Trzecia historia
Kuala Lumpur
Penelope Smith przeciskała się przez tłum na jednej z zatłoczonych ulic stolicy Malezji, by zdążyć na najbliższy świstoklik do Europy. W myślach wyklinała najbardziej wymyślnymi wulgaryzmami ludzi dookoła, choć nie wypowiadała ich na głos. Właściwie nie wiedziała dlaczego – przecież oni i tak jej nie zrozumieją. Na szczęście przynajmniej tutejszy przedstawiciel handlowy, z którym prowadziła negocjacje, znał angielski, jednak o obsłudze hotelarskiej już nie można było tego powiedzieć. A czego jak czego, ale jednak porozumiewania się w najbardziej międzynarodowym języku (a i przy okazji jej języku ojczystym) chyba mogła wymagać, prawda? W końcu mamy dwudziesty pierwszy wiek! Czy ktokolwiek jeszcze nie mówi po angielsku? No właśnie, oni… Jak to jest w ogóle możliwe, że dostali pracę w takim hotelu? Nie można przecież tego tak zostawić – zaraz trzeba napisać im recenzję, niech ktoś wreszcie zwróci uwagę na takie rzeczy. A jeśli właściciel nie potrafi, to co on właściwie w ogóle robi na tym stanowisku? Zapewne kolejny, który odziedziczył firmę po tatusiu, ale sam ma ją w dupie i nie umie już o nią dbać! Co za ludzie… Dlaczego właściwie tacy wciąż się upierają, żeby utrzymywać takie przedsiębiorstwa i kierować nimi osobiście? Dlaczego nie mogą zatrudnić kogoś młodego, zdolnego i ambitnego na stanowisku kierowniczym, kto zarządzałby takimi miejscami jak należy?
Takie to głównie myśli towarzyszyły jej w drodze na dworzec kolejowy. Skorzystałaby z teleportacji, ale nigdy w życiu nie była w Kuala Lumpur i nie wiedziała o miejscu docelowym nic, poza tym jak wygląda świstoklik i na której stacji ma czekać na nią wynajęty kierowca, który ją tam zawiezie. Kiedy wreszcie dotarła na miejsce, do odjazdu pociągu brakowało jeszcze ponad godzinę. Penelope udała się więc do jednej z tutejszych knajpek, ściślej mówiąc tej, która była najmniej zatłoczona, by spędzić tam trochę czasu i zająć się czymś pożytecznym. Oczywiście należało się spodziewać, że jedzenie w nich raczej nie będzie spełniało nawet minimalnych standardów, które byłyby dla niej akceptowalne, ale przy odrobinie magii może udałoby się coś z tym zrobić… Jej wewnętrzny antyludzki skaner szybko wyłapał odpowiednie miejsce. Było dość proste, ale przynajmniej w miarę czyste i, co najważniejsze, prawie puste. Zajęła miejsce przy jednym ze stolików, uprzednio upewniając się, że krzesło nie pobrudzi jej drogiego kostiumu, po czym wyjęła z torebki swój tablet.
W ostatnich kilkunastu latach w czarodziejskim świecie zapanowała moda na mugolskie inspiracje. Wielu ludzi, którzy umieli to odpowiednio wykorzystać, zrobiło wielką karierę. Te magiczne tablety były wynalazkiem Proroka Codziennego, który chcąc się przypodobać młodym wilkom, wśród których ekologia była czymś bardzo modnym, uznali że ograniczą ilość wydań papierowych gazety i przerzucą się na środki tego typu. Jakże wygodne to było – redakcja zbiła na tym kapitał zarówno ekonomiczny, jak i polityczny… Wkrótce jednak stały się one narzędziami do robienia dosłownie wszystkiego, a w ostatnich trzech-czterech latach mało było czarodziejów, którzy z nich nie korzystali. Już miała zabierać się za obsmarowanie hotelu, kiedy zapukało jej patrolusterko.
- Penelope Smith, dyrektorka Floo-Pow, w czym mogę pomóc?
- Dzień dobry, Penelopo. Z tej strony Jacques Barral.
- Ach, Jacques, to ty! Wybacz, nie poznałam, żyję trochę w swoim świecie… - Barral był jednym z tych niewielu biznesmenów, z którymi nawet lubiła rozmawiać. Było w nim coś, co wzbudzało sympatię. Nigdy nie był trudnym partnerem w negocjacjach, a jednocześnie potrafił dużo dla siebie ugrać. Szczerze mówiąc bardzo by chciała mieć kogoś takiego w swojej firmie. Jack był solidny, ale… tylko solidny. Uważała, że skoro płaci mu tak duże pieniądze, powinien wysilać się nieco bardziej.
- No tak, powiedzieli mi, że jesteś w Malezji. Już nawet nie pytam, czy to podróż służbowa, czy wakacje, bo w naszej branży to w sumie oczywiste… Kiedyś, jak byłem młody, starałem się jeszcze o przedłużanie wyjazdów służbowych o dwa czy trzy dni, żeby móc coś pozwiedzać czy poleżeć na plaży, ale teraz już nawet mi się nie chce…
- Do rzeczy… - pomyślała Penelope, choć nie wypowiedziała tego na głos. Choć narastała w niej irytacja na marnowanie jej cennego czasu, nie chciała urazić jednego ze swoich najlepszych dostawców. Barral poględził jeszcze coś o jedzeniu w brazylijskich hotelach, po czym spełnił niewypowiedziane życzenie Penelopy.
- Słuchaj, jest jakiś problem z Ruskimi. Ten cały Wasilij, czy jak mu tam, w ostatniej chwili zmienił zdanie i chce renegocjować umowę. Uważa, że za dużo bierzecie. Nie żeby coś, ale wiesz… nasz kontrakt przyklepał już dyrektor i nie bardzo da się coś z tym zrobić, wszystko to jest już w naszym budżecie na następny rok i…
- Dobra, rozumiem – głośno westchnęła Penelope. – Pogadam z nimi i postaram się coś ugadać. Cześć! – i nie czekając na odpowiedź, zakończyła połączenie.
Nie czekając ani chwili dłużej, skontaktowała się ze swoim biurem. Zerknęła tylko na pobliski zegarek upewniając się, że ma jeszcze dużo czasu.
- Dzień dobry, pani prezes – Jack Jenkins, jej zastępca, odebrał właściwie od razu.
- Co się do cholery stało z tym ostatnim kontraktem? – Penelope nie zamierzała tracić czasu na zbędne finezje, za jakie uważała powitania. Ku jej niezadowoleniu Jenkins westchnął głośno.
- Najwidoczniej ktoś nagadał im, że by przepłacili i teraz chcą renegocjacji, nie wiem co i jak się to stało…
- No to po jaką cholerę ty tam jesteś, Jack? Co ty tam właściwie robisz?
- Pani prezes, gdybym tylko miał dostęp do list pracowników na pewno znalazłbym kogoś kto…
- Jack, kurwa jego mać, za co ja ci płacę? – nawet, jeśli wszyscy otaczający ją ludzie nie rozumieli ani słowa z tego, co mówiła, jej ton sprawił, że każda para oczu należąca do znajdujących się w restauracji ludzi była na nią zwrócona. – Jakie kurwa listy pracowników? Sam się tym zajmij! Jesteś moim asystentem, płacę ci grube pieniądze, więc udowodnij wreszcie swoją przydatność! – i rozłączyła się.
Spojrzała na swój tablet, który położyła na stole, ale kompletnie straciła ochotę na obsmarowywanie hotelu. Ze zmęczenia oparła głowę o stół. Starała się nie myśleć za wiele, bo im więcej myślała, tym bardziej się denerwowała. Za jakąś minutę podeszła do niej kelnerka.
- Podać coś pani? – spytała, ku zdziwieniu Penelope, po angielsku. Stała dość daleko od niej, jej głos był cienki i przyciszony, a oczy unikały kontaktu z oczami klientki.
- Filiżankę mięty – odpowiedziała obojętnym tonem.
Ktoś patrzący z boku na całą tę scenę mógłby pomyśleć, że kelnerka się wystraszyła, słysząc jej służbowe rozmowy, ale Penelope za dobrze znała tę sytuację. Aż za często doświadczała czegoś podobnego, by nie domyślić się, o co w rzeczywistości chodziło. Nie chciała tego, ale wiele kobiet zachowywało się wobec niej w ten sposób, zupełnie jakby była jakimś niedostępnym bóstwem, albo kimś, kto co najmniej ocenia ludzi bardzo surowo patrząc na ich status społeczny. Kiedy patrzyły na kobiety sukcesu, takie jak ona, które wydawały polecenia samcom i były w pełni niezależne, od razu zaczynało zachowywać się w ten właśnie sposób. Uważała, że kobietom zwyczajnie brak jest pewności siebie, brak im śmiałości do tego, żeby postawić swoją nogę w męskim świecie. Wszystkim się wydaje, że kobiety, które doszły na szczyt, zrobiły to albo klękając przed wysoko postawionymi facetami, albo odziedziczyły firmę po swoich ojcach. Tymczasem Penelope nigdy niczego takiego nie zrobiła – ona sama wspięła się po szczeblach kariery dzięki swojej determinacji i umiejętnościom. Floo-Pow, największy brytyjski producent proszku Fiuu, za jej rządów stał się marką światową wartą miliardy galeonów. Czegoś takiego nie mogła osiągnąć nadstawiając tyłek prezesowi, prawda? Wiedziała, że tylko i wyłącznie ciężka praca i całkowite oddanie sprawie może zapewnić taki sukces. Co prawda żadnej kobiecie nigdy nie życzyłaby takiej motywacji, jaką miała ona sama, jednak mimo wszystko robiła dla firmy mnóstwo i tego samego wymagała od swoich pracowników – całkowitego poświęcenia. Jeśli Jack zawiedzie w tych rozmowach, to tylko znaczy, że nie jest to posada dla niego. Floo-Pow może i trochę setek galeonów na tym straci, ale przede wszystkim uchroni się przed niekompetentną kadrą kierowniczą.
Wypiła uspokajającą miętę, zapłaciła i ruszyła w kierunku peronu. Kiedy pociąg podjechał, zajęła swoje miejsce w wagonie bezprzedziałowym. Jej dość duże niezadowolenie wywołał fakt, że na fotelu za nią usiadła kobieta z małym dzieckiem – najgorszy możliwy towarzysz podróży. Westchnęła ciężko, rozglądając się dookoła za jakimś frajerem, z którym mogłaby się zamienić na miejsca. I w końcu go dostrzegła – starszy mężczyzna w kremowej marynarce, wyglądający trochę jak człowiek z poprzedniej epoki, taki dżentelmen, który nie odmówiłby kobiecie w potrzebie. Do tego siedział na początku wagonu, co podsunęło Penelope pewien pomysł. Wstała i podeszła do niego.
- Przepraszam, mówi pan po angielsku?
- Oczywiście! – odpowiedział mężczyzna, uśmiechając się do niej. – Czym mogę pani służyć?
- Przepraszam, że tak pana nagabuję, ale widzi pan… moje kolana nie są w najlepszej kondycji. Czułabym się o wiele lepiej mogąc wyprostować nogi, ale moje miejsce niezbyt mi na to pozwala. Czy byłby pan tak miły i zgodził się zamienić ze mną?
- Ależ oczywiście, madame! – odpowiedział, jeszcze zanim Penelope dokończyła swoje pytanie. – Z wielką przyjemnością! – wstał, wykrzywił w jej kierunku wargi zza białych wąsów i zajął wskazane przez kobietę miejsce.
- Frajer… - pomyślała sobie, kiedy zajmowała swoje nowe miejsce. Dosłownie w tym momencie siedzący na kolanach matki dzieciak kopnął fotel, który dopiero co zajął staruszek. Penelope starała się ukryć śmiech, którym mimowolnie parsknęła, skupiając wzrok na Proroku Codziennym. Prześledziła pierwszych kilka stron na swoim tablecie, nie znajdując tam niczego wartego jej uwagi. Prawdę mówiąc, nie interesowała się życiem publicznym. O świecie polityki czy aktualnych wydarzeniach na świecie wiedziała tylko tyle, ile było absolutnie niezbędne, żeby w towarzystwie nie wyszła na kompletną ignorantkę. Coś jednak przyciągnęło jej uwagę. Pewne zdjęcie kilkanaściorga dzieci i nastolatków. Normalnie nie zwróciłaby na nie uwagi, ale jeden z chłopców wyglądał zupełnie jak…
Natychmiast zaczęła czytać, choć słowa ledwo dochodziły do jej świadomości. Ręce zaczęły jej się trząść, a serce biło jakby chciało wyskoczył z jej piersi.
Dwanaścioro dzieci uznanych za zaginione zostało odnalezione w Liverpoolu. Wśród nich syn byłej Minister Magii.
Dziś rano pewien pozostający w ukryciu auror zauważył grupkę dzieci i nastolatków idących w szeregu wzdłuż jednej z głównych ulic Liverpoolu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że owe dzieci uznane były za zaginione. Pracownik ministerstwa natychmiast ich zatrzymał i zgłosił sprawę do Kwatery Głównej. Dzieci zostały doprowadzone do lokalnego biura aurorów, Wśród nich były osoby w różnym wieku, od 8 do 17 lat, także daty ich zaginięcia były bardzo różne, od kilku miesięcy do nawet 6 lat. Choć Departament Przestrzegania Prawa nie chce jeszcze podać oficjalnej informacji, a dyrektor Harry Potter wciąż utrzymuje, że nadal trwa ustalanie tożsamości i zbieranie zeznań od odnalezionych dzieci, redakcja Proroka Codziennego dotarła do informacji, że jednym z nich jest syn Hermiony Granger, byłej minister magii, która odeszła ze stanowiska blisko rok temu, między innymi na skutek zaginięcia syna. O dalszych postępach śledztwa będziemy informować Państwa na bieżąco.
Ale okropna jest ta Penelope, straszna, ale fajnie przedstawiona, kobieta sukcesu, która zawsze dostaje to, czego chce. Przyjemnie się o niej czytało, może i nie zapałałam do niej sympatią, ale muszę przyznać, że jest na prawdę ciekawą postacią