Rodzina Hovertów zasiadła przy długim, mogącym spokojnie pomieścić dwanaście grubych osób, mahoniowym stole, aby zjeść ostatni tego dnia posiłek. Na ten wieczór Alie Hovert przygotowała złocistą pieczeń z kaczki. Kobieta sama gotowała od siedmiu lat, kiedy to matka Roberta próbując rzucić proste zaklęcie Incendio, żeby podpalić palenisko pod garnkiem, omal nie puściła z dymem własnej posiadłości. Staruszka musiała się zająknąć albo zadrżała jej ręka wskutek czego krok dzielił ją od zostania pożartą językami niszczącego ognia, który sama sprowadziła na swoje cztery ściany. Sąsiedzi natychmiast zareagowali, a po wszystkim zgodnie opowiadali, że gdy ją wynosili była półprzytomna i chyba nawet nie próbowała opanować sytuacji. Wobec stanowczych protestów posuniętej w latach czarownicy, która za góry złotych galeonów nie chciała opuszczać swojego gniazda, Hovertowie postanowili oddać jej Mniszkę. Alie żal było wiernego stworzenia, które wytrwale służyło im przez lata, ale cieszyła się, że nie musi przygarniać zołzowatej teściowej pod dach. Poza tym obawiała się, że bez skrzatki nie sprosta codziennym obowiązkom. Nigdy nie była dobra w czarach gospodarskich, a po prawdzie wcześniej nawet za bardzo nie próbowała ich używać. Czystość i pyszne zapachy z jadalni Hovertowie długo zawdzięczali tylko Mniszce. Kiedy jednak nadszedł czas pożegnania z oddaną służącą gospodyni sama musiała dbać, aby dom nie utonął w brudzie, a mąż miał co na siebie włożyć – w Esach i Floresach zaopatrzyła się w kilka egzemplarzy Perfekcyjnej Wiedźmy Domu, na które wcześniej nie zwracała uwagi. Z nowymi zadaniami zaczęła sobie nadzwyczaj dobrze radzić, a nawet czerpać z nich pewną przyjemność. Właśnie dzięki temu dziś mogli podziwiać te smakołyki, które w innych czasach zaraz zostałyby spałaszowane. To jest kolejna zaleta samodzielnego mieszania w garach – zajęty człowiek nie myśli o kolejnych zgonach, ofiarach, zaginięciach, zabójstwach, torturach. O tym koszmarze, który próbuje atakować z każdy strony nie chcąc pozwolić na oddech. Właśnie dlatego Hovertowie przestali prenumerować „Proroka Codziennego”, głównej tuby propagandowej obecnej władzy. Władzy, za którą stał Lord Voldemort. Alie mogła chociaż udawać, że jej to nie dotyczy. Gotowała już głównie dla własnego komfortu psychicznego, żeby udawać, że może być jak zawsze. Od dłuższego czasu jej małżonek próbował dociec, o co tak naprawdę chodzi Voldemortowi i jak się przed nim zabezpieczyć. W tajemnicy udawało mu się czytywać magiczną prasę. Pragnął wszystko wiedzieć i na wszystko być przygotowanym bardziej od reszty społeczeństwa. Po części mogło to wynikać z jego dawnego zajęcia, bowiem Robert Hovert długo był czynnym aurorem. Zrezygnował, kiedy ministerstwo stało się jedynie lalkami sterowanymi przez ciemną stronę, lecz nadal miał w rządowym gmachu kilka życzliwych osób i ludzi, którzy wiele mu zawdzięczali... Przez lata był dobrym łowcą czarnoksiężników, ale wiedział, że życie nie jest zerojedynkowe. Czasem trzeba ukręcić łeb niektórym sprawom, żeby kolejnych akt już na samym początku nie ładować do szafy. Innym razem należy wykazać nieco...ludzkiego podejścia – przecież u licha Azkaban to nie miejsce dla dzieciaka, który pod wpływem flaszki eliksiru rozweselającego i kolegów napadł na jakąś samotną staruchę mieszkającą we wsi, gdzie diabeł mówi dobranoc. Taak, od dawna twierdził, że nie każda pierdoła powinna zajmować tęgie głowy członków Wizengamotu. A jeśli przy okazji do jego kieszeni wpadnie trochę galeonów od ojca chłopaka to cóż strasznego? Co innego zabójcy, czarnomagiczne praktyki i psychopaci, a co innego głupi chłystek! Liczył jedynie na to, że przyjaciele przypomną sobie o nim szybciej, niż wrogowie, których oczywiście w ciągu kariery zdążył sobie narobić niemało.
- Gdzie u licha znowu jest Alice? - zapytał Robert, łapiąc za półmisek z kaczką i nakładając sobie spory kawałek. Następnie podsunął naczynie żonie. Dziś będzie choć trochę normalnie, żywność jest dla ludzi. Nawet w czasach tak mrocznych, że żyć się odechciewa!
- U Michela – odpowiedziała Alie i spojrzała zaskoczona na partnera. Widząc jego nalegające spojrzenie także odkroiła na swój talerz odrobinę pieczeni.
- Wiecznie się gdzieś... – zaczął gospodarz, ale przerwał, słysząc trzask towarzyszący teleportacji. Robert poruszył się nerwowo, ale po chwili dostrzegł swoją córkę i jej narzeczonego trzymających się za ręce. Nie musiał ich sprawdzać – posiadłość była chroniona przez zaklęcie Fideliusa, a on ustanowił samego siebie jedynym Strażnikiem Tajemnicy. Pierwsza reakcja była w zasadzie bardziej wyuczonym odruchem niż świadomym działaniem.
- Dzień dobry państwu – przywitał się uprzejmie Michael.
- Dzień dobry – odburknął Robert.
- Siadajcie, siadajcie – mruknęła pokornie i jakby machinalnie Alie.
- Mama Michaela dostała wezwanie do świętego Mu… - próbowała tłumaczyć Alice, ale jej ojciec machnął jedynie ręką.
- Przywiało go, to jest. Magicznego brudzia już z nim piłem, może tu przyłazić – odburknął i wziął się za mięso. Przełknął z zadowoleniem pierwszy kąsek. Zaraz jednak błogi wyraz jego twarzy został zastąpiony zdziwieniem, skóra mężczyzny pobladła, a po chwili jego ciało z łoskotem i krzesłem osunęło się na posadzkę. Robert leżał na boku i się nie ruszał, a z jego ust sączyła się gęsta piana. Pozostali szybko do niego przyskoczyli. Michael, któremu matka przekazała co nieco z tajników magii leczniczej, natychmiast pochylił się nad nieprzytomnym. Wpatrywał się w wytrzeszczone oczy ojca swojej partnerki i machał delikatnie różdżką. Trwało to dłuższą chwilę, mugolskie badanie pulsu zajęłoby znacznie mniej czasu. Chłopak jednak miał niewielkie pojęcie o osobach niemagicznych, a do ich medycyny podchodził wręcz z pogardą. Takim podejściem zarazili go rodzice.
- Jest marny puls – mruknął. – Trzeba jak najszybciej sprowadzić uzdrowicieli!
Alie Hovert natychmiast chwyciła za stojący na gzymsie kominka, brudny słoik, który omal nie wypadł jej z rąk. Nerwowym ruchem odkręciła nakrętkę wysypując na posadzkę sporo błyszczącego proszku.
- Na pewno sobie pani poradzi? – zapytał szybko Michael. Jego wątpliwości były zasadne, sytuacja dla nikogo nie była łatwa i każdy się bał. Jednak to Alie wyglądała na najbardziej zrozpaczoną, jakby się miała zaraz rozpaść na kawałki. W takim stanie z pewnością nietrudno o niewyraźne wymówienie adresu czy pomylenie rusztów. Czarownica jednak jakby nie słyszała co się do niej mówi, szybko rzuciła resztki proszku w kominek i wskoczyła w płomienie:
- Szpital świętego Munga!
Po dłuższej chwili w domu zmaterializował się postawny, łysy mężczyzna w zielono – żółtej szacie charakterystycznej dla każdego uzdrowiciela. Natychmiast zajął się pacjentem. Delikatnie wymachiwał nad ofiarą różdżką wyśpiewując coś po cichu. Obecni nie rozumieli wymawianych przez niego inkantacji, jednak sprawiał niepasujące do sytuacji wrażenie wesołego, a przynajmniej zadowolonego. Nie było widać po tym człowieku specjalnej powagi czy skupienia. Wtedy wszyscy tłumaczyli to sobie rutyną, tym bardziej, że po chwili twarz Roberta zaczęła nabierać zdrowszych kolorów, a jego oczy wyglądały niemal normalnie. Michael pierwszy zapytał:
- Gdzie jest pani Alie?
- W szpitalu, trzeba było ją uspokoić – odwarknął uzdrowiciel. – Proszę nie przeszkadzać!
Mówiąc to wlewał do ust swojego podopiecznego jakąś gęstą, ciemną miksturę. Lek zadziałał nadzwyczaj szybko – Robert uniósł głowę, jego spojrzenie stało się przytomne. I przerażone, kiedy tylko dostrzegł swojego „wybawiciela”
- Wiesz za co – powiedział tajemniczy medyk z pełnym satysfakcji, nieco oblazłym uśmiechem. Następnie wymierzył różdżką w zszokowanego Michaela:
- Pertificus Totalus – ryknął do zaskoczonego chłopaka, który dopiero niepewnie wyszarpywał różdżkę. Skutek był natychmiastowy – ręce młodzieńca przylgnęły do boków, nogi się sztywno złączyły, a całe ciało po chwili padło bezwładnie na posadzkę. Napastnik spojrzał na Roberta, któremu nie dane było wykorzystać pojawiającej się szansy. Normalnie już rzuciłby jakąś klątwą, broniąc rodziny i przyszłego zięcia. Teraz jednak był na straconej pozycji – po tym co ten łachudra wlał mu do ust mężczyzna odzyskał świadomość, ale nie był w stanie skupić się na tyle, by użyć choć najprostszej magii. Mógł tylko patrzeć, i zawsze myślał, że ta bezradność jest najgorsza. Teraz wiedział, że się mylił – potworniejsze jest to, co się stanie z jego córką, gdy to uczucie go opuści. Zginie? Będzie torturowana?
- Dość tego dobrego – powiedział tajemniczy oprawca. – Avada Kedavra!
Powtórzył to dwa razy. I dwa razy rozbłysło zielone światło. Sprawiedliwość dosięgła najpierw dziewczynę, by Hovert patrzył na odejście najbliższej osoby. Potem musiał sam zginąć.
- Cóż, wygląda, że była to...ostatnia wieczerza szlachetnej rodziny Hovertów – zaśmiał się morderca. – Mam nadzieję, że smakowało.
Nad domem Hovertów pojawił się podpis bezlitosnego mordercy i jego straszliwego pana. Jaśniejące gwiazdy utworzyły sporą czaszkę z której wysnuwał się długi wąż. Mroczny znak. U mieszkających w pobliżu czarodziejów, którzy dobrze znali ten symbol, wzbudził on panikę i przerażenie. Mugole wyczuwali, że święci się coś bardzo złego. Zresztą oni także wiedzieli, że kolejne osoby giną albo znikają bez śladu – w kilku krajach policja poszukiwała nawet jakiegoś nieznanego, seryjnego, psychopatycznego sprawcy. Jednak dla części społeczeństwa władającej zdolnościami magicznymi także nie wszystko było jasne. Właśnie to stało się tematem ożywionej dyskusji, która rozwinęła się w jednej z chat.
- Ale Seamusie, dlaczego? – zapytała rudowłosa kobieta o zmęczonej twarzy, która już od dawna nie przypominała młodej dziewczyny, za którą oglądali się wszyscy koledzy. To była część jej natury, zawsze chciała wnikać głębiej i szukać przyczyn. Między innymi dlatego wybrała profesję taką, a nie inną.
- Wiesz przecież, że Sama Wiesz Kto nie potrzebuje pretekstu i jakbyś nie zauważyła nie ogłasza publicznie swoich motywów! Dziękować, że oszczędził Michaela. Nie rozumiem, przecież mógł poczekać...dlaczego od razu chciał składać zeznanie? Zwłaszcza teraz, gdy samo Ministerstwo nie jest ani trochę bezpieczne.
- Ale po co ten pokaz? Fikcyjny uzdrowiciel? – zastanawiała się kobieta, która nie chciała dać za wygraną.
- Nie wiem, może nie potrafili przełamać Fideliusa, może to miało być zrozumiałe tylko dla Hovertów! – wykrzyknął zniecierpliwiony i zmęczony tym wszystkim Seamus. Kiedyś uwielbiał tą dociekliwość Wandy, po latach zaczęło go to drażnić. Zresztą prawie cały charakter jego drugiej połówki obecnie mu przeszkadzał.
- Jeszcze jedno – burknęła zeźlona na męża Wanda. – Gdyby ktoś przed nim zjadł, nie przełamaliby Fideliusa. Może jakiś alergen? – myślała na głos, ale jej rozważania zostały przerwane przez grubą sowę stukającą w szybę. Puchacz trzymał w dziobie gazetę. Małżonkowie spojrzeli na siebie zdziwieni, prenumerowali Proroka, ale przecież to nie ta pora...Seamus szybko otworzył okno wpuszczając wielkie ptaszysko, które natychmiast zrzuciło na stolik specjalne wydanie Proroka Codziennego. Tytuł, który grzmiał z okładki wydawał się po tych wszystkich latach tak abstrakcyjny, że w pierwszej chwili nie uwierzyli. Pomyśleli, że to jakiś dziwny żart albo prowokacja. Nagłówek brzmiał następująco:
Niemowlę przeżyło klątwę Voldemorta! Czarnoksiężnik zniknął!
I nie on jeden. Nikt nie wiedział, co się stało z Alie Hovert.
Zacznę od tego, że uśmiechnęłam się przez Perfekcyjną Wiedźmę Domu
Bardzo dobry wstęp do historii - podoba mi się, że oprócz wstępnego wprowadzenia opisu bohaterów i realiów ich świata od razu skupiłeś się na akcji. Udało Ci się też mnie już zaskoczyć kilka razy (nie myślałam, że ta ostatnia wieczerza to tak dosłownie...), do końca z jakiegoś powodu byłam również przekonana, że akcja rozgrywa się w realiach drugiej wojny czarodziejów. Ale to pokazuje tylko, jak dobrze udało Ci się przedstawić terror i zamęt magicznego świata.
Dość nienaturalnie wypadła jednak scena zatrucia Roberta - brakowało mi opisu uczuć innych domowników i jakiekolwiek dynamiki, przez chwilę miałam wręcz wrażenie, że to oni go świadomie otruli. Pisałeś potem o ich przerażeniu, kiedy wzywali pomoc z Munga, jednak po samym opisie nie było tego widać.
Jestem bardzo ciekawa, jaka tajemnica kryje się za postacią Alie Hovert i morderstwem rodziny, także czekam na kontynuację!