrzywiła się lekko, ale nie kontynuowała rozmowy. Jej mina mówiła, że i tak wie swoje. Cała trójka podskoczyła kiedy głośny gwizd oznajmił ostatnią szansę aby wsiąść do pociągu. Były gryfon chwycił swojego syna pod pachy i wrzucił w otwarte drzwi wagonu. - Uważaj na siebie - krzyknęła kobieta gdy chłopczyk zniknął za ogromnym kufrem, a drzwi wagonu zatrzasnęły się z hukiem. I to było tyle. Został sam i od teraz sam musi sobie radzić. Rodzice zawsze mówili mu co ma jeść, mówić, robić, jak się ubierać. Faktycznie nigdy nie chcieli dla niego źle. Był dobrze ubrany i perfekcyjnie uczesany bo matka nalegała aby odwiedzał z nią fryzjera co dwa tygodnie. W jego kufrze znajdowały się rzeczy najwyższej jakości bo ojciec od niedawna pracował w Ministerstwie Magii i pragnął aby syn wyglądał jak najlepiej. Nawet maniery miał nienaganne. Martwiło go tylko, że jest taki wysoki i jakby zbyt zbudowany. Jego kolega z dzieciństwa Marcus Flint zawsze się z niego śmiał kiedy wsiadał na miotłę. Prawdą było, że gdy grali w quidditcha mógł zasłonić sobą wszystkie dziecinne bramki jednocześnie co Marcusa niezwykle bawiło. Jego natomiast doprowadzało do wściekłości i płaczu. Kiedy po raz kolejny oberwał złośliwie rzuconym kaflem w twarz (ku wielkiej uciesze Flinta) przysiągł sobie, że już nigdy nikt nie doprowadzi go do łez, że będzie twardy. Powoli mijał rozchichotane grupy starszych od niego dziewczyn i rozgadanych drugoklasistów. Przy przedziale gdzie siedział Marcus przyśpieszył gwałtownie aby nie zostać zauważonym. W następnym natknął się na dwóch rudych chłopców, którzy zdecydowanie musieli być braćmi. Sprzeczali się ze sobą o coś, a jeden z nich wymachiwał złoto-czerwoną odznaką prefekta. Znów przyśpieszył i wpadł prosto na jakąś chudą dziewczynę o mocno kręconych włosach. - Mógłbyś trochę uważać - fuknęła i weszła do pustego przedziału po jego lewej stronie. Była może z rok od niego starsza, a na jej piersi widniał orzeł, godło Rawenclawu. - Poczekaj!- krzyknął zanim zatrzasnęła drzwi i wsunął za sobą kufer. Dziewczynka obrzuciła do spojrzeniem od góry do dołu po czym uśmiechnęła się wyraźnie zadowolona z tego co widzi. - Jesteś nowy co ? - zapytała znacznie przyjaźniej poprawiając długie loki. - Tak ja... Jak to jest? Rodzicie nie chcieli mi powiedzieć na czym polega wybieranie domu. A mają wielkie oczekiwania.. Krukonka roześmiała się i wyciągnęła do niego rękę. - Mam na imię Penelopa, miło mi. Chłopiec również się przedstawił i obydwoje zajęli miejsca naprzeciwko siebie. - To na prawdę nic trudnego wystarczy założyć na głowę starą Tiarę Przydziału. - powiedziała uśmiechając się przyjaźnie. Chłopiec nie wyglądał jednak na całkiem przekonanego. - Poradzisz sobie na pewno i... och coś czuje, że będziemy w jednym domu! - Tak sądzisz - zapytał bez większej ekscytacji. - A czy to co wystaje z twojej szaty to nie jest Historia Najnowszej Magii ? - wskazała triumfalnie na książeczkę, która rzeczywiście prawie wypadła z nowiutkiej szaty chłopca. - No niby tak - mruknął - czytam ją drugi raz ze względu na rozdział o Ministerstwie Magii, ale... W zasadzacie bardziej interesuje mnie quidditch. Krukonka uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Przez prawie całą drogę do Hogwartu rozmawiali o drużynach i reprezentacjach poszczególnych domów. Penelopa z przejęciem opowiedziała mu jaką chciałaby mieć miotłę i że ostatnią dziewczyną w składzie krukonów była Samantha Bell, która Hogwart ukończyła 15 lat temu. Za oknem szybko zapadły ciemności, a pociąg w końcu powoli stanął na stacji. Obydwoje wytoczyli swoje kufry i ściągnęli je na chodnik. Pogodna nieznacznie się poprawiła. - PIRWSZOROCZNI ZA MNĄ! - Rozległ się głęboki głos gajowego. Jedenastolatkowie rzucili się do ogromnej postaci i rozdzielili chłopca i Penelopę. Zdążyła tylko zamachać mu ręką i krzyknąć "powodzenia" zanim ruszyła w stronę powozów z resztą starszych uczniów. Przepchał się do wielkiej postaci i stanął w kolejce z innymi pierwszoroczniakami. Gajowy poprowadził ich ścieżką przyświecając jedynie niewielką latarką więc wszyscy potykali się i ślizgali na mokrych od deszczu kamieniach, a ich buty grzęzły w błocie. Nikt też nie miał na sobie płaszcza wiec zadrżeli gdy zobaczyli małe łódki kołyszące się na tafli jeziora do, którego niespodziewanie dotarli. Niespodzianka była na tyle duża, że chłopiec wpadłby do wody gdyby potężna postać nie przytrzymała go za szatę. - Dzięki - wymamrotał trzymając się za serce - Nie najlepiej pływam. Gaojwy wyszczerzył się do niego w uśmiechu. - Ni ma sprawy chłopie! Ale musisz chyba troszki popracować nad tym co nie? Nie dobrze jest nie umieć takich rzeczy. Chłopiec gorączkowo przytaknął głową przysięgając sobie, że całe następne lato spędzi w jeziorze niedaleko domu. Niespełna dziesięć minut później wszyscy przemierzali w deszczu ogromne jezioro. Nie była to przyjemna wycieczka i każdy chciał tylko aby już się skończyła. Woda wlewała się za kołnierze szat i w adidasy pierwszorocznych, a we wszystkich łódkach rozlegało się głośne kichanie. Gdy w końcu razem z innymi zziębnięty i zmoczony dotarł do sali wejściowej nie posiadał się ze szczęścia. Wysoka postać w spiczastym kapeluszu, ubrana w długa zieloną szatę musiała być słynną opiekunką Gryffindoru, uwielbianą przez jego ojca - Minerwą McGonagall. I rzeczywiście po chwili przerwy, którą dała im aby mogli powyciskać swoje przesiąknięte wodą szaty i poprawić lepiące się do czoła włosy odchrząknęła i przedstawiła się, a jej głos mimo, że nie krzyczała rozbrzmiewał donośnie w całym holu. - Jestem profesor McGonagall, zastępca dyrektora i do moich obowiązków należy poinformowanie was jak wyglądać będzie ceremonia przydziału. Zaraz udamy się do Wielkiej Sali gdzie każdy z was założy Tiarę Przydziału. Ona wskaże wam przy, którym stole macie zając miejsce. Od tej chwile będziecie częścią waszego domu. Czy to jasne? Wszyscy pokiwali głowami ale miny mieli bardzo niepewne. Ruszyli powoli za profesor McGonagall w stronę sali gdzie rozbrzmiewała wrzawa. Wszystkie oczy zwróciły się najpierw na nich, a później na starą wyświechtaną tiarę, którą opiekunka gryfonów położyła na małym stołku niedaleko podwyższenia zajmowanego przez stół nauczycielski. Tiara powoli otworzyła... nie... rozpruła "usta" i w sali zapadła cisza. Stary kapelusz zaczął śpiewać: Wieków minęło już ze sto chyba Lecz dla was to będzie zachęta Gdy wam opowiem o wielkiej czwórce Co świat ją ciągle pamięta Piękna Rawenclaw co chciała uczyć Płomień wiedzy móc rozpalać I żądny władzy Slytherin sprytny Co wielu go będzie wychwalać Dzielny Gryffindor o lwim sercu Co wierzy w ludzką uczciwość I dobra Hufflepuff o czystym sumieniu W pogardzie mająca leniwość. Czworo ich było, was są tysiące Lecz każdy ma cząstkę jednego. Ja was przydzielę, znajdziecie dom swój. I braci wśród uczniów jego. Gdy tiara skończyła śpiewać rozbrzmiały oklaski. Profesor McGonagall wyjęła wielką listę i zaczęła odczytywać nazwiska. - Cedrik Diggory - zabrzmiał jej głos, a chłopiec zadrżał nie spodziewając się, że jako pierwszy będzie musiał zasiąść na stołku. Profesor McGonagall nałożyła tiarę na jego głowę, a ta opadła mu na oczy. - Ojoj - usłyszał cichy głosik - Bardzo z ciebie mądry chłopak tak... Ale i odważny, bez wątpienia... Godny zaufania... Tak... W zasadzie to bardzo prosta decyzja choć z pewnością wielu będzie się jej dziwiło... HUFFLEPUFF! Oklaski rozbrzmiały w Wielkiej Sali gdy Cedrik zdjął z głowy tiarę i ruszył w kierunku stołu puchonów. Twarze przy tym stole wydały mu się naprawdę sympatyczne, a wiele osób nawet wstało by podać mu rękę. Uśmiechnął się do siebie kiedy pomyślał o minach rodziców gdy jutro przeczytają jego list i dowiedzą się gdzie został przydzielony. Pierwszy raz zrobił coś czego oni by nie zaaprobowali i to zupełnie niechcący... I właśnie w ten ulewny wrześniowy dzień Cedrik Diggory poczuł się pierwszy raz naprawdę sobą mimo, że to co się wydarzyło było tylko odrobiną prawdziwej wolności. Edytowane przez Smierciojadek dnia 25.08.2015 21:35 That's all they really want Some fun When the working day is done All girls - they want to have fun Nagroda za Najlepszą Miniaturkę Wojenną - Niebo pośrodku piekła Nagroda za Najlepszą Serię o Ciemnej Stronie - Krwawy Zmierzch |
|
|
Christina |
Dodany dnia 21.08.2015 22:28
|
Pochwały: 15 Postów: 3325 Dom: Slytherin Punkty: 25495 Ranga: Niezwyciężony Mag Data rejestracji: 27.05.07 |
Praca K - Nieoryginalna Dowcipny, nigdy perfidny. Zabawny, ale znający położoną gdzieś daleko granicę. Bardzo inteligentny, choć nie oczytany. W niektórych kręgach określany jako przystojny, co, jak stwierdził, w sumie bardzo mu odpowiada. Ciekawy świata. Wesoły, z wiecznym uśmiechem na twarzy. Tryskający pozytywną energią, żyjący z dnia na dzień, choć z wizjami na przyszłość. Głośny, spontaniczny, choć i tak bardziej opanowany od swojego brata. George Weasley. ...a Fred miał martwe, niewidzące oczy; na jego zastygłej twarzy wciąż jeszcze błąkał się uśmiech.* Pozbawiony planów i nadziei. Oziębły, zdystansowany, nawet w stosunku do osób, które każą nazywać mu najbliższymi. Najbliższymi - nie cierpiał tego słowa. Jego prawdziwie najbliższa osoba leżała kilka metrów pod ziemią, jedzona przez robaki. Czasem zastanawiał się, jak można świętować zakończenie wojny? Nikt nie powinien świętować. Nikt nie powinien świętować tylu śmierci. Choć jakaś jeszcze racjonalna część jego rozumu krzyczała, że przecież właśnie skończył się koszmar tysięcy niewinnych istot i ludzi, ale on nie mógł tego zaakceptować. Dla niego koszmar zaczął się kilka tygodni temu w murach Hogwartu i nie chciał dopuścić do siebie innej myśli. To było zupełnie pozbawione sensu. Choć z drugiej strony coraz częściej myślał o tym, że całe jego życie nie zmierzało do niczego konkretnego, więc czemu jego przemyślenia miałyby takie być? Godziny spędzone w mieszkaniu nad nieczynnymi Magicznymi Dow****mi Weasleyów zamieniały się powoli w dni. Dni niekonstruktywnego leżenia pod kocem i wpatrywania w okno przekształcały się w tygodnie i, nim George zdążył zauważyć, za oknem nastała jesień. Ulica Pokątna ożyła po wojnie na nowo, odsłonięto zbite deskami witryny sklepowe i stoiska, tylko w stronę dawnego sklepu bliźniaków co niektórzy posyłali tęskne spojrzenia, nieświadomi, że właściciel znajduje się w budynku, brudny i nieogolony, zastanawiając się, czemu to właściwie nie on leży teraz w zimnej trumnie, zapamiętany jako bohater majowej Bitwy o Hogwart. Rutynę, do której George zdążył przyzwyczaić się wyjątkowo szybko, co jakiś czas przerywały tylko wizyty rodzinne, początkowo codzienne, potem coraz rzadsze. Zjedz coś, umyj się, ogol, wyjdź z mieszkania, może chciałbyś się do nas przeprowadzić? Nie! Nie? Nie, nie, nie , nie, odburkiwał tylko, a potem zaszywał się pod kocem. George Weasley. Dwudziestoletni wrak człowieka. *** Pukanie do drzwi. Czyżby rodzina? Nie powinni się teraz zjawiać, pomyślał zirytowany, zaledwie wczoraj Molly złożyła mu wizytę. Założył, że musi być to ktoś z jakiegoś durnego ośrodka czy wolontariatu. Czyli najlepiej udawać, że nie ma go w domu. Pukanie jednak nie ustępowało, a po chwili zamieniło się tylko w walenie, a zza zawiasów usłyszał znajomy głos, w złości wykrzykujący jego imię. Wciąż spokojny i ani trochę zaintrygowany zwlekł się z kanapy i ociężałym krokiem ruszył w stronę drzwi. - Witaj, Angelino. Była kapitan drużyny quidditcha nie zmieniła się zbytnio od ostatniego czasu, kiedy ją widział. No, może oprócz tego, że teraz miała zdecydowanie nieuczesane włosy i zdecydowanie czerwone oczy. Z drugiej strony nie miał jej tego za złe, zdawał sobie sprawę, że pewnie sama ledwo widziała w nim chłopaka, którego znała jeszcze kilka miesięcy temu i do którego przyszła. - Powinienem zaprosić cię teraz do środka? - Straciłeś siebie, George. Po prostu nie miał siły słuchać pseudo wywodów kolejnej osoby. Wizyta Johnson była ciekawą odmianą, ale szczerze powiedziawszy już po tych kilku słowach miał jej wystarczająco dosyć. - Przyszłaś... - Przyszłam pogadać - rzuciła spontanicznie. - Pogadać o Fredzie. Przeanalizował to szybko w głowie - była dziewczyna mojego zmarłego brata przyszła do mnie o nim pogadać. Brzmiało sensownie. - W sumie, to wchodź. Nie wiedział, czego od niej oczekuje. Po prostu usiadł na kanapie, ona usiadła koło niego. On zaparzył herbatę, ona przykryła się kocem. Ona skuliła się a on, w przeciwieństwie do scen z tych mugolskich, romantycznych filmów których się kiedyś naoglądał, wcale jej nie przytulił, tylko odsunął się. Chrząknął tylko i zniecierpliwiony zaczął coś mamrotać pod nosem. Szybko zrozumiał, że Angelina kłamie. Że nie ma żadnych nowych wieści o Fredzie, jakkolwiek dziwne mogłyby się okazać nowe wieści o nieboszczyku. Wiedział także, że nie płakała przed chwilą po jego bracie r11; wystarczająco dużo łez, nawet w jego obecności, wylała już kilka miesięcy temu na pogrzebie. Mimo tego ten krótki i banalny komunikat, który chwilę potem wypłynął z jej ust, był, choć niezgodny z przewidywaniami, przerażający. A George nawet zapomniał o swojej złości na Angelinę. - Lee Jordan nie żyje. Znacie to uczucie, kiedy tracicie kogoś bliskiego? George Weasley znał to uczucie aż zbyt dobrze. Siedział więc po prostu wciąż tak samo opanowany, brudny i nieogolony w salonie nad Magicznymi Dow****mi, nieświadomy niczego, co działo się poza jego własnym mieszkaniem i pozwolił dziewczynie, za którą kiedyś tak szalał, a która teraz była już zamkniętym rozdziałem w jego życiu płakać. *** Jako, że w dniu pogrzebu nie lał deszcz, nie grzmiało ani nie było innej większej czy mniejszej klęski żywiołowej, zgodnie z przewidywaniami zobaczył sporą część swojej familii. Nawet mu to nie przeszkadzało, o ile cokolwiek kiedykolwiek miałoby mu jeszcze przeszkadzać. Po uroczystości po prostu przeteleportował się do domu, nie zamieniwszy z nikim nawet słowa. - Czekaj, George. Jednak jeszcze coś, a raczej ktoś potrafił go zirytować. - Słucham, Angelino. Potraktował ją zimnie i oschle, zresztą, nawet nie powinna oczekiwać od niego czegoś innego. Popatrzyła na niego swoimi dużymi, brązowymi, jeszcze wilgotnymi oczami. - Po prostu zastanów się, okej? Pierwszy raz od naprawdę dłuższego czasu wstałeś z łóżka, zjadłeś porządny posiłek, ogarnąłeś się, umyłeś, ba, nawet wyszedłeś z domu. Po prostu... Zastanów się, co chcesz teraz ze sobą zrobić. Zastanów się, czy chcesz wrócić pod ciepły koc, czy chcesz ogarnąć siebie i swoje życie. A może po prostu... Po prostu nie wiem. Wyobraź sobie, co pomyślałby Fred, widząc ciebie. To ostatnie zdanie już wręcz wykrzyczała, po czym trzasnęła drzwiami i wyszła. A George stał, nie będąc w stanie się poruszyć, i gapił w drzwi, w których przed chwilą stała jeszcze Johnson. Co pomyślałby Fred, widząc ciebie. Potem, sam nie wiedząc dlaczego i po co, odgrzebał w jednej z komód pióro i kawałek pergaminu. *** - Żebyś wiedział, że zaręczyłem się z Hermioną! No... Jakoś tak wyszło, wiesz. Merlinie, ona czasami jest tak strasznie romantyczna i zrzędliwa... Chyba nigdy nie zrozumiem tych kobiet. W ogóle to teraz wróciła do Hogwartu, kontynuować edukację... Ja nie wiem po co, chyba już jest mądra, nie? Choć może, czasami faktycznie wydaje się masakrycznie głupia... George westchnął tylko, słuchając gadania swojego młodszego brata. Po jakimś czasie wyłączył się zupełnie, skupiając się na pracy, pierwszy raz po tak długim czasie. - Geroge? - z zamyślenia wyrwał go głos Rona. - Co? - Pytałem już dwa razy, masz zamiar wprowadzić jakieś nowości? - powiedział lekko zirytowany Ron. - Nie. Przynajmniej póki co r11; odparł, sam zdziwiony swoją odpowiedzią. Dziwne, że człowiek tak szybko z samego dna może odbić się na tyle wysoko, by mieć jakiekolwiek plany czy nadzieję na przyszłość. Brat spojrzał na niego, równie zdziwiony, po czym niepewnie podszedł do drzwi wejściowych i zdjął z drzwi Magicznych Dowcipów Weasleyów kartkę z napisem zamknięte do odwołania. Ron zdał sobie sprawę, że jego brat obsłużył pierwszego od roku klienta. Drugiego. Trzeciego. Następnego dnia z ogromnym zdziwieniem, choć i jednocześnie dumą, oznajmił, że drugi dzień po ponownym otwarciu był rekordowym, jeśli chodzi o ilość klientów i - co cieszyło go w sumie wiele bardziej - pieniędzy w kasie. Tymczasem George pomyślał, że może nie jest aż tak złym bratem, a Fred gdzieś tam z góry nie załamuje się patrząc na niego. *** - Kto umarł tym razem? - zapytał sarkastycznie Weasley, choć z uśmiechem na twarzy widząc Angelinę w progu drzwi. - Nikt, George, zupełnie nikt. Za to ktoś urodził się na nowo. *J.K.Rowling - rHarry Potter i Insygnia Śmiercir1;, za tłumaczeniem Andrzeja Edytowane przez Smierciojadek dnia 25.08.2015 21:41 That's all they really want Some fun When the working day is done All girls - they want to have fun Nagroda za Najlepszą Miniaturkę Wojenną - Niebo pośrodku piekła Nagroda za Najlepszą Serię o Ciemnej Stronie - Krwawy Zmierzch |
|
|
Christina |
Dodany dnia 21.08.2015 22:33
|
Pochwały: 15 Postów: 3325 Dom: Slytherin Punkty: 25495 Ranga: Niezwyciężony Mag Data rejestracji: 27.05.07 |
Praca L - Bellatrix L Stałam przy jednym z filarów, które oplatały salę balową niczym korona. To miejsce, które jako jedyne w naszym domu zawsze tętniło życiem. Nienawidziłam tego miejsca z całego serca, ale matka za wszelką cenę kazała mi w nim przebywać. Podobno to należy do dobrego tonu, gdy w sali kręcą się setki jej okropnych przyjaciół. Stałam i wpatrywałam się w matkę, która jak zwykle uśmiechnięta, gawędziła z jedną z kobiet. Nie miałam najmniejszej ochoty zamienić choć słowa z kimkolwiek znajdującym się w tym pomieszczeniu. Wszyscy wzbudzali we mnie odrazę. Tylko ja znałam prawdę. Tylko ja wiedziałam, dlaczego oni wszyscy tu są. Zależy im tylko na jednym. Na diademie... - Heleno! Podaj mi proszę mój diadem! Znowu to samo. Pewnie wybiera się na jakiś uroczy bankiet. Kto tym razem zaprosił słynną Rowenę Ravenclaw? Państwo Scott? A może państwo Stirling? Mało mnie to obchodziło. Wstałam z kanapy przed kominkiem i poszłam do przedpokoju. Diadem spoczywał spokojnie na jednym z wielu popiersi ustawionych równym rzędem pod wielkimi oknami. Przez dłuższą chwilę wpatrywałam się w przedmiot, który zniszczył mi życie. Przedmiot, którego nienawidziłam z całego serca. W małych diamencikach odbijała się moja twarz. Cóż mi z ładnej buzi? Teraz liczy się tylko mądrość. Manię na tę absurdalną modę zapoczątkował ten zwyczajny diadem. A może jednak niezwyczajny? Ale to nie moja wina, że każdy kto włoży ten diadem staje się niezwykle mądry. Nie moja, a wszystkie konsekwencje spadają właśnie na mnie. Delikatnie wzięłam w dłonie srebrną koronę. Była taka lekka. Odwróciłam się i spojrzałam w ogromne zwierciadło w ozdobnej ramie. Zobaczyłam w nim dziewczynę o smutnej twarzy i przygaszonych oczach. Trzymała w rękach coś, co przyniosło sławę jej matce. Coś, co mogłoby na zawsze odmienić jej życie. Wystarczy tylko założyć diadem na głowę. Na co ona czeka? Ostrożnie uniosłam ręce i nałożyłam na głowę ten drogocenny skarb. Czułam, że każdy nerw w moim ciele zaraz eksploduje z napięcia. Wpatrywałam się w odbicie dziewczyny jeszcze z dobrych parę minut, gdy uświadomiłam sobie, że nie poczułam żadnej zmiany. Rozejrzałam się wokoło. Wszystko było takie, jakie było zawsze i zawsze takim będzie. Spojrzałam jeszcze raz w zwierciadło. Tym razem dziewczyna miała twarz poczerwieniałą z narastającej stopniowo wściekłości. - Wszystko jest takie, jakie było przedtem... - wycedziłam do wściekłego odbicia - Nic się nie zmieniło! Zdjęłam diadem z głowy i cisnęłam go w zwierciadło. To upadło z łomotem na idealnie wypolerowaną posadzkę i rozbiło się na tysiące małych, szklanych kawałeczków. - Heleno, co się dzieje? Głos matki docierał do mnie jak przez mgłę. Podniosłam diadem z posadzki i pobiegłam. Skoro nie mogę posiąść niezwykłej mądrości, nie posiądzie jej nikt... Nigdy!... Po raz kolejny poczułam na obolałych łydkach, jak ostre ciernie wbijają mi się w skórę. Mogłam zawrócić. Mogłam iść inną drogą. "Nie, nigdy tego nie zrobię. Nie wycofam się" - przeszło mi przez myśl. Palce prawej ręki zdrętwiały od kurczowego ściskania diademu, ale zamiast nieco rozluźnić uścisk, zaciskałam palce coraz mocniej. Ile już tak szłam? Nie miałam pojęcia. Odkąd zgubiłam w lesie mój kieszonkowy zegarek, straciłam wszelką rachubę czasu. Gdy wyszłam z gęstwiny okropnych cierni, znalazłam się nad małym jeziorkiem, na którym swobodnie unosiły się kwiaty lilii wodnej. Podeszłam do brzegu i pozwoliłam, by swobodne, małe fale obmyły moje bose stopy z brudu. Nieświadomie wchodziłam coraz głębiej i głębiej. W końcu woda sięgała mi aż pod brodę. Poczułam się lepiej. O wiele lepiej. Zimna, orzeźwiająca woda świetnie tłumi wewnętrzny gorąc. Gorąc, który oblał mnie, gdy tylko przekroczyłam linię odgradzającą las od małej polanki. Apogeum osiągnęło wtedy, gdy między drzewami dostrzegłam sarnę z młodymi. Matka opiekuńczo lizała małego jelonka po głowie, a tamten cierpliwie znosił maniakalną troskę mamy. Tamten widok sprawił, że gorąc mnie praktycznie nie odstępował. Przez cały czas mojej wędrówki do jeziora, czułam tę gorącą falę... falę wyrzutów sumienia... Pokojówka weszła do zacienionego pokoju i podeszła do wielkiego łoża z baldachimem, na którym spoczywała smukła postać właścicielki domu. Jej stan, wbrew tego, co mówili najlepsi medycy z miasta, zdawał się pogarszać. Skóra przybrała koloru wręcz trupiej bieli. Spierzchnięte usta ledwo zdołały cokolwiek wypowiedzieć. Sińce pod oczami okropnie wyróżniały się na bladej twarzy. Cała dotychczasowa radość, jaką emanowała kobieta, znikła bezpowrotnie. Teraz wystarczyło tylko czekać na śmierć. I pokojówka dobrze o tym wiedziała... - Czy czegoś pani potrzebuje? Może szklanki wody? Odsłonić zasłony? Światło na pewno pani dobrze zrobi - powiedziała pokojówka, siląc się na uśmiech. Służba nie ukrywała żalu i rozpaczy. Nikt nie mógł się pogodzić z tym, że pani Ravenclaw, którą darzyli ogromną sympatią, już niedługo wyzionie ducha. - Nie - powiedziała Rowena słabym i cichym głosem - Jedyne, czego mi teraz potrzeba, to... wezwij barona. Niech natychmiast tu przyjdzie. Pokojówka wyszczerzyła oczy ze zdziwienia. Nieśmiało podeszła bliżej i położyła dłoń na lodowatym czole kobiety. Nie miała gorączki. Czy zatem się przesłyszała? - Barona, pani? - zapytała ostrożnie. Kobieta umierała. Jedyną rzeczą, której potrzebuje jest obecność barona, z którym nie ma żadnych bliższych kontaktów? Dziewczyna skinęła tylko głową i pospiesznie wyszła z pokoju. Jeśli to uszczęśliwi jej panią, to zrobi to, nawet jeśli nic dobrego z tego nie wyniknie. - Wzywała mnie pani, pani Ravenclaw? Baron wszedł do sypialni i zmrużył oczy. Starał się dostrzec cokolwiek w ciemności, lecz chwilę potem oczy przyzwyczaiły się do wszechobecnego mroku. - Tak. Usiądź - kobieta uniosła słabą dłoń, ale ta prawie natychmiast opadła z powrotem na pierzynę. Baron podszedł do łóżka i spojrzał pytająco na Rowenę. Na jego twarzy malowało się niesamowite współczucie. - Helena... ona uciekła... Jeśli naprawdę ci na niej zależy, to błagam wyrusz w podróż i odnajdź moje dziecko... Moje dni są policzone, ale przed śmiercią chcę ujrzeć tę piękną twarz mojej córki... Czy jesteś w stanie spełnić moją prośbę? - wylew słów wyraźnie osłabił kobietę, która teraz oddychała ciężko. Mężczyzna stał nieruchomo i milczał. - Oczywiście - powiedział krótko i odwrócił się do wyjścia. - Jest w Albanii. Nie wiem, czy na pewno, ale skoro nie tam, to nie wiem gdzie... - powiedziała na odchodnym, ale baron już zniknął w drzwiach. - Powodzenia... Siedziała pod rozłożystym dębem i obmywałam wodą z jeziora zadrapania na łydce. Rany nie były poważne, ale małe strużki krwi płynęły po skórze, więc lepiej byłoby to przemyć. Diadem leżał niecały metr ode mnie. Nie miałam ochoty nawet na niego patrzeć. Kto by pomyślał, że taki mały przedmiot byłby w stanie zniszczyć człowiekowi życie i to na zawsze. Nawet nie pożegnałam się z matką. Nie było mowy o powrocie do domu. Nie po tym, co zaszło. Pewnie znienawidziła mnie i dawno o mnie zapomniała. Kto wie, jakby zareagowała, gdybym powróciła. Byłam pewna, że już nie byłam mile widziana we własnym domu. Musiałam się z tym pogodzić. Musiałam nauczyć się życia w lesie. Nie miałam innego wyboru. Nagle usłyszałam trzask gałązki. Szybko uniosłam głowę i spojrzałam przed siebie. Byłam prawie pewna, że to stamtąd dobiegał ten dźwięk. Złapałam diadem i ostrożnie wstałam. Zadrapania na łydkach dały o sobie znać. Rozejrzałam się. Parę metrów dalej stało drzewo z małym otworem. Podbiegłam do niego i wsadziłam rękę w otwór. Był głęboki. Zawahałam się. To koniec. Tylko ja będę wiedziała o miejscu położenia diademu. Korona już nigdy nie ujrzy światła dziennego. Gdy usłyszałam kolejny trzask, wrzuciłam diadem do dziupli. Usłyszałam jak uderzył o zeschnięte liście i szybko pobiegłam przed siebie. Biegłam ile sił w nogach, lecz nagle potknęłam się o wystający korzeń. Upadłam jak długa na lekko wilgotną ziemię. Stopę lewej nogi przeszył okropny ból. Zwichnęłam kostkę. W przypływie rozpaczy zaczęłam się czołgać po ziemi. Słyszałam za plecami tupot nóg. Nie miałam już wątpliwości. Ktoś mnie gonił. Gdy przeczołgałam się zaledwie cztery metry, z krzaków za mną wyskoczył człowiek. Odwróciłam się i ujrzałam barona, który często bywał u nas w domu na przyjęciach mamy. Wiele razy odrzucałam jego zaloty na tychże przyjęciach, ale on nigdy się nie poddawał. Patrzyliśmy na siebie przez dłuższą chwilę, aż w końcu się odezwał: - Heleno, co ty tutaj robisz? Szukałem cię przez tydzień, rozumiesz? Tydzień. Nie wiem, dlaczego tutaj jesteś, ale gdy tylko twoja matka powiedziała mi o twojej uciecze, wyruszyłem na poszukiwania. Wróć ze mną, proszę! r Matka powiedziała mu o mojej uciecze? Czemu to zrobiła? Na pewno się za mną nie stęskniła. Na pewno chce mnie odpowiednio ukarać. W końcu ukradłam najdrogocenniejszy skarb rodziny. Nie może mi to ujść płazem. Cokolwiek powie baron, nigdy z nim nie wrócęr1; - moje myśli pędziły jak szalone. Mężczyzna patrzył na mnie z wyczekiwaniem. W końcu ostrożnie pokręciłam głową. Uśmiech na jego twarzy znikł. Zamiast niego pojawił się grymas wściekłości. Ponownie pokręciłam głową i spróbowałam uciec, jednak zwichnięta kostka odmówiła posłuszeństwa. Spróbowałam jeszcze raz. Na próżno. Baron wydał z siebie okropny ryk wściekłości i rzucił się na mnie ze sztyletem. Chciałam zrobić unik, jednak ostrze głęboko wbiło mi się w brzuch. Spojrzałam tylko na barona. Potem nie czułam już nic... Mężczyzna nadal kurczowo trzymał srebrny sztylet. Jego ukochana spoczywała teraz w jego ramionach. Krew obficie wypływała spod ostrza i skapywała na lewą dłoń barona. Mężczyzna spojrzał w puste oczy kobiety i szybko odsunął się od ciała. Z odrazą spojrzał na swoje dłonie i opadł na kolana. Kałuża krwi stopniowo się powiększała. Baron krzyknął z rozpaczy i wyjął sztylet z brzucha ukochanej. Uniósł go wysoko, a potem z impetem wbił go prosto w swoje serce. Ostatni raz spojrzał na twarz kobiety, zanim jego oczy zaszły czarną mgłą.... Edytowane przez Smierciojadek dnia 25.08.2015 21:39 That's all they really want Some fun When the working day is done All girls - they want to have fun Nagroda za Najlepszą Miniaturkę Wojenną - Niebo pośrodku piekła Nagroda za Najlepszą Serię o Ciemnej Stronie - Krwawy Zmierzch |
|
|
Christina |
Dodany dnia 21.08.2015 22:37
|
Pochwały: 15 Postów: 3325 Dom: Slytherin Punkty: 25495 Ranga: Niezwyciężony Mag Data rejestracji: 27.05.07 |
Praca M - Katherine_Pierce Drugi wybuch wstrząsnął starymi kamiennymi ścianami, otaczającymi ze wszystkich stron sekretne schody. Jakby w odpowiedzi, lekko zakołysała się różdżka, którą Jenna Corins ściskała kurczowo w dłoni. Niewielkie, jaskrawe światełko zatańczyło dziko w przyprawiających o dreszcz przerażenia ciemnościach, które okrywały ją i cztery dziewczynki stojące za jej plecami. Wszystkie, nie wyłączając Jenny, wzdrygnęły się i wstrzymały oddech. - A jeśli to wszystko zawali się, nim dotrzemy do schodów? - w głosie Kate zabrzmiała niepokojąco histeryczna nuta. - Zostaniemy pogrzebane żywcem. - Te mury z pewnością się nie zawalą - odparła Jenna, wkładając w swe słowa znacznie więcej pewności, niż miała jej w sercu. Ujęła różdżkę mocniej i poprawiła okulary zsuwające się jej z nosa. - Pamiętasz chyba, że dokładnie przestudiowałyśmy wszelkie informacje dotyczące budowy Durmstrangu na lekcjach. Te schody mają kilkaset lat. To najstarsza i najbardziej solidna część całej konstrukcji. Z pewnością nie zawali się bez powodu tej nocy. A nawet jeśli, to pamiętajcie, że mamy różdżki. W razie czego zdążę rzucić zaklęcie osłaniające. - Daj Boże, żeby to była prawda! - pomyślała w duchu. W rzeczywistości, siła obu eksplozji, jeśli można było ją ocenić na podstawie stłumionych odgłosów jakie do nich dotarły, przekraczała wszelkie przewidywaniar30; mówiąc najoględniej. Pierwszy wybuch pozbawił szyb wszystkie okna w nowym skrzydle. Eksplozja nastąpiła niedaleko gabinetu, w którym nauczycielka przebywała wraz z czwórką uczennic. Drugi wybuch, który nastąpił kilka minut po pierwszym, wyrządził jeszcze większe szkodyr30; sądząc po odgłosach. - Za drugim razem huknęło strasznie głośno. Prawda, pani profesor Corins? - zauważyła z niepokojem Nadia. - Może powinnyśmy zawrócić i pomóc? - Poradzą sobie. Spokojnie - odpowiedziała nauczycielka. Mówiła dobitnie, przekonująco. Gdyby choć na chwilę zdradziła przepełniający ją strach, mogłoby się to fatalnie skończyć dla nich wszystkich. Życie czterech jedenastolatek, stojących za nią, spoczywało w jej rękach. Aby wyjść z tego cało i uciec z Durmstrangu, uczennice musiały zachować spokój i spełnić bez wahania rozkazy nauczycielki. Histeria i panika z pewnością doprowadziłyby do tragedii. Z dziedzińca dolatywały do nich stłumione okrzyki trwogi i naglące rozkazy. Jenna całym sercem chciała być teraz w zamku i walczyć u boku przyjaciół, jednak te cztery duszyczki były mugolakami i Jenna wiedziała co zrobiliby z nimi ludzie Grindelwalda (i on sam), gdyby je dopadli. Musiała je wydostać jeszcze tej nocy. - Strasznie tu ciemno - poskarżyła się Kate zdławionym szeptem. Jenna podniosła wyżej różdżkę. Schody były nie tylko mroczne, ale wąskie i ciasne. Żadnej z uciekinierek schodzenie tą drogą nie sprawiało przyjemności, ale Kate zawsze obawiała się małych, ciemnych pomieszczeń. - Prawie dotarłyśmy do podnóża - zapewniła swą podopieczną Jenna. - Czuję dym! - oznajmiła Kristina. Jej siostra bliźniaczka, Iliana, jęknęła: - Może i to skrzydło już płonie? Słaby, lecz łatwy do rozpoznania zapach dymu dotarł już do sekretnych schodów. Jenna poczuła nagły dreszcz trwogi. Z najwyższym wysiłkiem opanowała się i przemówiła pewnym siebie, nauczycielskim tonem: - W tej części zamku jesteśmy całkiem bezpieczne. Czujemy dym, bo wiatr wieje w naszym kierunku. Nawet strzępki mgły przenikają tu szparą pod drzwiami. - Może lepiej zawrócić, profesor Corins? - lamentowała Iliana. - Nie bądź głupia! - ofuknęła ją Nadia. - Dobrze wiesz, że o powrocie nie ma mowy! Chyba że chcesz koniecznie wpaść w łapy tych zbirów! Iliana zamilkła. Nikt inny się nie odezwał. Jenna spojrzała przez ramię na Nadię i uśmiechnęła się do niej. Dziewczynka r11; podobnie jak ona - nosiła okulary. Zza nich niebieskie, inteligentne oczy spoglądały na nauczycielkę z determinacją rzadko spotykaną u jedenastolatki. W ciągu ostatnich miesięcy, Jenna kilkakrotnie zetknęła się z podobną reakcją uczniów, świadczącą o niezwykłej w tak młodym wieku znajomości świata i rządzących nim w ostatnich tygodniach praw. W mgnieniu oka naiwny entuzjazm, z jakim przyjmowały nieznane im dotąd niewinne przyjemności, ustępował miejsca trwodze czy melancholii. Z dziecinnych twarzy uchodził blask młodości, z oczu znikało radosne oczekiwanie. Ustawiczny niepokój Kate, Nadii, Kristiny i Iliany, nie był bezpodstawny. Każda z nich w ciągu ostatnich wakacji straciła rodziców, a teraz mordercy ich rodziców polowali i na nie. Były to jedyne uczennice mugolskiego pochodzenia, które wróciły w tym roku do szkoły. I jedyne uczennice, które zostały w te święta w zamku. Dzięki temu nauczycielka nie musiała się teraz martwić dodatkowo o innych uczniów. Strach o te cztery dziewczynki i pracowników był wystarczająco silny. W bladym świetle różdżki uciekinierki zauważyły upragnione drzwi. Jenna przygasiła różdżkę, nie chciała by ktoś na zewnątrz zobaczył jej błysk. Kate wydała cichutki bolesny pisk, gdy schody pogrążyły się znów w mroku. - Uspokój się, moja droga - szepnęła Jenna. - Zaraz stąd wyjdziemy. Wymacała solidną zasuwę na drzwiach i szarpnęła z całej siły. Gdy uchyliła stare dębowe drzwi, w szparze zabłysła łuna pożaru. Do środka wtargnęły też zimne powietrze i zapach dymu. Słychać było całkiem wyraźnie okrzyki ludzi walczących po drugiej stronie zamku. Jenna nie dostrzegła jednak nikogo ani za drzwiami, ani w pobliżu pierwszego ze starych składzików z miotłami. - Droga wolna - oznajmiła. - Biegiem, dziewczęta! Chwyciła mocniej różdżkę i ruszyła przodem. Dziewczynki pospieszyły za nią jak stadko gęsiąt. Scena, jaka ukazała się ich oczom, była oświetlona jaskrawożółtym blaskiem, który kojarzył się z ogniem piekielny. Na obszernym dziedzińcu panował chaos. Jenna dostrzegła mnóstwo drobnych czarnych postaci miotających zaklęciami. Nie ulegało wątpliwości, że nieliczna kadra zamku nie była przygotowana do walki z tyloma bezwzględnymi przeciwnikami. Kobieta osłupiała na widok straszliwych zniszczeń. Chciała rzucić się w wir walki, pomóc, ale spojrzała na przerażone towarzyszki i postanowiła nie rezygnować z planu. Całą piątka ruszyła w stronę składziku z miotłami. Plan był prosty, wydostać się jak najszybciej poza tereny Durmstrangu, a potem się teleportować. Ale tereny były duże, najszybszym i najbezpieczniejszym sposobem był lot. Zanim jednak dotarły do mioteł, potężnie zbudowany mężczyzna wyłonił się zza schowka i zagrodził im drogę. W jaskrawym blasku ognia i srebrnej poświacie księżyca widziała wyraźnie jego grube rysy. Rozpoznała w nim jednego z ludzi, którzy zaatakowali dziś zamek. Jego szaty były podarte i widniały na nich ślady krwi. - Niech mnie diabli! Toż to pani nauczycielka i jej mugolskie uczennice - odezwał się kpiącym tonem. - Dokąd wam tak spieszno, moje drogie? Jenna próbowała ogłuszyć go zaklęciem, lecz ten bez problemu, z ironicznym uśmiechem, ją zablokował. Dziewczynki, trzęsącymi się rączkami wyciągnęły przed siebie swoje różdżki. Na ten widok mężczyzna się roześmiał. Jenna wykorzystała tę sekundę nieuwagi i go oszołomiła. - Idziemy! - powiedziała, starając się zachować spokój. - Nie tak szybko! - Jenna nie zdążyła zareagować, gdy różdżka wyśliznęła się jej z ręki. Rozpoznała ten głos. Doskonale wiedziała kto jest jego właścicielem. - Chyba nie chciałaś uciec bez przywitania się, co Corins? Kobieta nic nie odpowiedziała, starała się osłonić swoim ciałem cztery podopieczne, które też utraciły swoje różdżki. - Nie musisz umierać - powiedział na ten widok Grindewald. - Chcę tylko tę szlamowatą czwórkę. Nie mam w zwyczaju zabijania znajomych ze szkolnej ławki... chociaż nie... Mam. Ale pozwolę ci żyć. - To tylko dzieci, Gellert! - Wiedziała, że błagania nie pomogą. Widziała to po jednym spojrzeniu w jego zimne oczy. - Twój wybór. - Kobieta nie słyszała słów, które wypowiedział podnosząc różdżkę. Czuła tylko jak dziewczynki trzęsą się ze strachu przytulone do jej pleców. Błysk zielonego światła wyróżnił się na tle ciemnej nocy. Edytowane przez Smierciojadek dnia 25.08.2015 21:36 That's all they really want Some fun When the working day is done All girls - they want to have fun Nagroda za Najlepszą Miniaturkę Wojenną - Niebo pośrodku piekła Nagroda za Najlepszą Serię o Ciemnej Stronie - Krwawy Zmierzch |
|
|
Christina |
Dodany dnia 21.08.2015 22:39
|
Pochwały: 15 Postów: 3325 Dom: Slytherin Punkty: 25495 Ranga: Niezwyciężony Mag Data rejestracji: 27.05.07 |
Praca N - Nedelle Mój pan jest świetnym czarodziejem i otacza się równie zacnymi ludźmi. Naprawdę go lubię i uważam, że warto być jego własnością; gdy mu pomogę, zawsze znajdzie dla mnie coś smacznego, pogłaszcze po główce lub po prostu mnie pochwali. Uwielbiam latać tam i z powrotem, bo wiem, że zawsze na mnie czeka. Choć czasem ma humor jak pod kotem, w ogóle nie podziękuje, nie da żadnego smacznego kąska, a nawet potrafi do mnie burnkąć, mimo, że jego list dotarł tam, gdzie miał dotrzeć. Pewnego razu tak mnie obraził, że dziobnęłam go w rękę, po czym odleciałam do miejsca, gdzie odpoczywamy. Znaczy ja i inne sowy, ma się rozumieć. Ostatnio pan nakazał mi polecieć do Łapy. Na początku stwierdziłam, że skoro mnie tak traktuje, to nie mam po co lecieć. Ale właśnie wtedy doszło do niego (gdy odmówiłam pracy), że powinien mnie przeprosić za oziębły ton głosu i brak jedzonka. - Wybacz, Hedwigo - powiedział. Uniosłam dziób, aby widział, że czekam na wyjaśnienia, bo zwykłe przeprosiny nie wystarczą! - Ostatnio mam tyle roboty, że cię zaniedbuję. Jak tylko będę mógł, pójdę do Hogsmeade i kupię ci jakieś smaczne przekąski. - Nie ukrywałam, że się strasznie z tej wiadomości ucieszyłam. Oczywiście wiedziałam, że nie ma teraz zbytnio czasu, bo ciągle widzę go wśród książek razem z tym chudym rudzielcem i jakąć dziewczyną z dużymi zębami. Lubię jego przyjaciół. Są strasznie dla mnie mili, a gdy przechodzą obok, głaszczą moją głowę. Chociaż ostatnio zmartwiło mnie to, że owa dziewczyna kupiła kota. To znaczy wcześniej go nie lubiłam, ale teraz mamy jako tako dobre relacje. Doszło do mnie, że jeszcze nie odpowiedziałam panu, co sądzę o jego propozycji. Podleciałam do niego i łaskawie wzięłam list. Od razu wyleciałam z pokoju. Nie mogłam się powstrzymać, by "przypadkowo" pacnąć go skrzydłem, gdy wylatywałam z pokoju. Dostał za swoje. On tylko uśmiechnął się i powiedział: - Widzę, Hedwigo, że wraca ci humor. - Spojrzał w szybę, ale mnie już nie było widać. Słyszałam, jak westchnął, po czym dodał: - Przynajmniej jedno z nas będzie w dobrym nastroju... Latanie jest cudowne. Dziękuję, że urodziłam się sową. Dziękuję, że mam skrzydła. Ludzie muszą strasznie żałować tego, że nie są ptakami. Nie wyobrażam sobie życia bez latania. Czułam powiew wiatru. Za parę chwil dostarczę list. Gdzie ten Syriusz? Nagle usłyszałam charakterystyczne szczekanie. To na pewno on. Czeka na mnie. A może... a może by tak zawrócić? Nie warto. Na pewno ma coś smacznego, a jak nie, to chociaż pogłaska mnie po głowie. Innym razem wykręcę jakiś numer mojemu panu. Poleciałam w stronę Łapy. Jako człowiek jest fajny, ale jako pies - najlepszy. Podleciałam do niego i pokazałam mu list. Zamerdał ogonem i chwilę potem zamienił się w człowieka. Wyjął go z miojego dzioba i wskazał na martego szczura leżącego na ziemi. - To wszystko, co mogę ci zaoferować, koleżanko - powiedział wesoło i skinął głową. - Poczekaj, zaraz mu odpiszę... - Gdy Łapa pisał odpowiedź dla pana, ja szybko zajęłam się szczurem. Byłam niewyobrażalnie głodna. Gryzoń nie wypełnił mi żołądka, ale przynajmniej mogłam spokojnie dotrzeć do celu. Wiedziałam, że czeka na mnie jedzenie w domku, tam gdzie inne sowy razem ze mną przebywają wolny czas. Szybko wróciłam więc do zamku, najpierw oddałam list panu, a potem wleciałam do domku. Przez przypadek w coś wpadłam. Miało kolor ciemnobrązowy, mniej więcej mojej wielkości. Przyjrzałam się i zauważyłam, że była to jakaś sowa. Nagle zachuczała. To był samiec. Nie wiem czemu, ale wtedy moje serduszko zaczęło mocniej bić, no i tak jakoś szybciej. Rzucił mi przyjazne spojrzenie. - Wybacz. - Odwarzyłam się do niego zwrócić. - Och, nic się nie stało. Jak cię twoja pani nazwała? - zapytał z ciekawością. Od razu czułam, że sympatyczna z niego sowa. - Własciwie to pan. Nazwał mnie Hedwigą. A ciebie? - Hilary. Śmiesznie, prawda? Cóż, pewnie głodna jesteś, leć coś zjeść. Od tamtego czasu razem z Hilarym często razem chuczęliśmy. Bardzo symaptyczna sowa, naprawdę. Wydaje mi się, że nasi państwo też się poznali. Wyglądają razem uroczo. Niestety mój pan chyba nie podoba się pani Hilarego. Szkoda, doprawdy, jednak co taka mała sowa może zrobić? Właściwie nic. *** Minęły trzy wiosny, od kiedy poznałam Hilarego. Ostatnio coś źle się czuję. Wydaje mi się, że to dlatego, że pogoda jest nijaka. Mój pan niedługo będzie miał urodziny, czy jak to ludzie mówią. Nadszedł dzień, o którym ciągle mówili przyjaciele bliznowatego. Byliśmy w pokoju. Nagle mój pan z jednego pana zamienił się w siedmiu panów. Rozbawiło mnie to. Pochukiwałam radośnie, co było błędem. Mojemu panu, jak mi wytłumaczono, groziła śmierć. Od razu zamknęłam swój dziób. Wyszli na dwór, ci wszyscy, co byli w jednym pomieszczeniu. Byłam w klatce, bezpieczna. Pan położył mnie na bagażniku swojego latającego pojazdu, a potem wsiadł do niego razem z tym śmiesznym, ale bardzo miłym olbrzymem z wielką, brązową brodą. Wznieśliśmy się. Przez chwilę lecieliśmy spokojnie, ale szybko, bo zależało nam na czasie. Nagle wokół nas pojawili się ludzie. Myślałam, że to nasi przyjaciele i zachuczałam do niech wesoło. Znowu błąd - oni chcieli nas zabić. To znaczy mojego pana. Jeden z nich wyjął magiczny patyk i coś mruknął pod nosem. Obok nas przeleciała ładna, zielona smuga światła. Nie trafił na szczęście. Wiedziałam, że spróbuje jeszcze raz, więc szybko zaczęłam niszczyć kłutkę zamykającą mnie w klatce. Udało mi się, bo była stara i niewytrzymała. Wyleciałam z niej. Nie do końca wiedziałam, co robię. Miałam rację, człowiek znów rzucił zieloną smugę światła. Wleciałam prosto w nią. Oślepił mnie jej blask. Żegnaj, Hilary! - pomyślałam. - Do idzenia, panie. To zaszczyt był służyć tobie. Edytowane przez Smierciojadek dnia 25.08.2015 21:41 That's all they really want Some fun When the working day is done All girls - they want to have fun Nagroda za Najlepszą Miniaturkę Wojenną - Niebo pośrodku piekła Nagroda za Najlepszą Serię o Ciemnej Stronie - Krwawy Zmierzch |
|
|
Christina |
Dodany dnia 21.08.2015 22:41
|
Pochwały: 15 Postów: 3325 Dom: Slytherin Punkty: 25495 Ranga: Niezwyciężony Mag Data rejestracji: 27.05.07 |
Praca O - ulka_black_potter Kobieta w czarnym płaszczu szła szybkim krokiem, znaną jej dobrze uliczką, przy której końcu mogła się spokojnie deportować do posiadłości Malfoyów. Nie zwracała uwagi na to kto lub co ją otaczało. Bo niby co godnego uwagi mogli stworzyć mugole? Chciała jak najszybciej dotrzeć do celu bo robiło się coraz zimniej. Nie lubiła chłodu. Nie cierpiała zimy. Chwile spędzone w Azkabanie były najgorszymi w jej życiu. Nie z powodu dementorów czy okropnego jedzenia i odosobnienia. W tym cholernym więzieniu było tak strasznie zimno, że nie dawało się wytrzymać. Palce kostniały niezależnie od tego czy było lato czy zima. Nagle kobieta zatrzymała się, usłyszawszy krzyki dobiegające z sąsiedniej uliczki. Spieszyła się, ale musiała sprawdzić o co chodzi. Zawsze jakiś debilny Śmierciożerca mógł zepsuć robotęr30; Czarny Pan chodził wtedy zły przez bardzo długi czas. Nie mogła na to pozwolić. Weszła na uliczkę skąd dochodziły krzyki i ujrzała coś co wcale nie powinno nią poruszyć. Ojciec okładający swoje dziecko. Dziecko, które było ubrane jedynie w koszulkę nocną i skarpetki. Czerwone skarpetkir30; Nie, to nie był ich naturalny kolor. To była krew dzieciaka. Bellatriks Lestrange wzdrygnęła się i odwróciła w stronę miejsca gdzie miała się deportować. Dziecko załkało jakby z błaganiem o pomoc. Nie. Ona się nie odwróci. Co ją obchodzą plugawi mugole? Dlaczego nie może oderwać stóp od ziemi? Znów to łkanie i cios. Bellatriks nie rozumiała samej siebie. Obróciła się i ruszyła do mugola z podniesioną różdżką. Ten spojrzał na nią swoimi pijanymi oczyma, w których można dostrzec było tylko czystą głupotę i wściekłość. - Wynoś się stąd wstrętna babo! To nie twoja sprawa! - krzyknął do niej, plując przy tym na wszystkie strony. Najwierniejsza sługa Czarnego Pana spojrzała na niego z odrazą. - Avada Kedavra. Mężczyzna opadł na bruk z wyrazem niemego zaskoczenia i przerażenia na twarzy. Nigdy już nikogo nie uderzy. Bella spojrzała na dziecko. Mimo wielkiego bólu jakie zapewne znosiło, spojrzało na nią wielkimi niebieskimi oczami. Poczuła, że robi jej się gorąco. Powinna się cieszyć. W końcu nie cierpiała zimna. Jednak to był ten rodzaj gorąca, który towarzyszył zdenerwowaniu. I te wstrętne oblepione krwią skarpetki. Dlaczego ją tak irytowały? Bellatriks Lestrange nienawidziła dzieci. Nie mogła znieść ich krzyku. Tego, że są nieznośne, nieposłuszne. Nie mogłaby ich karmić, ani przebierać. Cie cierpiała ich śmiechu. Czarny Pan tez ich nie lubił. Patrzył na nią łaskawiej kiedy wyrażała się o nich z niechęcią. Czy to ją do niego zbliży? A może nienawidziła dzieci właśnie dlatego? Dlatego, że chciała przypodobać samemu Lordowi Voldemortowi? Nie pamiętała, czy kiedyś aż tak bardzo jej przeszkadzałyr30; W końcu sama była dzieckiem. Dziewczynka, którą ojciec chciał przed chwilą zabić, nazywała się Shallan. Miała czarne sięgające pasa włosy i wielkie niebieskie oczy. Patrzyła z wyniosłością na wszystko i wszystkich. Nie znosiła sprzeciwu. Wszyscy mieli być jej posłuszni. I byli. Raziła swoją urodą i inteligencją. Była najlepsza we wszystkim co robiła. A może nie we wszystkim? Nienawidziła mugoli i chciała żeby zniknęli z tego świata. Nie. Chciała nad nimi panować. Tak, to była dziewczynka, którą przed chwilą pobił jej własny ojciec. Ojciec, który patrzył z takim gniewem i zniżył się do tego, że używał pięści zamiast różdżki. Czym sobie na to zasłużyła ta mała? Nikt jej nigdy nie powiedział czym, na pewno. A ona milczała. Milczała w tym domu, w którym panował cichy układ. Milczenie za milczenie. Jednak niedługo to dziecko dorośnie i wyjdzie z tego przeklętego domu. Nie będzie już musiała milczeć i będzie panować tam gdzie tylko zapragnie. Znowu błąd. Nie przestanie milczeć. Będzie służyć. Bo ta dziewczyna nie była lepsza od skrzata domowego. Czy naprawdę była tą wyniosłą, piękną, niosącą władzę Shallan? Nie. Z wierzchu silna i niebezpieczna, w środku krucha i pragnąca ciepła. Zzwenątrz okrutna. W środku pragnąca spokoju. Dziewczynka wyciągnęła do niej rękę. Bellatriks nie miała zamiaru jej dotykac. Była plugawym i odrażającym mugolem, wstrętną dziewuchą, która była zbyt słaba by przeciwstawić się własnemu ojcu. Nie pocieszy jej. Nie złapie jej w ramiona by tamta poczuła się bezpieczniejr30; Jej dłoń była taka ciepła. Shallan wiedziała czego chcę potrzebowała ciepła. Nie tego, które daje ogień w kominku. Potrzebowała ciepła, które widziała w oczach tego pobitego dziecka. Bo przecież to ona była tym dzieckiem, prawda? To dziecko nie nazywało się Shallan. To jej przezwisko, którego używał tylko ojciec. Nie wiedziała dlaczego. To dziecko było rude, nie posiadało kruczo- czarnych włosów. Nie było wyniosłe, nie pragnęło władzy. To był opis Belli Black. To dziecko nie było służącą wszędzie gdzie się pojawiało. To Bellatiks Lestrange nią była. Była służącą swojej pokrywy, którą zmusili jej nosić inni. Pokrywy, której nie miała zamiaru ściągać do końca swoich dni. Była służącą swojej rodziny, swojego Pana. Nienawidziła Czarnego Pana, ale jednocześnie go kochała. Czy tak w ogóle można? Wiedziała, że on był istotą jej pokrywy. Jej ohydnego, plugawego, morderczego pancerza. Pogodziła się z tym. Nie czuła się oszukana przez życie. Podobno przetrwają najsilniejsi. Taka była Bellatriks! Największa wśród Śmierciożerców. Najważniejsza. Nie. Teraz była już tylko okruchem czarodzieja. Była małym pyłkiem. Pokrywa pękała, ale nikomu nie będzie dane ujrzeć co jest pod nią. Nadchodzi wielkie rozstrzygnięcie. I tam zapewne skończy się jej żywot, czuła to. Jednak nie pokażę nikomu swoich obaw. Była sługą ciemności. Nie. Ona była tą ciemnością. Jeżeli jest się już ciemnością to niczego nie można się bać. Pobita dziewczynka ścisnęła mocniej jej dłoń. Jej oczy wołały o pomoc. I to ciepło. Bellatiks chciała by ktoś ją pokochał. Czy ta dziewczynka będzie jej wdzięczna, za to że wybawiła ją z objęć tego okrutnika. Czy jest możliwe, że ktoś w końcu spojrzy na nią inaczej niż na chłodnego mordercę, którym rzeczywiście była. Uścisk się umacniał. Dziewczynka, próbowała się podnieść, ale nie była w stanie. Miała połamane obie kończyny i ogromną radę na udzie. I czerwone skarpetki. Jęknęła i znów opadła. Bella zrobiła coś czego nigdy by się nie spodziewała. Wzięła ją w ramiona i przytuliła. Ciepło rozeszło się po całym ciele. Czy dziewczynka naprawdę mogła ją kochać? Chciała spojrzeć w te piękne niebieskie oczy i sprawdzić czy się nie myli. Ale dziecko nie chciało na nią już patrzeć. Z wielkim bólem wyrwało się z jej ramion i ostatkami sił odczołgało się w bok. Tam gdzie leżał jej martwy ojciec. - Tato? - szturchnęła jego rękę. - Tato, słyszysz mnie? Kobieta nie wiedziała co powiedzieć. Dziewczynka obróciła się w jej kierunku. Jej oczy były pełne łez i żalu. - Zabiłaś mojego ojca! Nienawidzę Cię! - krzyknęła i wpatrując się w Bellatriks. - Avada Kedavra! - dziecko, które zostało uratowane nigdy więcej nie odczuje bólu. Bella spojrzała w niebo. Deszcz, który jeszcze chwilę temu nie dawał się we znaki., teraz lał jak z cebra. Ukrywał potok łez, który spływał po policzkach kobiety. Już nigdy. Nikt. Cichy trzask. Na uliczce pozostała tylko małą kochająca się rodzina, która nigdy nie ujrzy światła dziennego. Ojciec ją bił, ale ona go kochała. On jej nie. Bellatriks nigdy już nie poczuje prawdziwego ciepła. Edytowane przez Smierciojadek dnia 25.08.2015 21:41 That's all they really want Some fun When the working day is done All girls - they want to have fun Nagroda za Najlepszą Miniaturkę Wojenną - Niebo pośrodku piekła Nagroda za Najlepszą Serię o Ciemnej Stronie - Krwawy Zmierzch |
|
|
Christina |
Dodany dnia 24.08.2015 21:39
|
Pochwały: 15 Postów: 3325 Dom: Slytherin Punkty: 25495 Ranga: Niezwyciężony Mag Data rejestracji: 27.05.07 |
Przypominam o podawaniu numerków 1-5 do swojej oceny. Dzięki temu będziecie mogli wybrać kategorię następnego etapu. Przypominam również o "ciszy wyborczej". That's all they really want Some fun When the working day is done All girls - they want to have fun Nagroda za Najlepszą Miniaturkę Wojenną - Niebo pośrodku piekła Nagroda za Najlepszą Serię o Ciemnej Stronie - Krwawy Zmierzch |
|
|
Christina |
Dodany dnia 30.08.2015 21:22
|
Pochwały: 15 Postów: 3325 Dom: Slytherin Punkty: 25495 Ranga: Niezwyciężony Mag Data rejestracji: 27.05.07 |
Praca A - Shanti Black Dziwny dzień Inspiracja: Barlom - W poszukiwaniu piękna Harold Lawrey od zawsze był człowiekiem stanowczym, pewnym siebie i rzeczowym. Nie znosił jakichkolwiek odstępstw od wszelkiej ustalonej przez siebie normy. Jego czarne lakierki, które zwykle nosił do garnituru, musiały leżeć obok brązowych półbutów, a te tuż przy granatowych pantoflach. Koszula i spodnie, obowiązkowo zaprasowane w kancik, zawsze wisiały na krześle nieopodal łóżka mężczyzny, by mógł szybko je ubrać, gdy będzie się spieszył do pracy. Różdżka leżała na szafce nocnej, by właściciel nie musiał jej szukać po przebudzeniu. Harold zwykle wstawał przed godziną szóstą, ubierał się, przemywał twarz zimną wodą, po czym kilkoma sprytnymi zaklęciami przyrządzał sobie śniadanie. Po posiłku wychodził do pracy. Jednak tego konkretnego dnia było inaczej. Lawrey poderwał się na łóżku, krzyknął i otworzył oczy. Był zlany potem. Jego sen był tak realistyczny, że brunet potrzebował dłuższej chwili, by wmówić sobie, że to nie prawda. Chciał wstać, ale zaplątał się w prześcieradło i upadł na podłogę, wymachu.jąc dziko rękami, przez co strącił z nakaslika różdżkę, z której wytrysnął snop żółtych iskier, podpalając dywan Harolda. Gdy już udało mu się ugasić ten mały pożar, ubrał się, obmył twarz i zastanowił się, co przyrządzić na śniadanie. Nie miał dużo czasu, gdyż ten incydent sprawił, że musiał się pospieszyć. Machnął różdżką raz i pod piecem zapłonął ogień, a w pomarańczowym garnku stojącym na jego płycie wesoło bulgotała gorąca owsianka. Zaparzył też sobie kawę, ale gdy sięgnął już po kubek, chcąc upić łyk czarnego płynu, w kominku zapłonął zielony ogień, a w płomieniach pojawiła się głowa jego dawnego znajomego, Tobiasa Wilsona. Zaskoczony i przestraszony niespodziewanym zjawiskiem Harold, upuścił kubek, który rozbił się u jego stóp, a kawa poplamiła mu spodnie. - Przepraszam, Haroldzie - zachichotał Wilson, zobaczywszy, że przestraszył kolegę z Hogwartu, ale prawie natychmiast spoważniał. - Potrzebuję twojej pomocy. Wiem, że zajmujesz się dostarczaniem rzadkich składników do różnego typu mieszanek niejakiemu Alfredowi. - Taaak, wiesz w zasadzie to pracuję dla niego od niedawna i bardzo nie chciałbym się spóźnić, więc proszę, mów szybciej - Harold wyczyścił już swoje spodnie z kawy i naprawił potłuczony kubek, a teraz usiłował uratować owsiankę, która zaczęła się przypalać w garnku. - Musisz mi pomóc coś znaleźć - powiedział Tobias, wpatrując się uważnie w Lawreya. - Coś, co skradziono z Ministerstwa Magii. Od zawsze byłeś dobry w różnego typu zagadkach, to naprawdę ważne. - Co zginęło? - Zainteresował się Harold. Uwielbiał łamigłówki, od dziecka lubował się w ich rozwiązywaniu. - Z Sali Czasu w Departamencie Tajemnic została skradziona klepsydra odpowiedzialna za upływający w tym miesiącu czas. Jeśli przestawi się ją do góry nogami, gdy piasek się przesypie, czas się cofnie do pierwszego lutego, a gdyby uległa zniszczeniu i piasek się wysypał, zostaniemy uwięzieni w pętli czasowej. Potrzebujemy kogoś myślącego bardzo logicznie. Złodziej zostawił wskazówkę, jednak nie potrafimy jej odczytać, brzmi jak stek bzdur. Prowadzę tę sprawę... Harold wahał się przez chwilę. Nie chciał stracić pracy, przez pomoc znajomemu, jednak z drugiej strony sprawa zdawała się poważna. Skinął, więc głową i otrzymał od Tobiasa polecenie, by teleportował się prosto do ministerstwa. Ubrał, więc czarny płaszcz ze srebrnymi zapinkami i przywołał swojego puchacza. Naskrobał kilka słów wyjaśnienia do Alfreda, licząc w duchu, że naukowiec zrozumie. Harold czuł, że nie może odmówić. Gdy sowa wyleciała przez okno, brunet okręcił się w miejscu, skupiając się na jednej myśli. Do Ministerstwa Magii. - Dobrze, że już jesteś - uściskiem dłoni powitał go Tobias, po czym podał mu kawałek nadpalony kawałek starego pergaminu. - To zostawił po sobie złodziej, sądzimy, że to wskazówka, jednak nie mamy pojęcia, jaka. Harold zerknął na pergamin, na którym widniało kilka słów napisanych drobnym równym pismem. Żywioł, który obraca w popiół jest groźną bronią, gdy używa się jej bez rozumu. - Co to jest? - zapytał Lawrey. - To nie ma większego sensu... Chyba, że... Chwileczkę... Mózg Harolda pracował na zdwojonych obrotach. Myśl, myśl. To łamigłówka. Jaki żywioł obraca w popiół? Ogień! Usiłował to sobie wszystko poukładać. Ogień używany bez rozumu jest groźną bronią... Bez rozumu... - Słowa klucze - wymruczał brunet, ciągle wpatrując się w pergamin, ale Tobias zdawał się nie rozumieć. - Chodzi o słowa klucze, które naprowadzą nas na właściwy trop. Proste. Żywioł obracający w popiół to ogień. Co się dzieje, gdy ktoś używa ognia bez rozumu? - Poparzy się! - wykrzyknął podekscytowany Wilson, jednak po chwili zmarkotniał. - Ale co to znaczy? - Poparzenia trzeba leczyć, prawda? Rozwiązanie tej łamigłówki znajdziemy w Świętym Mungu na oddziale urazów magicznych u kogoś, kto się poparzył, bo używał ognia bez rozumu. Tobias nie był przekonany, jednak postanowił zaufać Haroldowi i już chwilę później obaj znaleźli się w szpitalu dla czarodziejów. Pod przejściu na właściwy oddział (urazy pozaklęciowe, IV piętro), Lawrey natychmiast podszedł do dyżurującej tam magomedyczki i zapytał: - Czy trafił tutaj ostatnio ktoś z poparzeniami? - Kobieta popatrzyła na niego podejrzliwie, ale gdy do akcji wkroczył Tobias, pokazując swój identyfikator i tłumacząc, że to ważna sprawa związana z Ministerstwem Magii, postanowiła nie robić problemów i spojrzała w karty przyjęć znajdujące się w szufladzie opatrzonej napisem "Oparzenia". - Tak - rzekła po dłuższej chwili, uważnie studiując kartę. - Frank Rowle, został przywieziony wczoraj późnym wieczorem z poważnym poparzeniem czterdziestu procent ciała na skutek nieodpowiedzialnego rzucenia zaklęcia Szatańskiej Pożogi. Obecnie jest przytomny, jeśli panowie chcą, mogą z nim porozmawiać. Zaprowadzę, uprzedzam jednak, że ktoś u niego jest. Podążyli za nią. Harold próbował zrozumieć, o co chodzi. Ten dzień był jak dla niego zbyt szalony. I dziwny. Wszedłszy do sali, w której znajdował się poparzony delikwent, Harold przeżył niemały szok. Przy łóżku Franka Rowle siedział nie, kto inny, jak jego pracodawca, Alfred, szalony naukowiec, dla którego Lawrey zdobywał rzadkie składniki eliksirów. W ręku trzymał małą klepsydrę. - O co tu chodzi?! - Zdziwił się Tobias, po czym natychmiast ściszył głos. - To pan ją ukradł? - Nie - zaprzeczył Alfred, odwracając się do nowoprzybyłych i uśmiechając szczerze. - Zrobił to Frank, jednak sprawy wymknęły nam się spod kontroli. Chciałem sprawić, by Harold zaczął cieszyć się z życia, dlatego Frank pracujący w ministerstwie, miał zabrać jego klepsydrę. Tę, która odmierza czas do śmierci mojego ulubionego handlarza. Chciałem trochę pomajstrować, by Harold wrócił, choć na chwilę do szczęśliwych dni swojego życia i przestał być tak zgorzkniały. Jednak sprawy się skomplikowały i Frank wziął nie tę klepsydrę, a na dodatek, gdy się teleportował, trafił w sam środek zamieszek kibiców quidditcha, a jakiś idiota właśnie wtedy wyczarował Pożogę. Gdy o wszystkim się dowiedziałem, przybyłem tutaj. Harold z niedowierzaniem pokręcił głową. To nie mogła być prawda, naprawdę dziwny ten dzisiejszy dzień. Spojrzał na Tobiasa, który trochę pobladł. To oznaczało koniec ich małego śledztwa, jednak do wyjaśnienia pozostała ostatnia kwestia. - A ta zagadka? Wyglądało to tak, jakby ktoś chciał, byśmy szukali tej klepsydry - odezwał się Wilson niepewnie. - Zagadka? Jaka zagadka? - Zdziwił się szczerze Alfred. - Frank miał odnieść tę klepsydrę na miejsce, po prostu chciałem sprawić, by kilka szczęśliwych dni z życia Harolda się powtórzyło. Nie miałem zamiaru jej zatrzymywać na dłużej, niż było to konieczne. Ciekawe, doprawdy interesujące. Lawrey niewiele z tego rozumiał. Człowiek, dla którego pracował od niedawna postanowił aż tak się poświęcić? Czy on, Harold, naprawdę był postrzegany, jako zgorzkniały? Ten dzień zapadł w pamięć bruneta na zawsze, gdyż dzięki przygodzie, jaką przeżył, docenił Alfreda i postanowił się z nim zaprzyjaźnić, a nie tylko traktować służbowo. Harold zrozumiał wtedy również, że czasem w życiu potrzebne jest jakieś odstępstwo od codziennej rutyny, choćby miała to być mała zmiana. Tego dnia również Lawrey odnowił swój kontakt z Tobiasem, przez co stali się najlepszymi przyjaciółmi. Jednak nie wiedział, jak wiele przygód czeka go jeszcze z szalonym naukowcem Alfredem. Gdy wiele lat później wspominał to, co wtedy przeżył, określał to słowami: Ten dzień nie rozpoczął się jak każdy inny. Już w chwili, gdy strąciłem różdżkę z szafki nocnej, wiedziałem, że będzie wyjątkowy. Rzeczywiście taki był. Tak... To był dziwny dzień... Edytowane przez Christina dnia 03.09.2015 20:05 That's all they really want Some fun When the working day is done All girls - they want to have fun Nagroda za Najlepszą Miniaturkę Wojenną - Niebo pośrodku piekła Nagroda za Najlepszą Serię o Ciemnej Stronie - Krwawy Zmierzch |
|
|
Christina |
Dodany dnia 30.08.2015 21:26
|
Pochwały: 15 Postów: 3325 Dom: Slytherin Punkty: 25495 Ranga: Niezwyciężony Mag Data rejestracji: 27.05.07 |
Praca B - ulka-black-potter Inspiracja: praca z tegorocznych eliminacji. Praca nie jest zgodna z wymogami, ale po dyskusji doszliśmy do wniosku, że zostanie dopuszczona do konkursu, ze względu na to, iż w ogóle dotarła (co nie udało się wszystkim). Jednakże na starcie dostaje -4 punkty. Adelle w pośpiechu szukała swoich ulubionych spodni i czerwonej bluzki. Nie mogła się ruszyć poza dom bez tych dwóch rzeczy - taki nawyk. Zawsze tak było kiedy się denerwowała, a dziś z pewnością zżerał ją stres. Kiedy w końcu się ubrała, byle jak uczesała i w biegu zjadła suchego tosta, mogła wyjść. Tego dnia na dworze było niesamowicie ponuro. Ludzie dookoła wyglądali jakby nic ich nie cieszyło. Adelle pomyślała, że jeszcze chwila a pojawią się dementorzy. Nic dziwnego gdyby któryś z nich czekał za rogiem, bo zdecydowanie duża grupa czarodziejów odczuwała dziś nie mały smutek. W Hogsmeade wieści roznoszą się niesamowicie szybko, zwłaszcza kiedy większość społeczeństwa tej wioski, spędza co drugi wieczór w Trzech Miotłach. Tam też zabawiała Adelle, kiedy dowiedziała się co wydarzyło się trzy dni wcześniej w pewnej wiosce na południu. - Słyszałeś o Sprout, hik? - zapytał czkający mężczyzna o szpakowatej twarzy. Siedzący na przeciwko niego goblin westchnął cicho. - Pomona Sprout? Nasz pierścień wykuty przez najznamienitszych kowali, spoczywał na jej... - O czym ty mówisz, hik? Daruj sobie te goblińskie żale. Płacimy za to co od was dostajemy, hik. Ważne jest to, że to stare babsko wyzionęło ducha. I to nie z przyczyn, hik... eee, nie ze starości. Wielka afera tera w Hogwarcie, hik. Dziewczyna, która kończyła właśnie swoje piwo kremowe, zamarła kiedy to usłyszała. Była Puchonką, kiedy jeszcze uczęszczała do Hogwartu, a profesor Sprout była jej ukochaną nauczycielką. Była taka miła i uczynna. A teraz nie żyła. Właśnie dlatego panna Adelle Stevenson spieszyła do Ministerstwa Magii. Została poproszona by uczestniczyć w sprawie zbadania przyczyn śmierci nauczycielki zielarstwa. Nie była jeszcze w pełni wykwalifikowanym aurorem. Na razie ukończyła tylko kurs przygotowawczy i raz na jakiś czas pozwalano jej uczestniczyć w czymś większym. Tak było tym razem. Po krótkiej podróży dziewczyna znalazła się na miejscu. Leciutko zapukała w drzwi, na których wisiała tabliczka z napisem "Bradley Frost, Ronald Weasley, Joanne Stawicki". Nie poczekała, aż ktoś zaprosi ja do środka. Nikt tu nie zwracał uwagi na dobre maniery. - O Adelle! Nareszcie jesteś! Nie, nie siadaj. Zaraz teleportujemy się do domu Sprout. - Bradley należał do grona krzykaczy, którzy nigdy nie potrafią się odpowiednio zachować. Tym razem nie było inaczej. - Czyli dziś pracuję z tobą. - westchnęła cichutko Stevenson. Bradley jej nie usłyszał, jak zwykle zajęty już czymś innym. - Dostałam sowę, że to Stawicki ma się zając tą sprawą. - rzekła głośniej, tak by Frost ją usłyszał. Ten szukał jednak czegoś w stercie papierów na biurku i nie zwracał na nią uwagi. - Co? Hmm... No tak, plany się zmieniły. - Adela tylko wzruszyła ramionami i nic nie powiedziała. W Biurze aurorów wszystko zmieniło się jak w kalejdoskopie. W ciągu pół godziny znaleźli się w małej wiosce Glen St. Mary, w której mieszkała nauczycielka. Była to rozkoszna okolica i gdyby nie okoliczności to Adelle zachwycałby się pięknem tej miejscowości. Jednak smutek i zdenerwowanie, nie pozwalały jej na nic innego, jak wpatrywanie się ślepo w uliczkę prowadzącą do domu nauczycielki, i wysłuchiwanie tego co ma do powiedzenia Bradley. - Sądzę, że ta staruszka zmarła z przyczyn naturalnych, jednak góra chce żebyśmy zbadali tę sprawę. - stwierdził głośno Frost. - Pani Sprout miała dopiero sześćdziesiąt sześć lat... - Ogólnie to nie chciało mi się tu przychodzić. Umówiłem się dzisiaj z Wendy King... Mówię Ci, ta dziewczyna to bogini... - auror nagle zmienił temat, a dziewczynę zaczęło mdlić. Ten człowiek był taki roztrzepany. - ... a przecież ja gram w quidditcha, więc na ona będzie moja. Słuchasz mnie w ogóle? - Tak, tak. Tylko myślę, że powinniśmy skupić się na sprawie. - Eh, przeczytałaś pierwszy raport? Mam dosyć tej sprawy, nie dosyć, że wyniki sekcji nic nie wykazały to w jej mieszkaniu panuje idealny porządek. Nic podejrzanego, złowrogiego. Nie podoba mi się ta sprawa. Uwińmy się z tym jak najszybciej, dobrze? Adelle nic nie odpowiedziała, bo właśnie znaleźli się przed małym, wiejskim domkiem, należącym do Pomony Sprout. Otaczał go wielki ogród, który był niesamowicie zadbany, ale jednocześnie panował w nim jakiś niesamowity nieład. Być może wydawało się tak przez ogrom magicznych roślin, które nie przypominały niczego, co wcześniej widziała Adelle. - Pani Sprout grała w quidditcha? - dziewczyna wskazała palcem na piłkę leżącą tuz pod widłożębem smoczym. - Hm, to kafel i to nie jakiś zwykły. Popatrz mała na ten emblemat! To kafel Dzikich z Glasgow! Na dziurawe gacie Merlina, skąd ona wytrzasnęła tę piłkę! - Bradley wpatrywał się w kafla jak urzeczony. - Może kupiła... - Głupia jesteś! Czegoś takiego nie można kupić, co najwyżej dostać w prezencie, o ile ma się znajomości i jest się porządnym czarodziejem! Stevenson zamyśliła się. Czy pani profesor okazywała kiedyś jakieś większe zainteresowanie sportem? Fakt, cieszyła się kiedy ich drużyna wygrywała w Hogwarcie, ale nie było w tym takiego zapału i pasji, jakie występowały chociażby u McGonagall. Sprout kochała zielarstwo, rośliny i wszystko co się z nimi wiązało. Skąd więc, w jej ogrodzie znalazł się kafel, jednej z najlepszych brytyjskich drużyn? Adelle pomyślała, że popada w paranoję, ale przecież każda oznaka czegoś nienormalnego, mogła pomóc w śledztwie. Z takimi myślami dziewczyna weszła do domku. Rzeczywiście, panował w nim nieskazitelny ład. To też było dziwne. Czy Pomona Sprout nie odznaczała się tym, że tylko w jej ogrodzie był porządek? Sama była dość niechlują osobą. Nawet w jej gabinecie zawsze trzeba było szukać jakiegoś miejsca, na którym można byłoby usiąść, ale przy okazji nie ubrudzić się ziemią. Adelle dobrze pamiętała kiedy raz usiadła na krzesło wskazane je przez Sprout, a tam czekał na nią gryzący bluszcz. Przez tydzień ciężko jej było siadać i załatwiać różne inne sprawy związane z pozbywaniem się jedzenia z organizmu... - Bradley, nie uważasz, że troche tu za czysto? - Mhm, trochę nie pasuje do tego babsztyla, co? Spójrz na tę ścianę. - powiedział Frost wskazując na ścianę z cegieł, która wydawała się zupełnie zwykła. - Ściana jak ściana. Co ty... - auror dotknął różdżką jednej z cegieł i błysnęło żółte światło. Poza tym nic się nie wydarzyło. - Magiczna ściana? - zapytała Adelle. Mężczyzna użył zaklęcia wykrywającego magię. - Nasza kochana profesorka coś chyba przed nami ukryła, zanim zeszła z tego świata. - Przestań, pani Sprout była porządną czarownicą. - pisnęła dziewczyna. - Zobaczymy, zobaczymy... - Bradley Frost, pierwszy raz odkąd poznała go Adelle, wydawał się skupiony i cichy. Mruczał jakieś zaklęcia w stronę ściany. Trwało to jakieś pół godziny, aż w końcu nie wytrzymał i wyżył się na roślince, która stała na stoliku, tuż obok niego. To co zdarzyło się potem wprawiło w osłupienie oboje czarodziejów. Ściana zaczęła się zwijać niczym arkusz papieru, a za nią ukazał się ciemny pokój. Wszędzie było pełno roślin w probówkach, a gdzieś z boku coś leniwie bulgotało w kociołku. Na środku pomieszczenia, siedział mężczyzna w okrągłych okularach. Miał na sobie biały kitel i skrobał coś zawzięcie.Na początku nie zauważył, że ktoś odnalazł jego kryjówkę. Jednak nagle zaczął wylewać z siebie słowa z niesamowitą. - Oo, pani Pomona. Pani wie kiedy przyjść. Cyryl już kończy, już mu się prawie udało. Pan od Dzikich będzie zadowolony. Pani Pomona też, hihi. Jego drużyna wygra każdy mecz i będzie z tego dużo galeonów. Tak jak pani Pomona zaplanowała. Nie będzie już kary dla Cyryla ani dla pani Pomony, nie, nie. Cyryl o wszystko zadba. - mały człowieczek spojrzał w końcu w kierunku Adelle i Bradleya i zamarł. Widocznie nie zwrócił uwagi, że to oni a nie Pomona Sprout, otworzyli wejście do tego miejsca. - Gdzie jest moja pani Pomona?! - Petryficus Totalus! - krzyknął Frost. Widocznie przestraszył się, że ten malutki mężczyzna może być niebezpieczny. Adelle opadła na kolana i ukryła twarz w dłoniach. Jej ukochana nauczycielka rozprowadzała rośliny, które pozwalały wygrywać drużynom quidditcha w rozgrywkach? To przecież nie możliwe. Profesor Sprout musiała przez przypadek wplątać się w coś wielkiego i nie wiedziała jak z tego wyjść. To jedyne racjonalne wyjaśnienie. Czy przez to zginęła? Adelle nie potrafił ukryć łez. Nagle, drzwi do domku otworzyły się i stanęły w nich trzy postacie, odziane w czerwone szaty. Ich twarze zasłonięte były szarymi szalami. - No proszę, a więc nasza kochana Sprout nie była aż tak ważna, skoro przysłano tu tylko dwójkę jakichś marnych aurorów. - rzekła kobieta, sądząc po głosie, kryjąca się z tyłu. - Kim wy do diabła jesteście? - krzyknął Bradley. - Dla Ciebie nikim. - powiedziała cichutko i wycelowała różdżkę w aurora. ten nie zdążył zareagować. Z jego szyi zaczęła sączyć się krew, niewielką stróżką, aż w końcu opadł na podłogę twarzą do dołu. Umarł. Adelle spojrzała z przerażeniem w stronę kobiety, która odsłoniła już swoją twarz. To, kogo zobaczyła sprawiło, że osunęła się na podłogę i zemdlała. Miała już dosyć wszystkiego. - Ona będzie nam potrzebna. - rzekła Joanne Stawicki. Edytowane przez Christina dnia 03.09.2015 20:06 That's all they really want Some fun When the working day is done All girls - they want to have fun Nagroda za Najlepszą Miniaturkę Wojenną - Niebo pośrodku piekła Nagroda za Najlepszą Serię o Ciemnej Stronie - Krwawy Zmierzch |
|
Podziel się z innymi: |
Strona 1 z 2: 12
Przejdź do forum: |