Logowanie
Nazwa użytkownika

Hasło



Nie masz jeszcze konta?
Zarejestruj się

Nie możesz się zalogować?
Poproś o nowe hasło
Facebook
Shoutbox
Musisz się zalogować aby wysłać wiadomość.

Harrych świąt!
14.05.2024 11:51
Shuffelin

Niezwyciężony mag
11.05.2024 23:08
Uwielbiam te emotki tutaj Kapelusz Atak pszczół Wiedzma przypominają mi stare dobre GG Czarodziej

Niezwyciężony mag
11.05.2024 23:06
Smierciojadek, było zgaduj zgadula Głupek

Harrych świąt!
11.05.2024 22:52
Hermiona Justysia, widzisz, jak trzeba było, to się przypomniało. :D

Niezwyciężony mag
11.05.2024 01:48
Nie wiem z kim maila pisałam. Ale udało mi się "przypomnieć" hasło xD

Współpraca
Najaktywniejsi

1) Prefix użytkownikaAlette

Avatar

Posiada 59641 punktów.

2) Prefix użytkownikafuerte

Avatar

Posiada 57436 punktów.

3) Prefix użytkownikaKatherine_Pierce

Avatar

Posiada 47342 punktów.

4) Prefix użytkownikaSam Quest

Avatar

Posiada 45329 punktów.

5) Prefix użytkownikaShanti Black

Avatar

Posiada 44242 punktów.

6) Prefix użytkownikaA.

Avatar

Posiada 43682 punktów.

7) Prefix użytkownikamonciakund

Avatar

Posiada 43236 punktów.

8) Prefix użytkownikaania919

Avatar

Posiada 38928 punktów.

9) Prefix użytkownikaulka_black_potter

Avatar

Posiada 36761 punktów.

10) Prefix użytkownikaKlaudia Lind

Avatar

Posiada 34220 punktów.

Losowe zdjęcie
Zobacz temat
Drukuj temat
Prace uczestników IV Turnieju FF
Angelina Johnson
To w tym temacie będą umieszczone wszystkie prace konkursowe.

1. Kolejność prac jest całkowicie przypadkowa.
2. Po każdym etapie prace zostaną przypisane do poszczególnych autorów.
3. Prace zostały wyrywkowo sprawdzone na obecność plagiatu.
4. Prace dodane są w stanie w jakim je otrzymuje Master Turnieju. Nie poprawia on żadnych błędów stylistycznych, ortograficznych czy interpunkcyjnych. Wszelakie ingerencje dotyczyły spraw technicznych.
5. Oceniać prace można w TYM TEMACIE
 
Prefix użytkownikaAlbus Dumbledore
Sam Quest
Wasz najlepszy (jedyny) Master Turnieju


www.harry-potter.net.pl/images/articles/sam.png


Przeczytała 90% ciekawych ff na stronie, bo pochłanianie twórczości fanów lubi prawie tak bardzo jak owijanie się serpentyną w sylwestra (albo nie). Po tym, jak odnalazła kota pod deską sedesową, trudno ją zaskoczyć. Potrafi być cierpliwa jak Remus Lupin, rygorystyczna jak MacGonagall i pomocna jak... na pewno nie Rubeus Hagrid, który sam potrzebował pomocy. Wasze w prace w jej rękach będą bezpieczne, ale za próby oszustw nie ześle na was szlabanu, tylko głodnego Crabba z grzybicą.

Tylko u nas, tylko dla was! Kilka słów od Sam!

Jako majster w tym turnieju czuwasz nad poprawnym jego przebiegiem. Przed czymś chcesz jeszcze przestrzec uczestników?

Myślę, że większość, jeżeli nie każdy, bierze udział w tym konkursie po to by wygrać. Problem robi się wtedy gdy pisząc pracę autor skupia się na tym by spodobało się oceniającym. Wtedy łatwo popaść w przesadę i sztuczność. No i pisanie na ostatnią chwilę, czasem prowadzi do powstania genialnego tekstu, ale przeważnie te prace są bardzo niedopracowane i to, że czas gonił autora bije z tekstu na odległość.

To jaki cykl pracy proponujesz? Przyjmując oczywiście, że nie ma złotego środka

Przepis na idealny klimat do pisania to butelka dobrego soku pomarańczowego (może być też coś innego, na przykład bardziej czerwonego lub procentowego 😀 ) i napisanie pierwszego zdania. Ono jest wszak najważniejsze i według mnie bywa decydujące. Warto napisać przynajmniej dzień wcześniej, jeżeli czas nagli można chociaż kilka godzin przed deadlinem, żeby mieć chociaż godzinę przerwy. Wiesz, żeby spojrzeć świeżym okiem na to co napisałaś. Spojrzeć z innej perspektywy. Wiem o czym mówię, mój trzeci rozdział ff czeka od roku na nową perspektywę, hahahaha xD

Ze względu na zajmowana pozycję nie będziesz mogła oceniać prac. Nie boli ani trochę?

Boli, ale mam ten przywilej, że wszystkie prace mogę przeczytać przed innymi. Jest to też trochę frustrujące bo przeczytałam miniaturkę która mnie urzekła i o której chciałabym z innymi rozmawiać, i dzielić tym, że o to mam kolejne odkrycie w Turnieju, a nie mogę nic powiedzieć. Mam nadzieję, że autorzy dodadzą jak najwięcej prac na stronę bym mogła je skomentować :D

Jak pokazało ostatnie minizadanie, nie robią tego nazbyt często. Ale znalazłaś jakieś swoje odkrycie w poprzednich turniejach?

Hmm.. chyba nikt mnie nie zaskoczył. Tak całkowicie na bieżąco byłam jedynie w trakcie poprzedniego turnieju, w czasie drugiego jakoś zaczęłam bywać na stronie i nie wiedziałam za bardzo o co chodzi. Chyba najbardziej zaskoczyła mnie Ulka w poprzednim turnieju. Zawsze kojarzyłam ją z humorystycznymi tekstami, rok temu pokazała swoje różne oblicza i to było fajne. Chyba to jest najfajniejsze w turnieju, różnorodność dzięki której nie tylko uczestniczy się sprawdzają, ale też czytelnicy mają możliwość poznania ich nowych oblicz.

Znasz wymagania na poszczególne etapy, na ten moment także uczestników turnieju (zazdro). Jakie są twoje oczekiwanie wobec tej edycji turnieju?

Myślę, że będzie wyjątkowa. W poprzedniej edycji na dwóch etapach, w tym finałowym wielu oceniających narzekało na brak zaskoczenia i nudę. Myślę, że w tej edycji Turnieju wymagania są naprawdę inspirujące i pozwalające na rozwinięcie wyobraźni. Bardzo liczę na to, że w tym roku odnajdę jakieś objawienie albo chociaż miniaturki które nie dadzą o sobie zapomnieć. No i apeluję do uczestników by dodawali swoje prace do działu ff, też chcę się powymądrzać, a co!
 
Prefix użytkownikaSam Quest
PRACE ELIMINACYJNE




Praca A - Margaret Black




Być kimś więcej


Urodził się jako Gabriel Smith, syn Helirny, która była... no cóż, chłopak nie wiedział kim była, ani też kiedy przestała być całkowicie, ale wiedział, że kiedyś była, a teraz z całą pewnością jej nie było. Byli jedynie on i jego ojciec. Gabriel myślał, że to zarówno za dużo jak i za mało osób, jak na rodzinę, ale jego ojcowi zdawało się to odpowiadać, więc chłopak nie narzekał - ojciec całkowicie mu wystarczał. Nie umiał co prawda mówić i chodzić, przez co nie mógł znaleźć pracy, ale jasne było, że bardzo się starał.

Nie jesteśmy biedni, napisał kiedyś w notesie, który podał swojemu synowi, po prostu nie mamy tyle pieniędzy, ile mają inne rodziny.

Gabriel wiedział, że ojciec go kocha. Wiedział też, że jego ojciec był smutny i samotny. Wiedział też, że jego ojciec był szalony. Starał się to oczywiście ukrywać, ale chłopak wiedział lepiej - jego ojciec był szalony. Całymi dniami potrafił przesiadywać na swoim ulubionym, odrapanym fotelu, który dostał od ich przemiłej sąsiadki, patrzącej z litością na tą małą, dwuosobową "rodzinę". Siedział w tym swoim fotelu i wpatrywał się w kominek, jak gdyby spodziewał się, że ktoś zaraz z niego wyskoczy. Gabriel też czasami wpatrywał się w kominek. Nikt nigdy się nie pojawił.

Jego ojciec uwielbiał bawić się też krótkim kawałkiem rzeźbionego drewna, który, z tego co wiedział Gabriel, był jedyną pamiątką po jego zamarłej matce. Chłopak słyszał chichoty mieszkających w pobliżu dzieci - śmiały się one, gdy jego ojciec studiował patyk w największym skupieniu. Gabriel nie lubił, gdy śmiano się z jego ojca. Powiedział mu to kiedyś.

Nie śmieją się z nas, napisał jego ojciec, po prostu uśmiechają się na nasz widok.

Gabriel pamiętał, jak bardzo zły był w tamtym momencie. Nie pamiętał zbyt wiele, ale wiedział, że szyby w oknach popękały, a on czuł, że było to z jego winy. Ale jego ojciec się nie gniewał - podał mu drewienko i napisał, żeby chłopak nigdy go nie wyrzucał. Gabriel go posłuchał. Nosił drewienko cały czas, ale dyskretnie patrzył na ojca z lekkim pobłażaniem w oczach.

Ludzie powiedzą ci, że jesteś gorszy, napisał jego ojciec, ale ty musisz wierzyć w to, że jesteś lepszy od nich wszystkich.

***


Pewnego dnia, chłopak zabrał notes swojego ojca, kiedy ten spał i wyrzucił go do pobliskiego kosza na śmieci. Pamiętał, że mężczyzna patrzył na niego z rozczarowaniem w oczach, ale nie kupił kolejnego notatnika - wtedy zaczęli porozumiewać się za pomocą gestów. Serce złożone z dłoni oznaczało "kocham cię", a wskazanie na drzwi "wyjdź". To właśnie te gesty najczęściej kierowano w stronę Gabriela. Nie przejmował się tym. Nie potrzebował rad swojego ojca.

Jego ojciec był szalony i sam kazał chłopakowi uważać się za lepszego od innych.

Po kolejnej z ich "niemych" kłótni, Gabriel do późna spacerował po pobliskim parku. Wtedy właśnie spotkał kobietę, która zmieniła jego życie. Była wysoka, piękna i potrafiła sprawić, że torba z zakupami lewitowała za nią z każdym krokiem.

- Wybacz, skarbie - powiedziała, gdy zobaczyła, że chłopak się jej przypatruje - Nie powinieneś był tego zobaczyć.

Wyciągnęła wtedy swój własny rzeźbiony patyk i wskazała nim na Gabriela.

- Nie będzie bolało - powiedziała łagodnie - Obliv...

- Jesteś wiedźmą? - szybko przerwał jej chłopak - Ja też jestem wiedźmą! - Wyjął z kieszeni drewienko, które podarował mu ojciec.

Kobieta zdawała się być zaskoczona, ale szybko opuściła patyk, którym celowała w chłopca. Uśmiechnęła się do niego i pozwoliła się odprowadzić do domu, a nawet zaprosiła go na gorącą czekoladę.

To był najlepszy wieczór w dziesięcioletnim życiu Gabriela. Widział ruszające się postacie na fotografiach i obrazach, samozmywające się naczynia, a panna Lockhart, bo tak właśnie nazywała się kobieta, pokazała mu prawdziwą latającą miotłę!

Gdy chłopak wrócił do domu, był pewien, że ojciec nigdy mu nie uwierzy. Ku jego zaskoczeniu, mężczyzna wskazał jedynie na zdjęcie swojej zmarłej żony i na patyk w rękach chłopaka.

***


Gabriel spędzał z panną Lockhart coraz więcej czasu. Mieszkała ona w dużym domu po drugiej stronie miasteczka i codziennie kupowała mu duży kawałek ciasta. Gabriel uwielbiał ciasta, ale nigdy nie poprosił ojca o ich kupno. Wiedział, że ledwo starcza im na rachunki, a notes, który chłopak dostał od nowopoznanej kobiety i później dał swojemu ojcu, kosztował więcej, niż wszystkie jego zabawki.

- Jesteś śliczny, wiesz? - zapytała panna Lockhart podczas popołudniowej herbatki - I gdy coś mówisz, to bez względu na to, jak wielka jest to głupota, aż chce się słuchać. W moim świecie, byłbyś gwiazdą - zachichotała.

Gabriel chciał być gwiazdą. Wyobraził sobie, że zarabia okropnie dużo pieniędzy i kupuje ojcu olbrzymi dom.

- Zrobisz ze mnie gwiazdę? - zapytał.

Kobieta jedynie uśmiechnęła się tajemniczo.

- Gdybyś był moim synem, wielbiłby cię cały kraj. Zrobiłabym z ciebie wspaniałego czarodzieja! - Widać było, że ta perspektywa bardzo się jej podoba.

***


Gabriel spędzał ze swoim ojcem coraz mniej czasu. Często nocował u panny Lockhart, a ojca odwiedzał jedynie w porze obiadowej. Od wielu dni, po głowie krążyło mu pewne pytanie. Strasznie bał się je zadać.

- Czy panna Lockhart mogłaby zostać moją mamą? - zapytał, podczas ich półgodzinnej sesji wspólnego milczenia.

Możesz mieć wszystko czego sobie zażyczysz, napisał mu jego ojciec, ale najpierw musisz sobie tego zażyczyć.

I ciągle się uśmiechał, chociaż jego oczy były odrobinę smutniejsze.

Gdy Gabriel zapytał pannę Lockhart, czy ta zechciałaby zostać jego matką, kobieta zachichotała cichutko. Pogłaskała go po głowie i zaczęła snuć historie na temat ich przyszłego życia - mieli zamieszkać w mieście pełnym czarodziei, a Gabriel miał pójść do szkoły, w której uczyłby się magii. Po jej ukończeniu, podróżowaliby po świecie, a chłopak stałby się sławnym pojedynkowiczem, lub łowcą wilkołaków, a gdyby zechciał, to nawet wszystkim na raz!

Był tylko jeden problem - w kolorowej wizji panny Lockhart nie było miejsca dla ojca Gabriela.

- Tylko ty i ja - mówiła podekscytowana - Matka i syn! Chciałbyś tego, Gilderoy?

Gabriel nie wiedział kim jest Gilderoy. Wiedział jedynie, że chciałby być Gilderoyem.

***


- Gilderoy Lockhart - powiedział do swojego ojca - Jestem Gilderoy Lockhart.

Mężczyzna wpatrywał się kominek, w którym nigdy nie paliło się drewno i drżącymi rękami, sięgnął po notes.

Czy naprawdę tego chcesz? Wyjechać i być Gilderoyem Lockhartem?, napisał.

- Chcę być łowcą wilkołaków! Będę rozmawiał z ghulami, przyjaźnił się z wampirami i wędrował z trollami! Będę sławny, tato. Będę szczęśliwy! Nie chcesz żebym był szczęśliwy?

Chcę żebyś był szczęśliwy, napisał jego ojciec, chcę żebyś był najjaśniejszą z gwiazd. Chcę żebyś był najszczęśliwszym i najwspanialszym Gabrielem Smithem, jakiego widział świat.

Chłopak jedynie uniósł brwi.

- Panna Lockhart powiedziała, że nie mogę być Smithem - wzruszył ramionami - Gdyby znali moją prawdziwą tożsamość, mogliby dowiedzieć się jak wyglądało moje dzieciństwo - Brzmiał jakby cytował młodą kobietę - Panna Lockhart twierdzi, że zaszkodziłoby to mojej karierze. Mówiła, że dzięki temu ludzie mogliby dotrzeć do ciebie i mogliby dowiedzieć się, że jesteś moim ojcem.

Czy to coś złego, napisał mężczyzna, być moim synem?

Chłopak nie odpowiedział. Rozejrzał się jedynie po malutkim pomieszczeniu, które było kuchnią i salonem w jednym i na wysłużoną już kanapę, która była kiedyś jego łóżkiem. Pomyślał też o wielkim domu panny Lockhart, o latającej miotle i o słodkich cistach na deser. Spojrzał na swojego ojca - starszego mężczyznę z trzęsącymi się rękami, nogami niezdolnymi do chodzenia i ustami niezdolnymi do wypowiedzenia choćby słowa.

Dla mnie jesteś gwiazdą
, napisał jego ojciec, Jesteś lepszy niż wszyscy ludzie na tym świecie.

Próbował sięgnąć po rękę swojego syna, ale ten wstał gwałtownie, przewracając krzesło.

- Nie jestem, nie rozumiesz tego?! - krzyknął rozeźlony Gabriel - Czy tobie naprawdę na mnie nie zależy? Jak będzie tutaj wyglądało moje życie? Nie wiem nawet, czy dotrze tutaj list z Hogwartu! Kto pójdzie ze mną na ulicę Pokątną, kto porozmawia z nauczycielami o moich ocenach? Ty?

Jesteśmy rodziną,
napisał mężczyzna, a rodzina sobie radzi.

- Nie potrzebuję twoich mądrych rad! - Ruszył w stronę drzwi i zatrzymał się w ich progu - Naprawdę tego nie rozumiem! Czy to nie ty powiedziałeś mi, że jestem najlepszy? Że mogę mieć wszystko?

Jego ojciec sięgnął po notes, ale zanim zdążył cokolwiek napisać, usłyszał trzaśnięcie drzwi.

Chciał pobiec za swoim synem. Nie mógł. Chciał krzyknąć za swoim synem. Nie mógł.

Drżącymi rękami naskrobał w notesie kilka zdań. Miał nadzieję pokazać je swojemu synowi, gdy ten już wróci.

Nie wrócił.

***


Jeszcze tego samego dnia, gdy cały zapłakany przybiegł do panny Lockhart, kobieta spakowała swoje rzeczy i przygotowała się do wyjazdu. Po raz ostatni zapytała chłopca, czy ten na pewno chce pojechać razem z nią. Po otrzymaniu potwierdzenia, powiedziała:

- Nazywasz się Gilderoy Lockhart i jesteś synem mojej siostry. Półkrwi - powiedziała z błędnym uśmiechem na ustach - Ona i jej mąż zginęli kilka tygodni temu w wyniku wybuchu eksperymentalnego eliksiru i od tego czasu to ja sprawuję nad tobą opiekę.

- Co z moim ojcem? - zapytał niepewnie.

- Przecież powiedziałam - uśmiechnęła się promiennie - Umarł w wyniku wybuchu eliksiru. Jeżeli zaś chodzi ci o mężczyznę, który cię wychował to... no cóż. Czy na pewno możesz nazwać go swoim ojcem? Czy możemy nazwać tak kogoś, kto nigdy nie nazwał i nie nazwie nas swoim synem? Czy możemy nazwać tak kogoś kto nigdy nie podbiegnie do nas i nie przytuli nas spontanicznie? Chyba nie.

Chyba nie.

Gabriel Smith opuścił miasto jako Gilderoy Lockhart i już za parę lat miał stać się gwiazdą. Zapomniał, że dla swojego ojca był nią od samego początku.

***


Ojciec wyczekiwał jego powrotu. Siedział na swoim ulubionym wytartym fotelu i obracał w dłoniach zapisany w połowie notes. A w nim słowa:

"Chciałbym cię przeprosić. Wiem, że to ja byłem głównym powodem twojego odejścia. Myślę, że nie dawałem ci sobą dobrego przykładu. Może marzyłeś kiedyś żeby poznać swoją matkę, lub usłyszeć od mnie proste "kocham cię", ale są na tym świecie rzeczy, na które nie mamy wpływu. Wierz, że chciałem wybiec za tobą z domu i szukać cię po całym świecie, ale, jak dobrze wiesz, moje nogi nie działają zbyt dobrze. To też jest jedna z tych rzeczy, na które nie mam wpływu. Przepraszam cię za to. Wiedz, że długo na ciebie czekałem i że bardzo się o ciebie martwiłem. Nie znikaj już więcej, synku. Całkiem możliwe, że świat zrobi z ciebie gwiazdę, wiesz? Ludzie będą cię uwielbiać, jestem tego pewien, ale..."

Pisał jeszcze dalej. I dalej... aż zapisał wszystkie puste strony. Na każdej kolejnej przepraszał swojego syna za swoje kalectwo, obiecywał, że znajdzie pracę, że zrobi wszystko, byleby tylko uczynić go szczęśliwym.

Ale Gabriel Smith nigdy nie wrócił do domu.
Gabriel Smith nigdy nie zobaczył tych zapisków.
Gabriel Smith już nie żył.
Był tylko i wyłącznie Gilderoy Lockhart.
A ojciec Gilderoya Lockharta zmarł w wyniku wybuchu eksperymentalnego eliksiru.
 
Prefix użytkownikaSam Quest
Praca B - CoSieStanelo


Jam jest narrator wielce znany i szanowany. Opowiadałem wiele baśni, lecz żadna nie była taka jak ta. Żadna nie mówiła o postaci tak wielkiej i mającej taki wpływ na obecny wymiar niektórych dziedzin związanych z magią.
Chyba mogę zaczynać.
Nie będziecie się bali? Mam taką nadzieję.
Jak to szło, a już wiem!
Za siedmioma pagórkami, paroma krzakami i rzekami, w niewielkiej wiosce żyła prosta dziewczynka. Jej życie było znacznie cięższe od waszego, nie miała matki, a ojciec wymagał wiele. Jej rodzic jedyny, a nazywał się on Philip, był młynarzem. Niegdyś człowiekiem radosnym i szczęśliwym. Jego przodkowie wywodzili się ze znanego i bogatego rodu, ale jedyną tego pozostałością było nazwisko, a brzmiało ono Spore.
Skwaśniał, tak to ujmę... Przerwa, nie chcę was okłamać. Dajcie pomyśleć. Już wiem!
Skwaśniał, mam na myśli coś w rodzaju zamknięcia się w sobie, dziesięć lat wcześnie przed opisywanymi wydarzeniami. Wówczas to narodziła mu się córka. Szczęście, było wielkie, niestety, jak to w naszym świecie bywa, wkrótce zachorowała jego żona. Philip był człowiekiem prostym, lecz silnie wierzącym. Modlił się całymi dniami o zdrowie dla swej ukochanej, ale na nic się to zdało. Eoessa, tak jej było na imię, odeszła po paru tygodniach.
Mężczyzna musiał zająć się młynem i córką, której imię nadali Phylida. Pracę swą kochał, lecz córkę nie za bardzo. Oskarżył ją o co całe zło świata. O śmierć jego kochanej żony, o napad zbójców na ich wieś, a także o wzrost cen zboża i spadek cen mąki. Philip nie był zbyt majętny, a narodziny córki pogorszyły sytuację. Po śmierci żony musiał zatrudnić dodatkowego parobka, a to nie służyło to dobrze finansom.
Jednak to nie opowieść o Philipie, a je go córze i to na niej się skupmy.
Pewnego słonecznego poranka w środku tygodnia ojciec wysłał Phylidę do pobliskiej miejscowości, na targ. Dziewczyna nienawidziła pieszych wypraw, a do miasta było jakieś dwadzieścia tysięcy stóp. Rzecz jasna dziewczyna o tym nie wiedziała, bo liczyć nie umiała. Jej ojca nie było stać na takie fanaberie jak nauka pisania i liczenia.
W celu dostania się z młyna do miasta trzeba było przeprawić się przez rzekę, przejść przez ogromy las i pola. Były to tereny niebezpieczne. Dzikie zwierzęta, zbójcy i dużo podejrzanych karawan to tylko niektóre z zagrożeń na tej drodze.
Nie zważając na to wszystko Phylida pokonała drogę w krótkim jak na siebie czasie. Strach na tej trasie był jej obcy, ale wynikało to tylko z niewiedzy. Ojciec nie raczył informować jej o niczym takim. Według jego opinii zatrudnienie kolejnego parobka było znacznie tańsze niż utrzymanie córki, a do tego mniej męczące. Kto z pośród was nie zgodzi się z tą opinią? Zapewne niejeden, lecz wróćmy do naszej bohaterki.
Dziewczę przeszło przed chwilą przez bramy miasta. Już tu było słychać krzyki, muzykę i cały szum pochodzący z targu. Do tego dochodził jeszcze zapach jedzenia. Phylida popatrzyła do portmonetki. Ojciec kazał zakupić jej trochę mięsa i jabłek. Były to jedyne rzeczy, których nie dało się zdobyć w ich wsi.
Z każdej strony dochodziły do niej krzyki przekup i nawoływania sprzedawców. Dziewczyna bała się, że ktoś ją na coś naciągnie lub okradnie. Była to bowiem jedna z jej pierwszych wizyt na targu, który bez wątpienia był miejscem niebezpiecznym. Gdy podeszła do jednego ze straganów, by obejrzeć ozdoby doszedł do niej krzyk:
- Phylida - właścicielka tego imienia rozejrzała się niepewnie. Nie mogła namierzyć właściciela głosu. Wołanie powtórzyło się ponownie. Tym razem dziewczyna bez problemu rozpoznała kto ją wołał. Po chwili z tłumu wyszła Nancy. Uzdrowicielka mieszkająca niedaleko młyna.
- Co panią tu sprowadza? - spytała zdziwiona Phylida, gdy staruszka znalazła się na tyle blisko, by usłyszeć jej głos.
- Cóż, bez jedzenia się nie obejdę - odpowiedziała kobieta z uśmiechem. Była ubrana w prostą szatę o morelowo - piaszczystym kolorze. Jej srebrne włosy lśniły w słońcu, a twarz, pełna zmarszczek promieniowała radością. Phylida zazdrościła uzdrowicielce podejścia do życia. Rozmyślania dziewczyny przerwało pytanie Nancy - A ty słonko jakoś blado wyglądasz, dobrze się czujeś?
Rzeczywiście córka młynarza nie wyglądała najlepiej. Miała cienie pod oczami i brudną twarz. Jej włosy były długie i nieuporządkowane, a ich kolor zmieniał się z niewyjaśnionych powodów. Na szczęście jej ojciec nie zwracał uwagi na takie szczegóły. Gdyby miała dostęp do lustra zapewne zauważyłaby także zmiany rozmiarów swoje nosa.
- Nie, wszystko w porządku - odparła niepewnie. Po czym dodała - Wie może pani gdzie jest stoisko z dobrym i nie zbyt drogim mięsem? - Nancy machnęła ręką, by dziewczyna szła za nią. Weszły w część targu, której Phylida nie znała, lecz wkrótce ją opuściły. Następnie weszły w wąską uliczkę, na której końcu widać było stragany. Tak blisko i tak daleko! Uzdrowicielka wiedziała, że na tej ulicy pojawiali się zbójcy. Jednak od lat kiedy nią chodziła żadnych nie spotkała.
Żeby nie przedłużać powiem, że kiedyś musi być ten pierwszy raz.
Nagle w ulicy pojawiła się piątka zbójców. Błyskawicznie okrążyli, jeśli tak to można określić, Nancy i Phylidę.
- Pieniądze, lub życie - zakrzyknął jeden z nich.
- John, podobno nie napadamy na starszych i dzieci - poinformował jeden z bandziorów. Pierwszy, który miał na imię John i prawdopodobnie był hersztem bandy zignorował go.
- No, paniusie, podjęłyście decyzję - powtórzył głośniej - Głuche jesteście?
Te słowa, wypowiedziane jednocześnie z wyjmowaniem noża, przeraziły Phylidę. Oto stała przed dziesiątką zbójców. Każdy z nich był uzbrojony w nóż, a w tej uliczce nikt nie przyjdzie im z pomocą. Uzdrowicielka wyciągnęła jakiś długi cienki przedmiot.
- I co? I tym patykiem zamierzasz nas pokonać? - spytał się John. Chwilę później roześmiał się. Reszta bandy mu zawtórowała. Nancy podniosła różdżkę, bo to nią był patyk trochę wyżej. Wszyscy, łącznie z Phylidą zignorowali ten fakt. Zapewne zainteresowało, by to nasze dziewczę, gdyby nie to, że było ono raczej zajęte przypływem jakiejś magicznej energii.
W momencie, w którym Nancy zaczynała coś mówić, a dziewczynka straciła kontrolę nad tajemniczą mocą, w całej uliczce zrobiło się bardzo jasno. Dziwne światło ślepiło zbójców i Uzdrowicielkę, więc Phylida, by uciec musiała pociągnąć kobietę za rękaw. Po chwili wybiegły z uliczki.
- Co się stało? - spytała oszołomiona dziewczyna.
- Ile wiosen sobie liczysz słońce? - spytała kobieta nie zważając na pytanie.
- Około dziesięciu, ale... - Phylida nie dokończyła, bo Nancy przerwała jej wypowiedź i pociągnęła jąka rękaw. Gdy znalazły się w jakimś bardziej ustronnym miejscu kobieta zaczęła mówić.
- No cóż. Najwyraźniej jesteś czarownicą - ignorując przerażenie na twarzy dziewczynki kontynuowała - ale zignoruj to. Pomogę Ci kupić to co masz kupić i odprowadzę Cię do domu. Do dnia twoich jedenastych urodzin jest to nieistotne. Później będę musiała - w tym momencie przerwała wypowiedź - Albo i nie. Skupmy się na tu i teraz. Przyjdź jutro do mojego domu.
Po tych słowach ruszyła w kierunku straganu z mięsem. Phylida, która stała przez pewien czas nieruchomo rzuciła się biegiem za uzdrowicielką. Nie biegła prosto. Nie mogła. W jej głowie pojawiało się zbyt dużo pytań i zero odpowiedzi.
Będzie musiała poważnie porozmawiać z uzdrowicielką. Bardzo poważnie.
 
Prefix użytkownikaSam Quest
Praca C - Ewa Potter


PYXIE PUFFS


Notatnik APWBD
Adres: Mould-on-the-Wold


7 lipca 1891 roku
Myślę, że jako dzieło mych rąk można Cię śmiało nazwać częścią mnie. Długo zastanawiałem się nad twoim stworzeniem, właściwie to można powiedzieć, że przysporzyło mi ono dość sporej ilości problemów. A jednak było warto i fakt, trochę przy tym narozrabiałem.
Mój papa to niezwykle pomysłowy człowiek i na moje nieszczęście bardzo dobrze mnie zna, ale mimo wielkich starań, nie udało mu się mnie powstrzymać od szperania w jego gabinecie. Szczerze mówiąc to dodatkowe trudności sprawiły mi dużo frajdy i uczyniły moją małą przygodę jeszcze ciekawszą. Teraz jesteś ze mną Ty i jako moje dzieło musisz mnie doskonale rozumieć, a dzięki czarom z książki mojego ojca zyskałem pewność, że nigdy mnie nie zdradzisz.

***


21 lipca 1891 roku
Wybacz, że tak dawno z Tobą nie rozmawiałem przyjacielu, ale zaczęły się wakacje i koledzy wrócili ze szkół. Grzechem byłoby spędzać czas na pisaniu, zamiast "korzystać z uroków pogody" - przynajmniej tak twierdzi mama. Znajomi, o których wcześniej wspomniałem to dzieci mieszkających nieopodal mugoli. Trochę szkoda, że nie możemy im pokazać choć odrobiny magii, ale rodzice wyraźnie nam zabronili, a rodziców należy szanować i słuchać (przynajmniej czasami - wiesz o czym mówię).
Mama uważa, że powinniśmy spędzać czas z dziećmi w naszym wieku, a że w okolicy nie ma tak młodych czarodziejów to uparła się na koleżeństwo z mugolami. Myślałem, że chociaż tacie uda się ją przekonać, że to zły pomysł. W końcu sam przyznał, że jest co do tego sceptycznie nastawiony, ale mama wygrała (zawsze potrafi postawić na swoim). Na samym początku naszej znajomości uważałem ich za niegodnych uwagi prawdziwego czarodzieja, po czasie jednak udało mi się dostrzec plusy wynikające z nowej znajomości. Bo czyż obserwowanie mugoli nie jest ciekawym zajęciem? Sam przyznaj, czy wyobrażałeś sobie kiedyś życie bez magii? Ja i Ab jesteśmy pod wielkim wrażeniem tego z jakimi trudnościami muszą się oni mierzyć każdego dnia i jakie zabawne rozwiązania wymyślają by uczynić swoją amagiczną egzystencję odrobinę łatwiejszą. Jednak jest coś, co mi się u nich nie podoba... Dlaczego muszą być tacy złośliwi dla innych dzieci swojego rodzaju? Dobrze, że rodzice nie puszczają z nami naszej kochanej Ari, bo najpewniej z niej też by się śmiali, a tego bym nie zniósł. Doszedłem do tego wniosku, po ostatnich wydarzeniach na polu, kiedy niemagiczni chłopcy chcieli kolejny raz zagrać w rnogę". Cóż za dziwna nazwa dla zabawy z piłką, nie sądzisz? Właściwie to nie wiem, jak można przez kilka godzin biegać za jedną piłką. Tak, dobrze przeczytałeś - BIEGAĆ. Bo wiesz, oni nie latają na miotłach. Wracając do tematu, właśnie byliśmy w drodze na boisko, gdy minęła nas pewna dziewczynka, wyglądała na 6 lat, czyli była w wieku Arii.
Mugole zaczęli ją wyzywać, mówili coś, że dziewczyny są dziwne i nie zasługują na zabawę z chłopcami. W jej brązowych jak orzechy oczach zabłyszczały łzy, więc ja i Ab postanowiliśmy przerwać tę farsę. Widzieliśmy, że naszym kolegom to się nie spodobało i od tamtej pory zaczęli się dziwnie przy nas zachowywać. Jednak mimo napiętej atmosfery w naszej paczce, mecz się odbył. Mój zdolny braciszek Ab bardzo dobrze grał, a ja i nasza nowopoznana koleżanka kibicowaliśmy jego drużynie.
Po meczu, w zamian za pomoc, dziewczynka poczęstowała nas (mnie i brata) mugolskimi cukierkami - były pyszne. Od tamtego dnia, co tydzień chodzę do sklepu by kupić nowe opakowanie przysmaku. To bardzo proste, dziewczynka mi wytłumaczyła, jak to należy robić. Wystarczy podejść do pani w sklepie przy końcu ulicy i wypowiedzieć hasło: ,"Cytrynowe dropsy", następnie wystarczy zapłacić za słodycze i delektować się ich wspaniałym, cytrynowym smakiem. Zastanawia mnie tylko, dlaczego Annabeth (bo tak miała na imię mugolska sześciolatka) śmiała się ze mnie, gdy postanowiłem zapisać sobie to hasło. Dziewczyny faktycznie są jakieś inne.
Ale późno, muszę zmykać, bo tata zmieni mnie w karmę dla sów! Do usłyszenia niebawem!

***


20 sierpnia 1891 roku
Och! Mój drogi przyjacielu! Pamiętam, że ostatnio opowiadałem Ci o moich kolegach mugolach. Wiedz, że już od dłuższego czasu nimi nie są. Na następny dzień, po meczu zaczęli nam dokuczać, ale to jeszcze nie było takie okropne. Dzisiaj stało się coś znacznie gorszego. Mała Ariana bawiła się w ogrodzie, a że ma dopiero 6 lat i nie panuje jeszcze nad swoimi magicznymi zdolnościami, nie rozumie dlaczego powinna się z nimi kryć przed mugolami. Dlatego, gdy mugole przyszli dziś wyzywać mnie i Aberfortha od dziewcząt, ona przez przypadek ujawniła przy nich swoje moce. Tamta trójka oczywiście pobiegła z płaczem do rodziców, ale oni im nie uwierzyli, bo są tylko dziećmi. Mogę powiedzieć, że napędziło to niezłego stracha całej mojej rodzinie.
***

21 sierpnia 1891 roku
Nienawidzę. Nienawidzę ich. Nienawidzę tego, co zrobili mojej malutkiej siostrzyczce. To był ich spisek, założę się, że tak było. Okropni, mali mugole! Zaczaili się na nakrzyczeli na nią, zwyzywali od dziwadeł i pokrak innych nieprzyjemnych rzeczy.
Przepraszam... plamię Ci strony, ale nie mogę się powstrzymać! Łzy same spływają po mojej twarzy. Nie wyobrażaj sobie, że to łzy smutku, o nie! To krople nasączone moją nienawiścią i bólem. Ariana jest taka delikatna. Była delikatna. A oni ją zniszczyli!
Gdzieś czytałem, w jakiejś ciekawej książce takie zdanie ,,Czło nie można zabić, ale można go zniszczyć i oni właśni jej zrobili. Tata wpadł w szał, obiecał, że ich ukarze, ale nie wolno mu tego robić i pewnie tego zrobi. Och, gdyby tak można było cofnąć czas! Uratowałbym moją kochaną siostrzyczkę, moją biedną Ari.

***


23 sierpnia 1891 roku
Właśnie skończyłem 10 lat, ale nie wypada nam świętować. Mamy w domu, coś na kształt żałoby, z powodu choroby Ariany. Nie możemy też przy niej czarować, bo ona się tego boi. Gdybyś to widział, nie uwierzył byś w to. Rodzice są strasznie załamani, ale w różny sposób. Mama wygląda na nieobecną i ma wielkie sińce pod oczami przypominające wgłębienia, a tata wygląda, jakby osiągnął kres swoich wytrzymałości. Gdy się na niego patrzy, można by pomyśleć, że obserwuje się wulkan, który lada chwila wybuchnie, a zamiast lawy wypłynie z niego żal i nienawiść. Ja i Ab snujemy się po kątach, a Ariana.... Ona już nie jest sobą. To co robi zależy od tego w jakim stanie się obecnie znajduje - chowa się, śpi, patrzy nieobecnym wzrokiem w dal, kuli się w kącie, albo wpada w szał. Potrafi przy tym zniszczyć cały pokój. A my nie wiemy, nie mamy pojęcia jak możemy jej pomóc.

***


25 sierpnia 1891 roku
Ranek
Tata ich zabił. Zabił tę trójkę, która zniszczyła Arianę. Słyszeliśmy z Aberforthem, jak mówił to mamie. Myślałem, że poczuję ulgę, gdy zostaną ukarani, gdy umrą. Niestety czuję jedynie pustkę i wyrzuty sumienia. Z tego co mi wiadomo to brat też tak myśli.
Co się teraz stanie? Co będzie z naszym ojcem? Ministerstwo na pewno weźmie pod uwagę okoliczności i złagodzi karę, ale czy na pewno?
Wieczór
Tata przyszedł się z nami pożegnać. Powiedział nam tylko, że ukarał tamtych chłopców i teraz jego też czeka kara.

***


26 sierpnia 1891 roku
Jak zapowiedział tata, z samego rana wparowali do naszego domu aurorzy i zabrali go. Czeka go przesłuchanie, a nas wiele, wiele zmian.

***


29 sierpnia 1891 roku
Tata dochował tajemnicy i nie powiedział nic o tym, co mugole zrobili Arianie i przez to został skazany na dożywotni pobyt w Azkabanie. Mama nam wyjaśniła, że nie mógł tego zrobić, bo Ari zostałaby zabrana do Szpitala Świętego Munga. Od dzisiaj rodzina Dumbledore będzie uważana za jedną z tych, które nienawidzą mugoli i właściwie to ciężko jest temu zaprzeczyć.

***


2 września 1891 roku
Mama kupiła nam wszystkim po torebce ulubionych słodyczy Ariany. Tak zgadłeś! Musy-świstusy! Gdy życie zaczyna przygniatać, trzeba szukać w nim pozytywów, choćby najmniejszych. Za chwilę wrócę, ktoś puka do drzwi.

To był jakiś pan z ministerstwa. Pewnie zapytasz, po co przyszedł? Powiedział wiele słów, ale ja zrozumiałem tylko jedno zdanie.
Przykro mi Pani Dumbledore, ale Percival zmarł dziś, wczesnym rankiem.............................................................................................................................
............................................................................................................................
To nie prawda, to nie może być prawda.

***


23 września 1891 roku
Wybacz mi mój drogi. Byłeś mi wiernym przyjacielem i nigdy tego nie zapomnę. Teraz musimy zająć się przeprowadzką, a Ty zostaniesz tutaj. Czytałem, że tak powinno się robić. Karty bolesnej przeszłości zostawić za sobą i już nigdy do nich nie wracać - to podobno położy kres cierpieniu. Lepiej dla autora tych słów, żeby okazały się prawdą, bo inaczej przyczyni się do zniszczenia mojego pierwszego dzieła. Na do widzenia powiem Ci tylko, że przenosimy się do Doliny Godryka, by tam rozpocząć nowe życie, bez wytykania palcami i plotek. Nie mogę uwierzyć, że nadszedł już ten dzień, kiedy ostatni raz powiem do Ciebie "PYXIE PUFFS", a ty na dźwięk tych słów ostatni raz schowasz przed światem wszystkie moje sekrety i ukryjesz je w głębi swych kart. Dziękuję i żegnam.
Albus Percival Wulfryk Brian Dumbledore
 
Prefix użytkownikaSam Quest
Praca D - Helenkaa


Szklane Łzy


Krwawe i sine chmury sunęły po pomarańczowym niebie. Dzień chylił się ku zachodowi. Ptaki powoli ustępowały miejsca żabom i świerszczom, a przez okna domków na wybrzeżu zaczynało sączyć się ciepłe światło lamp naftowych. Plaża raz po raz nakrapiana była plamami mętnych kałuż, w których przeglądało się Słońce, na zmianę z Księżycem i Gwiazdami.
Fioletowe obłoki odbijały się w nieruchomej tafli wody, gdy grupa dzieci z krzykiem wybiegła ku rozkołysanemu morzu. Fale z wesołym pluskiem rozbijały się o brzeg tworząc pianę, a w powietrzu unosił się rześki zapach bryzy i gotowanych ryb. Grupa dzieci liczyła trzech chłopców i dwie dziewczynki. Była jeszcze jedna, o bujnych blond lokach, ale ona trzymała się na uboczu. Włosy przepasane miała chustą, a na jednym paśmie zaplątane były koraliki. Na nadgarstkach pobrzdękiwały jej bransoletki i muszelki na rzemykach, a na nosie miała ogromne, okrągłe okulary. Była wyrzutkiem, co nie podlegało wątpliwościom. Wyraźnie trzymała się na dystans od reszty bawiących się dzieci.
- Mugole - mruczała pod nosem malując patykiem na piasku różne zawijasy i ślaczki. Nagle podszedł do niej przywódca grupy. Gdy był tuż obok niej specjalnie wdepnął w pobliską kałużę tylko po to, by ochlapać ją wodą zmieszaną z piaskiem i błotem. Dziewczynka wzdrygnęła się, ale ani przez myśl jej nie przeszło, by się odsunąć. Dalej stała i malowała patykiem w piasku.
- Ej, straszydło - zachrypnięty głos chłopaka uruchomił w głowie dziewczynki mechanizm obronny. Uniosła szybko patyk, jak gdyby to była różdżka i z zaciętością zacisnęła zęby.
- Zostaw mnie - wysyczała z szeroko otwartymi oczami. Chłopak się tylko zaśmiał.
- To ty zostaw nas, dziwaczko - jego ton spoważniał, a krzaczaste brwi się nastroszyły. - Albo pożałujesz - dziewczynka wydęła lekko wargi, wyraźnie przestraszona tą groźbą. "Przypomnij sobie, co mówiła mama" szeptała sobie ciągle w duchu, jakby to była jakaś mantra. - Co? Języka zapomniałaś w gębie? Z miłą chęcią pomogę ci go odnaleźć - przywódca popchnął z całej siły czarodziejkę wprost do kałuży. Reszta dzieciaków momentalnie otoczyła ich w kręgu i zaczęła dopingować swojego lidera, równocześnie wygrażając skulonej postaci. Drugi chłopak, najwyraźniej prawa ręka przywódcy, uklęknął obok jej głowy i brutalnie złapał ją za szczęki, po czym siłą otworzył jej buzię. Dziewczynka próbowała się wyrwać, krzyczała, piszczała ile sił miała w płucach, ale na nic się to zdało. Nawet próba ugryzienia paluchów drugiego chłopaka i skopania tego pierwszego. Przywódca wyciągnął zza pazuchy dwa, obślizgłe ślimaki. W kręgu podniosły się śmiechy, a przerażona dziewczynka zaczęła jeszcze głośniej piszczeć. Jednakże byli zbyt daleko od domków, by mógł ją ktokolwiek usłyszeć.
- A teraz przyjmij swoją karę, dziwaczko, za ignorowanie Wielkiego Amadeusa Króla Tych Ziem - samozwańczy król zaśmiał się jeszcze raz, po czym położył dwa ślimaki na jej brodzie głową do ust. Drugi chłopak mocniej przytrzymał jej głowę śmiejąc się złowieszczo. Dwa ślimaki leniwie zaczęły sunąć ku otwartej buzi dziewczynki zostawiając za sobą śliski ślad. Pozostałe dzieci zaczęły obstawiać, który mięczak pierwszy znajdzie się w jej ustach.
Trwało to może kilka minut, ale dla niej były to tysiące godzin. Po jej polikach zaczęły spływać łzy tak drobne i tak szkliste, że gdy kapały na ziemię słyszała odgłos jaki wydaje tłuczona szklanka. Mniejszy ślimak pierwszy dotarł do warg dziewczynki, a sekundę później zjawił się drugi. Zaczęły powoli sunąć po języku, a drobna blondynka podniosła krzyk tak głośny, że spłoszyła stadko mew człapiących w pobliżu. Prawa ręka króla szybko zacisnęła jej usta, gdy ślimaki były w środku. Dziewczynka krztusiła się, wiła, płakała.
- Poznaj gniew Króla Amadeusa! - zarechotał przywódca. - A teraz połknij je! Nie słyszysz, co do ciebie mówię, strzaszydle?! POŁKNIJ JE!!! - dziewczynka się krztusiła. Trzymali ją może z pięć minut, podczas których starała się oddychać przez nos i nie dopuścić ślimaków do gardła, co było trudne zważając na to, że leżała na plecach. W końcu zmuszona, upokorzana, z obrzydzeniem i łzami połknęła ślimaki. Wszyscy usłyszeli, jak głośno je przełknęła. Wybuchli śmiechem i zaczęli się z niej szydzić.
- Jake puść ją, bo cię jeszcze zarazi ślimakozą - zapiała jedna z dziewczynek, a chłopak który trzymał jej głowę odskoczył od niej jak oparzony. Dziewczynka szybko się zerwała i w akompaniamencie szyderstw oraz swojego szlochu pobiegła do domu.

***


Wysoka kobieta myła naczynia, gdy drzwi do domu otwarły się z hukiem, a w nich stanęła przemoczona i zapłakana dziewczynka. W jej włosach było pełno wodorostów, a buźka krzywiła jej się, jakby zjadła coś ohydnego. Kobieta szybko wytarła ręce i podbiegła do niej biorąc ją w objęcia.
- Już dobrze, wszystko dobrze... Cichutko, jestem tu - dziewczynka chlipnęła w jej ramię. - Moja mała, biedna Sybilla...

Edytowane przez Prefix użytkownikaSam Quest dnia 12.07.2017 21:23
 
Prefix użytkownikaSam Quest
Praca E - Nedelle



Niewiele jest rzeczy na świecie, które Elizabeth Smith uważała za urocze. Rozczulała się tylko, gdy widziała małe, niewinne zwierzątka, tudzież zakochaną parę trzymającą się za ręce podczas letniego spaceru. Najbardziej uwielbiała jednak rozmowy z dziećmi. Te małe istotki wydawały jej się takie beztroskie, czyste, nie skażone brudem dorosłości i złych wspomnień, często inteligentniejsze od dorosłych. Uwielbiała patrzeć, jak bawią się na placu zabaw. Być może było tak dlatego, że sama tęskniła za tymi latami. Wszak minęło już tyle lat!

Jako sędziwa staruszka nie miała zbyt dużo do roboty, siedziała więc na bujanym fotelu i czytała Proroka Codziennego, piła kawę i czekała na odwiedziny młodych. Obok niej mieszkała osobliwa rodzinka - zapracowana mama, tata artysta i czteroletnia dziewczynka. Mięli ze sobą bardzo dobre kontakty, często odwiedzali się nawzajem oraz miło spędzali czas.

Pewnego dnia, gdy tata ze swoją córcią postanowili przyjść z wizytą, Elizabeth widząc pośpiech w oczach mężczyzny, zaproponowała, że zajmie się dziewczynką na jakiś czas. Artysta najpierw niepewnie, a potem z wielką ulgą przystał na propozycję i podziękował jej. Pewny, że jego dziecko było pod dobrą opieką, wyszedł. Mała chwilę siedziała na kanapie obok starszej pani, lecz nie minęło dużo czasu, gdy zaczęła niewinną rozmowę. Elizabeth dobrze wiedziała, że mała była gadułą jakich mało, jednak nie miała serca na uciszanie jej.

- A plosę pani, wie pani, że byłam z tatkiem na meczu quidditcha? - zagadała dziewczynka ledwo łapiąc oddech. - Postanawiam, że ja też kiedyś będę tak latać. I glać najlepiej na świecie!
- Z pewnością, jednak najpierw musisz mieć miotłę!
- Ooch, może tatko mi taką zlobi? - zapytała z rozmarzeniem. Przecież jej ojciec był najlepszy na świecie, w dodatku wszystko wiedział, był taki mądry! Na pewno umiałby taką skonstruować!
- Właściwie, to tak się składa, że mam tu coś, co może się tobie spodobać... Chodź za mną, Rolando!

Mała dziewczynka aż promieniała z radości. Rzecz, którą trzymała w ręku, była niesamowita. W dodatku pani Elizabeth pozwoliła jej ją zatrzymać! Od tamtej pory była właścicielką miotły! Takiej dla dzieci, ale pani przekonywała, że najpierw musi nauczyć się na takiej, by móc potem zdobywać puchary quidditcha. Wyszły razem na zewnątrz, do ogródka pani Elizabeth, która obiecała, że pomoże małej spełnić jej wielkie marzenie.

Kiedy Rolandzia wsiadła pierwszy raz na miotłę, nie mogła powstrzymać pojawiającego się na jej twarzy ogromnego uśmiechu. Pani Elizabeth coś do niej mówiła, lecz tamta już nie słuchała. Uniosła się kilkanaście centymetrów nad ziemię. Frunęła coraz wyżej i wyżej. Staruszka tylko zrobiła dziwną minę, a następnie przypatrywała się dziewczynce. Nagle mała za mocno przechyliła się do tyłu i... spadła z miotły. Nim kobieta zdążyła zareagować, Rolanda już płakała z bólu.
- Dziecko drogie, a mówiłam, poczekaj aż wszystko ci wytłumaczę! Pokaż, czy nic ci się poważnego nie stało! Och, tylko złamałaś rękę, nic bardziej poważnego, dzięki Bogu!

Minęły trzy dni. Rolanda dzięki odpowiedniej opiece znów mogła zacząć uczyć się na miotle. Choć upadała raz za razem, nie poddawała się. Pewnego dnia, gdy znów próbowała okiełznać miotłę, obok jej ogródka przechodzili chłopcy, jej "koledzy z podwórka". Nie przejmowała się nimi, lecz gdy znów wylądowała tyłkiem na gruncie, zaczęli się z niej śmiać. Wtedy nie wytrzymała i pociekły łzy po jej smutnej twarzyczce.
- Słabiak, dzidzia! - słyszała obelgi. - Nigdy nie będziesz taka dobla w quidditcha!
- Przestańcie! Przestańcie! - wołała, lecz tamci wciąż ją obrażali. Wtem za nią pojawiła się mama Rolandy.
- Jednak wciąż jest lepsza od was! - powiedziała spokojnie zapracowana kobieta. - Jeśli zaraz stąd nie pójdziecie, wasze matki się o tym wszystkim dowiedzą! A ty moja kochana córciu, nie przejmuj się nimi. Pamiętaj, że zasady są zawsze najważniejsze!
Siedem lat później na peronie 9 i 3/4 większa już Rolanda żegnała się z rodzicami. To właśnie wtedy po raz pierwszy miała pojawić się w Hogwarcie. W ręku trzymała swoją nową miotłę - Srebrną Strzałę. Gdy udało jej się wydostać od troskliwych rodziców, pomachała im i powiedziała do siebie wsiadając do pociągu:
- Czas spełnić swe marzenie!

Edytowane przez Prefix użytkownikaSam Quest dnia 12.07.2017 21:23
 
Prefix użytkownikaSam Quest
Praca F - ania potter



Chłopiec szedł spokojnym, opanowanym krokiem po piaszczystej uliczce. Wokół pięły się wysokie drzewa, które sięgały chmur. Obłoki były gęste i były białe, jak śnieg, który chłopak czuł pod nogami. Kiedyś Severus pragnął w nich mieszkać, odciąć się od wszystkich problemów. Wiedział, że jak wróci do domu zastanie ojca, który wrzeszczy na matkę.
Dziesięciolatek przygryzł wargę. Wkroczył w głąb parku, zbaczając ze ścieżki. Tutaj nikt nie chodził, a chłopak zostawał na chwilę sam.
Upewniwszy się, że jest sam, osunął się po drzewie. Nikt nie darzył go sympatią. Był postrzegany przez ludzi jako powietrze. Nikt nigdy nie zwracał na niego uwagi, a rodzice byli zbyt zajęci kłótnią, by się nim zająć.
Pojedyncza łza spłynęła po haczykowatym nosie. Czarne oczy chłopca wyglądały jak ze szkła. Niewidoczny wzrok Severusa utkwiony był w zwisającej, spróchniałej gałęzi, która niebezpiecznie bujała się na wietrze.
Łzy płynęły dziesięciolatkowi po policzku, lecz on nie zwracał na to uwagi. Wywijał swoimi długimi palcami w powietrzu, tworząc różowo-niebieskie wstążeczki, które utrzymywały się chwilę w powietrzu, a potem rozpływały się.
Pragnął przyjęcia do Hogwartu. Gdy trafi do nowej szkoły, może zacząć od nowa. Nikt nie będzie go poniżał. Ta myśl podtrzymywała go na duchu. Sprawiała, że chłopiec jeszcze się nie załamał.

- Czemu płaczesz? - cichy głos rozległ się po kryjówce chłopca. Ten zaczął się gwałtownie rozglądać, lecz nikogo nie zobaczył. Drzewa nadal były nagie, a śnieg zimny.

Młodzieniec nagle wstał i spojrzał do góry. Na gałęzi siedziała rudowłosa dziewczyna. Zielonymi oczami w kształcie migdałów patrzyła prosto na niego. Wyciągnęła bladą rękę.
Chłopiec chwycił ją i bez problemu wszedł na drzewo.

- Nic się nie stało, Lily... - zaczął, ale dziewczynka natychmiast mu przerwała.
- Skoro nic, to dlaczego siedzisz tu sam? Przecież mogłeś przyjść do mnie.

Lily. Severus kompletnie zapomniał o tym, że mógł przyjść do przyjaciółki. Do jedynej osoby na tym marnym świecie, która sprawiała wrażenie, że go lubi.
Chłopiec z niepokojem spojrzał w dół. Nienawidził wysokości. Zaczęło mu się kręcić w głowie, więc gwałtownie odwrócił wzrok, patrząc na dziewczynę. W jej oczach nadal widać było iskierki radości.

- Zapomniałem - mruknął wymijająco. - Dlaczego tu jeszcze siedzimy? Dobrze wiesz, że nie lubię wysokości.

Lily jednak wybuchła perlistym śmiechem.

- Myślisz, że o tym nie wiem? Właśnie dlatego tutaj siedzimy.

Po chwili mocno się przeciągnęła. Wydawało się, że zaraz spadnie. Chłopiec, mimo swojego lęku rzucił się do przodu, próbując ratować przyjaciółkę od upadku. Niestety nie mógł jej dosięgnąć, więc dziewczyna znikła mu z zasięgu wzroku. Severus jęknął cicho i spojrzał w dół. Lily podtrzymywała się na mocnej, grubej gałęzi, zanosząc się śmiechem. Dziesięciolatek wrócił na swoje miejsce z cichym westchnięciem.

- Sev! Nie obrażaj się! - chłopak usłyszał wołanie. Jednak nie podniósł wzroku, nadal wpatrując się w swoje czarne adidasy.

Nagle dziewczyna wczołgała się na drzewo. Rude włosy zasłoniły jej twarz. Odgarnęła je jednym ruchem ręki. Jej blada cera idealnie komponowała się z białym śniegiem, który pokrywał czubek jej głowy.

- Przepraszam. Chciałam przekonać cię tylko, że nie boisz się wysokości - wysapała dziewczynka, próbując nawiązać z nim kontakt wzrokowy.

Severus odetchnął głęboko. Spojrzał jej prosto w oczy, ignorując przenikliwe spojrzenie, którym go obdarzyła. W jej tęczówkach nadal widać było te iskierki szczęścia, które miała w oczach na okrągło.

- Okej.

Po chwili oboje wybuchli śmiechem.
Jednak Severus pierwszy przestał się śmiać. Lily podążyła za jego wzrokiem. Patrzył na swój dom.
Dom chłopca nie wyróżniał się niczym. Pomalowany był szarą farbą, a zielony bluszcz piął się po ścianie budynku.

Teraz też tak wyglądał. Nagle drzwi się otwarły, a w nich pojawił się zdenerwowany mężczyzna. Był średniej budowy, miał ciemne włosy. Słychać było tylko jego krzyki, a także zawodzenie jakiejś kobiety. Ojciec Severusa wyszedł z domu, ciągnąc za sobą walizkę, po czym zniknął w oddali.
Chwilę później w drzwiach pojawiła się kobieta. Nawet z tej odległości wyglądała na słabą i wyczerpaną. Z oczu leciały jej łzy, a peleryna powiewała na wietrze.
Po chwili spuściła głowę i zamknęła drzwi.

- Sev.... - zaczęła Lily, patrząc na swojego przyjaciela. Ten nadal wpatrywał się w swój dom. Dziewczyna usiadła obok niego. - Przykro mi.

Chłopiec nadal patrzył się nieobecnym wzrokiem w swój dom. Wyobrażał sobie, co jego matka musi teraz przeżywać. Poruszał ustami, nie wymawiając żadnych słów.
Lily wpatrywała się w niego z niepokojem. Nawet nie próbowała zacząć rozmowy. Wiedziała, że to by się skończyło tragicznie. Lecz musiała coś powiedzieć. Cokolwiek.

- On nie chciałby, żebyś się dołował, prawda?

Severus słyszał jej słowa jak przez mgłę. Ona nie wiedziała, czego chciał jego ojciec. Teraz już nikt nie będzie wiedział.

- Popatrz... - ciągnęła dziewczyna. - Wszystko jest normalnie.
- Nie może być normalnie - Severus zmierzył Lily wzrokiem. Miał smutne oczy. - On odszedł, Lily. Wiedziałem, że to się kiedyś stanie. Na okrągło się kłócili, a ja - westchnął głęboko - nie mogłem nic zrobić, rozumiesz?

Śnieg spadał na ich twarze. Nagle chłopiec zorientował się, że jego towarzyszka nie ma kurtki. Szybko zdjął swoją i opatulił dziewczynę.

- Nie możesz teraz zamarznąć. Nie teraz, kiedy mam tylko ciebie - mruknął pod nosem. - Nawet nie będę pytać, gdzie podziałaś swój płaszcz.

Lily zacisnęła wargi. Wzięła gałązkę do ręki. W jej dłoniach na gałązce zaczęły rosnąc małe listki, mimo że dookoła padał śnieg.
- Widzisz, co teraz dzieje się z twoim życiem? - skinęła głową na gałązkę. - Najpierw musi cię zaboleć, żebyś był szczęśliwy. Jutro twoje urodziny! Dostaniesz list z Hogwartu... Spełnią się twoje marzenia, Sev!

Chłopiec uśmiechnął się.

- Naprawdę jesteś mądra jak na dziesięciolatkę.

Dziewczynka zaśmiała się. Severus zauważył, że ma dołeczki. Blada cera dziewczyny kontrastowała z brązowym odcieniem drzewa.

- Dzięki! Naprawdę tak sądzisz?

Severus zobaczył rumieńce na jej twarzy. Nie był pewny, czy nie są przypadkiem od śniegu. Zielone tęczówki wpatrywały się w niego z ciekawością.

- Oczywiście - powiedział, jednak po chwili zgarnął śnieg z gałązki i cisnął śnieżką w Lily. Ta się zachwiała, ale nie spadła z drzewa.

Nagle oczy dziewczyny się zmieniły.

- Sev, wypowiedziałabym ci wojnę, ale musisz iść do matki. Ona tam się teraz załamuje - Lily powiedziała to szybko, jakby chciała jak najszybciej wyrzucić z siebie te słowa.

Chłopiec westchnął głęboko, a jego wzrok powędrował w dół. Spojrzał z politowaniem na Lily.

- Nie pomożesz mi zejść?

Jej śmiech rozniósł się po Spinner End's. Odrzuciła płomieniście rude włosy, które kompletnie nie pasowały do otoczenia.

- Oczywiście! Zrób to co ja.

Dziewczyna wstała, balansując po gałęzi. Po chwili zeskoczyła z gracją na śnieg. "Łatwo jej mówić", pomyślał chłopak i również wstał. Starał się nie patrzeć w dół, ale średnio mu to wychodziło.

- Jakie ładne chmurki - mruknął pod nosem, patrząc w górę. Trudno mu się stąpało po gałęziach, nie widząc gdzie są rozmieszczone.

Nagle nie trafił nogą na gałąź i z gracją spadł na ziemię. Stanął przed przyjaciółką z triumfalnym uśmiechem na twarzy.

- Powodzenia - dziewczyna uśmiechnęła się i przytuliła Severusa.

Ten bez słowa pożegnania odbiegł w stronę swojego domu. Lily usiadła pod drzewem i odprowadziła go wzrokiem. Po chwili but Severusa zniknął z jej pola widzenia.
Lily została sama. Wtuliła się w kurtkę swojego przyjaciela. Nagle usłyszała szelest.
Jej spojrzenie powędrowało w stronę krzaków, gdzie przez ułamek sekundy zobaczyła jasnozielone oczy.

Petunia.

Edytowane przez Prefix użytkownikaSam Quest dnia 12.07.2017 21:23
 
Prefix użytkownikaSam Quest
Praca G - Shanti Black


Lipiec tego roku był chłodny i ponury. Nic nie zapowiadało ocieplenia i jakiejkolwiek zmiany pogody. Deszcz padał nieustannie, a polne ścieżki zamieniały się w bagna. Nie przeszkadzało to jednak kilkorgu dzieciom w kontynuowaniu swojej zabawy polegającej w dużej mierze na bieganiu. Z okna obserwowała ich matka jednej z dziewczynek, uważnie przyglądając się zachowaniu swojej pociechy.
Kobieta usiadła na stołku, wzdychając ciężko. Odkąd mąż zmarł, pozostawiając jej tylko długi zaczęła co raz częściej szukać ukojenia w alkoholu. Pociągnęła duży łyk płynu z kubka. Poczuła, jak ciecz pali ją w gardle, spływając rozgrzewającym strumieniem do żołądka. Marne pieniądze, jakie dostawała za pełnienie roli akuszerki w niewielkiej wiosce, na obrzeżach której mieszkała z córką, nie pozwalały na godne życie. Co raz częściej posuwała się do drobnych kradzieży, by mieć co włożyć do garnka.
Mała dziewczynka stanęła w progu chałupy, wpatrując się uważnie w matkę. Wiedziała, co jest w kubku, który jej rodzicielka dzierżyła w ręce, jednak nie śmiała zwrócić jej uwagi. Wiedziała, że może się to skończyć w najlepszym przypadku laniem, zaś w gorszym, zamknięciem w ciasnej komórce. Mimo zacinającego deszczu ubranie dziecka było suche. Dziewczynka nie wiedziała, dlaczego, po prostu pomyślała o tym, że nie chciałaby zmoknąć podczas zabawy z innymi dziećmi. Matka również zauważyła brak wilgoci na sukience dziewczynki, po czym ostro zwróciła się do córki:
- Co to jest?!
- Ja nie zmokłam, mamo. Deszcz na mnie padał, ale jestem sucha. To dobrze, prawda? - dziecko, widząc narastającą w oczach matki furię, cofało się powoli w najciemniejszy kąt małej izby.
- Każde normalne dziecko zmokło! - krzyknęła tylko rodzicielka, akcentując drugie słowo. Kobieta wyszła na zewnątrz i trzasnęła drzwiami. Dziewczynka osunęła się na podłogę i podkuliła pod siebie nogi. Rozejrzała się po izbie i cicho westchnęła.
Pomieszczenie było podzielone na część dzienną i sypialną. W tej pierwszej znajdował się mały stolik i jeden taboret z nierównymi nogami oraz wiadro na wodę i mała szafka, w której schowane były dwa talerze i kilka sztućców. W części sypialnej leżały dwa sienniki, na których co noc matka i córka układały się do snu. Okno z częściowo wybitą szybą było przysłonięte cienkim materiałem, by deszcz nie zalał ubogiego pomieszczenia.
Kilka łez spłynęło po policzkach siedmiolatki. Odkąd zabrakło taty, mama była coraz bardziej zła. Często chodziła zdenerwowana i uspokajała się tylko, gdy piła ze swojego kubka ten niedobry alkohol.
- Galatea! - rozległ się krzyk kobiety. - Chodź tu natychmiast!
Dziewczynka zerwała się na równe nogi. Szybko pobiegła w miejsce, z którego wydobywał się głos matki. Wiedziała, że lepiej jej nie denerwować jeszcze bardziej.
- Jak mi to wyjaśnisz? - kobieta wskazała na coś, co znajdowało się pod ścianą nędznej drewnianej chałupki z jednym oknem. Dziewczynka rzuciła okiem na to, co pokazała jej matka i jęknęła. Jakiś czas temu zerwała kwiaty i bawiła się nimi, a gdy została zawołana przez inne dzieci do towarzystwa, zmartwiła się, że takie piękne rośliny zwiędną.
Pod ścianą stały na łodygach piękne, w pełni rozkwitnięte kwiaty róże z ogrodu sąsiadki, oraz polne fiołki. Rośliny wyglądały, jakby nigdy nie zostały zerwane. Kobieta zebrała je szybko z zamiarem wyrzucenia, a przerażona dziewczynka stała w miejscu. Nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego tak się dzieje, nie wiedziała, jak. Jedyne, co rozumiała to to, że jeśli o czymś pomyśli to tak się stanie. Gdy jakiś koci włóczęga zawita do ich domu wystarczy jedna myśl, by jego właściciel się odnalazł. Jakiś pies warczał i nie chciał przepuścić jej dalej? Jedno spojrzenie wystarczyło, by spotulniał.
- Dlaczego ty nie możesz być normalna?! - krzyknęła jej matka.

***


Tego dnia słońce rozświetlało swoimi promieniami maleńką wioskę leżącą nieopodal Londynu. W małej chatce z jedną izbą matka i córka budziły się ze snu. Jedenastoletnia dziewczyna szybko wstała z siennika i wybiegła do swoich przyjaciół, czekających nieopodal. Dzieci uwielbiały się bawić i przyzwyczaiły się, że Galatea potrafi rzeczy, jakich nie umie nikt inny, jak na przykład kierowanie piórkiem na wietrze, czy znikanie drobnych przedmiotów. Dziewczynka chciała chociaż przez chwilę mieć spokój od matki, która nadal nadużywała alkoholu, dlatego też zgodziła się na wyprawę nad znajdujący się w lesie strumień.
Po kilkugodzinnej wyprawie, gdy Galatea znalazła się już w pobliżu chałupy, w której mieszkała, powitał ją wrzask jej matki.
- Natychmiast wracaj do domu! - kobieta mogła być pewna, że słyszeli ją nawet sąsiedzi mieszkający o kilkanaście minut drogi od nich. - Co to jest?!
Dziewczyna z duszą na ramieniu podbiegła do matki, która dzierżyła w dłoni sporą kopertę. Nie wiedziała, co to za list, ani kto mógł go przysłać. Od śmierci ojca cała rodzina przestała się do nich odzywać, gdyż matka stała się opryskliwa dla każdego, kto wyciągał pomocną dłoń.
- Przyniosła to dzisiaj rano sowa - kobieta wypluwała słowa powoli, dokładnie je akcentując i nasączając jadem. - Sowa! Wiesz co tam jest w środku? Informacja, że zostałaś przyjęta do szkoły magii i czarodziejstwa! Widać, nie tylko na tej wsi ludzie mają cię za czubka! Na pewno ktoś robi sobie z nas żarty przez twoje głupie zachowania!
W oczach Galatei powoli pojawiały się łzy, zamazując jej obraz. Po kilkunastu sekundach nie widziała już matki, a rozmazaną kolorową plamę. Nie rozumiała, dlaczego matka wini ją za rzeczy, nad którymi nie ma kontroli. Nigdy nie prosiła o swoje dziwne umiejętności. Nie wierzyła, że ta szkoła istnieje. Sądziła, podobnie jak rodzicielka, iż ktoś stroi sobie żarty.
- Jutro ma pojawić się u nas ich przedstawiciel. No cóż, zobaczymy, któż to taki wystawia nas na pośmiewisko - kobieta weszła do domu i przystawiła list do tlącego się knota świecy, by zajął się ogniem.
Galatea płakała całą noc. Nie mogła uwierzyć w to, że ktoś zrobił tak okrutny żart tylko po to, by pośmiać się z jedenastoletniej dziewczynki. Wcześnie rano, gdy słońce już wzeszło, wstała ze swojego siennika i obmyła twarz w wodzie z wiadra, po czym zjadła suchą pajdę chleba leżącą na stole. Obawiała się reakcji matki na rzekomo zapowiedzianego gościa. Czy ten, kto wystawił ją na pośmiewisko przyjdzie?
Słońce było już wysoko, gdy do drewnianych drzwi chaty rozległo się ciche pukanie. Galatea poszła niepewnym krokiem, by je otworzyć i przekonać się, kim jest ten okrutny żartowniś. Na zewnątrz stał starszy mężczyzna średniego wzrostu. Ubrany był w czarną szatę sięgającą do ziemi. Wyglądał na wyraźnie zafascynowanego otoczeniem, w jakim się znalazł.
- Witam - uśmiechnął się przyjaźnie. - Nazywam się Walter Aragon i jestem dyrektorem Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Czy zastałem twoją matkę?
Dziewczynka stała jak wryta, wpatrując się w nieznajomego przybysza. Gestem zaprosiła go do środka chaty, gdzie znajdowała się rodzicielka.
- Pani Merrythought? - ukłonił się uprzejmie, całując dłoń matki Galatei. - Przybywam, aby porozmawiać z panią i pani córką na temat magii. Otóż Galateo - zwrócił się do dziewczynki. - Jesteś czarownicą, a to oznacza, że od września podejmiesz naukę w naszej szkole, by doskonalić swoje moce.
- Jak to ona jest czarownicą? - prychnęła siedząca na stołku kobieta. - To wyjaśnia te wszystkie dziwne rzeczy, jakie robiła. Ale nie ma mowy! Spaliłam ten list od was, jakiś nędzny żart! Na pewno nie poślę jej do jakiejś szkoły dla czubków.
- Nie chcę tam iść - rzekła cicho dziewczynka, jednak nie do końca przekonana, czy to co mówi to prawda. Chyba mówiła to bardziej ze względu na strach przed rodzicielką. - Mam tutaj przyjaciół, oni nie zwracają uwagi na to, że umiem inne rzeczy od nich. Nie mogę zostawić tutaj też mamy. Muszę jej pomagać.
Dyrektor westchnął cicho i machnąwszy różdżką, wyczarował sobie krzesło, na którym usiadł. Z kieszeni swojej szaty wyciągnął kolejny list zaadresowany do Galatei i wręczył go dziewczynce.
- Czy jest pani w stanie zapewnić córce godne życie i edukację? - spytał ostro, kierując wzrok na kobietę, która nalała sobie alkoholu do kubka i duszkiem go wypiła. - Śmiem twierdzić, że to dziecko nigdy nie było nawet w pobliżu szkoły.
- Nie wymaga nauki - prychnęła pytana. - To, co powinna umieć to umie.
- Nie wydaje mi się - mężczyzna rozejrzał się badawczo po izbie, po czym zwrócił się do Galatei, która, choć sceptycznie nastawiona, czytała z zafascynowaniem kolejne linijki listu. - Zastanów się dobrze. W Hogwarcie znajdziesz nie tylko wiedzę, ale również i przyjaźń. Będziesz należeć do jednego z czterech domów, którego barwy będziesz reprezentować i zdobywać dla niego punkty.
Galatea spojrzała niepewnie na matkę, która wyglądała, jakby chciała się rzucić na nią, lub obcego mężczyznę. Mimo pierwszej chwili wahania, spojrzała w oczy starszemu człowiekowi. Na jego twarzy wykwitł uśmiech. On już wiedział.
- Galateo Merrythought, mam nadzieję, że pokochasz Hogwart równie mocno, jak ja - szepnął do niej na odchodne. - Nie martw się reakcją matki. Czarodzieje mają swoje sposoby, by już więcej nie zrobiła ci krzywdy. W niedługim czasie ktoś zabierze cię na zakupy niezbędnego wyposażenia do szkoły.
Dziewczynka przez długi czas stała w progu i wpatrywała się w miejsce, w którym zniknął mężczyzna. Czuła spokój i... co to było? Ulga? Szczęście? Ciekawość? Nie mogła doczekać się, aż zobaczy Hogwart.


Edytowane przez Prefix użytkownikaSam Quest dnia 12.07.2017 21:24
 
Prefix użytkownikaSam Quest
Praca H - Talia Filch


Przeklęta prawda


- Hej, idziesz? - ozwał się zniecierpliwiony głos z oddali.
- Ttta-aak, już - trzęsącym się, altowym szeptem odrzekła dziewczynka.
- No chodźże tu...
Rozedrgana osóbka czym prędzej wrzuciła do szmacianej torby różne, dziwne przedmioty. Rozejrzała się nerwowo i wyszła na zewnątrz chatki. Krystalicznie czyste i przepełnione energią witalną powietrze nie wywarło na niej większego wrażenia. Jednak to, co widziała, zamknąwszy oczy... Tak, to zdecydowanie dodawało jej wigoru. Szła niezbyt pewnie w stronę drugiej dziewczynki, dziewięcioletniej szatynki o przenikliwie błękitnych oczach, która stała obok rozłożystej wierzby.
- Choć tu! Zaraz zjawią się dziewczyny, a jak to będzie wyglądało- wróżbitka ciągnięta na scenę...
- Spokkojjnie, mussiałam zzabraćć zz dommu kkilka ważnnych rekk... - nie dokończyła.
- ... O, już idą! Prędko, leć za kurtynę! - przerwała podekscytowana dyrektorka zabawy.
Rzeczywiście, zmierzały ku nim trzy dziewczynki, każda ubrana nad wyraz schludnie i z elegancko zalakowaną kopertą w ręku- zaproszeniem.
- Hej Wam! - zawołały wdzięcznym chórem.
- O! Goście, proszę, zajmijcie miejsca w loży honorowej, są podpisane imiennie...
Rzeczona loża honorowa była tak naprawdę wyrzeźbionymi pieńkami, opatulonymi w obrusy. Kartoniki: REZERWACJA, wypisane nieco niezgrabną kaligrafią dziecka, połyskiwały na złoto i... ale nie, to tylko złudzenie optyczne. Młode damy usiadły na wytwornych krzesłach, obitych w aksamit i wyczekiwały trzeciego już dzwonka, bowiem przyszły spóźnione. Szatynka, która zdawała się być hostessą, kierownikiem, ochroniarzem, szatniarką i Sam-wiesz-kto wie jeszcze tylko kim zarazem, sięgnęła uroczystym gestem po obwiązany czerwoną tasiemką dzwonek. Gdy rozległ się dudniący pompatycznie odgłos, dzwoniący magicznie w uszach, ogłosiła:
- Panie i... Panie! Z niezmierną radością zapraszamy na jedyny w swoim rodzaju występ, na który czekaliśmy już długo. Bez zbędnych wyjaśnień, Wróżbitka Sybilla, potomkini słynnej Kasandry Trelawney! Sybillo, zapraszamy na scenę!
Nastąpiły pełne animuszu wiwaty, podczas których chuda blondynka w okrągłych okularach chwiejnie weszła na scenę, po czym niepewnie się uśmiechnęła i ukłoniła głęboko. Odchrząknęła i przemówiła nastrojowym, teatralnym i szumiącym szeptem:
- Witajcie, moje drogie. Wyczuwam ósmym zmysłem sprzyjające wibracje wokół tej murawy, więc zabawa będzie przednia... - kontynuowała nieco głośniej- Jednak czy jesteście gotowe na odrobinę strachu?
- Tak, tak! - zawołała widownia.
- A więc, chcecie poznać przeznaczenie? Pytam, dobre i złe?
- Tak, tak! - ponownie, niczym echo zagubione w kanionie ozwały się odgłosy aprobaty.
- A więc! - blondynka już prawie krzyczała z ekscytacji - Kto zgłosi się na ochotnika?
Dziewczynki rywalizowały: kto wyżej podniesie rękę? Wreszcie Wróżbitka zdecydowała:
- Ty, rudowłosa Kleopatro! Podejdź do mnie, na scenę.
Scenę tworzyło usypane w podest listowie. Choć wydawało się kruche i niewytrzymałe, o, dziwo było twarde niczym beton. Płomienna dziewięciolatka weszła na liście. Sybilla zaś wyjęła ze swej przepastnej torby różne rekwizyty. Były tam i kule (czyżby z kryształu?) w wielu rozmiarach, i ozdobne talie kart, filigranowe filiżanki, opakowanie herbat ciemnych: indyjskiej i chińskiej oraz krzesiwo, by zagotować ewentualnie napój na ogniu. Nie brakowało leciwych ksiąg oprawionych w zarówno skórę, jak i drewno. Dziewczynki były przekonane, że to tylko wierne atrapy... Wróżbitka sprawiła, że wokół zapanowała czarna mgła i po chwili obok niej stał stolik z obrusem. Ochy i achy utwierdziły Sybillę w tym, że jak na razie wszystko szło zgodnie z planem. Poprawiła grube szkła i spytała tajemniczym szeptem:
- Co wybierasz, ochotniczko?
Rudowłosa przez moment się zastanawiała, a następnie wskazała na karty.
- Och, ciekawe... Dobry wybór...
Widownia aż piszczała z radości. Ich koleżanka sprawiała wrażenie profesjonalistki, a każdy jej ruch, każdy gest, każde słowo i komentarz brzmiały i wyglądały wiarygodnie. Musiały pamiętać, że to tylko zabawa, a nie realna wizyta u wróżbitki... Zaraz, przecież wróżbiarstwo to fikcja! Naprawdę, Sybilla w tym momencie BYŁA potomkinią Kasandry.
Wróżbitka wzięła talię ze srebrnymi ornamentami i rozłożyła wyćwiczonym ruchem karty w wachlarz, w którym raz po raz znikały asy, by chwilę potem mogły pojawić się w rękawie ochotniczki. Stara jak świat "magiczna" sztuczka.
- Wybierz trzy karty. Kieruj się intuicją! Wpierw oczyść umysł, by wszystko przeniknęły wibracje i żeby Cię one dobrze odczytały...
Robiło się coraz ciekawiej. I... straszniej? Chłodny powiew odszedł tak niezauważalnie, jak się pojawił. Dziwne...
Rudowłosa ruszała palcami w powietrzu i gdy się namyślała, Sybilla ukradkiem sięgnęła do kieszeni po coś, co chwilę potem wolno położyła za pudełkiem z herbatą, w zasięgu ręki. Wreszcie dziewczynka wyciągnęła z wachlarza trzy karty: waleta pik, siódemkę trefl i króla kier.
- Hm... Pozwól mi chwilę się zastanowić - poprosiła blondynka, a po chwili, gdy zaczęła przemawiać, wokół ni stąd ni zowąd wypełzły zielonkawe opary.
- Przyszłość Twoja zawiła
niezwykle, moja miła.
Śmiechu przed Tobą chwile
Lecz strachu w niej również tyle...
Nie lękaj się przyszłości
Inaczej nie zaznasz miłości
Gdy bojaźń swoją ukryjesz
Szczęśliwie i długo pożyjesz
Sybilla mówiła to z udawanym niepokojem, a dziewczynki myślały, że wpadła w prawdziwy trans. Gdy skończyła rymować, nastąpiła chwila ciszy. Później wróżbitka znów zabrała głos:
- Och, nie masz pojęcia, co widziałam! Piękne miejsca, zaufanych przyjaciół... Przed Tobą radość, wielka radość...
Rudowłosa patrzyła na koleżankę niby zahipnotyzowana, napawała się tą niesłychaną atmosferą.
- Dziękuję, potomkini Kasandry! - powiedziawszy to, zeszła dumnym krokiem ze sceny.
- Kto następny? - spytała blondynka z uśmiechem.
Przepowiedziała równie wspaniałą przyszłość wysokiej, jak na swój wiek brunetce. Ta wybrała kryształową kulę.
- Odkryjesz zakamarki świata
Przeżyjesz niezwykłe lata
Passa będzie Ci sprzyjała
Byś marzenia swe spełniała
Trzecia dziewczynka wysłuchała przepowiedni ze snu. Kolejne radosne wiadomości, oczywiście "na niby".
- Ten, kto śni o jasnej poświacie
Temu radosne dni i ten prędko się bogaci
Widownia była oczarowana. Efekty specjalne robiły swoje, a oprawa słowna Sybilli wprowadzała powiew tajemnicy. Gdy myślały, że zaraz wróżbitka się pożegna, ta jeszcze sobie przypomniała:
- A może kierowniczka również chciałaby małą wróżbę?
Szatynka prędko weszła dziarsko na podest. Usłyszała:
- Napijemy się herbatki?
Tak! Uwielbiała wróżenie z fusów. Świetna zabawa...
- Dobrze! To ciemnej chińskiej może - odrzekła.
Sybilla zagotowała w pobliżu napój i wlała do filiżanki. Poinstruowała szatynkę, by ta trzymała naczynie w lewej ręce, wypiła trochę, zakręciła pozostałym płynem i fusami trzy razy, a następnie wyrzuciła zawartość na spodek, opukując trzykrotnie. Nie musiała tego z resztą mówić- ciemnowłosa dziewczynka była jej najbliższą koleżanką i wielokrotnie już wróżyły z fusów. Jednak - czego nie robi się dla publiki...?
Sybilla pomanipulowała przy czymś, co zostawiła za pudełkiem i zaraz wokół zapanował ponownie mrok. Wtedy zajrzała na spodek- i coś dziwnego się z nią stało. Wyglądała tak, jakby zobaczyła ducha. Wzrok miała nieobecny, choć ewidentnie studiowała wzory z fusów. Zaczęła lekko drgać. Dziewczynki pomyślały, że to punkt kulminacyjny przedstawienia. Wtem blondynka spojrzała na szatynkę i złapała ją nagle za ramię. Ta krzyknęła. Nie spodziewała się tego... I wtem rozległ się zupełnie nieludzki głos. Jak gdyby przemawiał wysłannik Tanatosa- mroczny, szepczący, chrypiący i nie wróżący niczego dobrego:
- Ty! Ty, nieszczęśnico
co radosne masz teraz lico
błagaj duchy i demony świata
by chroniły całą mocą Twego brata!
Koniec jego nieuchronny
Gdy przejedzie zaprzęg konny,
błagaj, błagaj by duchy broniły
inaczej marnie odejdzie Twój miły!
Słońce jakby zaszło nagle. Widownia była przerażona- nie mówiąc już o szatynce, trzymanej wciąż za ramię przez Sybillę. Gdy ucichły słowa wróżbitki, ciemnowłosa dziewczynka wyrwała się z uścisku.
- Eeech, chyba na chwilę się zamyśliłam. Na czym skończyłam, ochotniczko? - ozwał się już spokojny głos blondynki. Czy ona nic nie pamiętała?
Dziewięcioletnia ochotniczka zaczęła płakać. Trzy pozostałe dziewczynki zerwały się z miejsca, jak rażone piorunem. Zaczęły wzajemnie się przekrzykiwać:
- Jak mogłaś!!!
- To nie było zabawne! Patrz, Margaret płacze!
- Wariatka! Amnezję masz? A te czary-mary to najgłupsza rzecz, jaką mogłaś wymyślić!
Sybilla stała, równie przerażona, co Kleopatra, Felicja i Anastazja, a obok nadal płakała szatynka.
- Wiesz co, żałuję, że tu przyszłam. Idziemy! - zarządziła Felicja. Brunetka, rudowłosa i szatynka podążyły za nią przy rytmicznym akompaniamencie szlochu.
Sybilla została sama.

(Tydzień później)

- Sybillo! Sybiiillooo! - wołała mama.
Dziewczynka była samotna, odkąd przepowiedziała Margaret śmierć brata. Dowiedziała się, że wpadła jakby w trans, wyglądała jak upiór i mówiła z chrypą. I usłyszała, co powiedziała szatynce... Wzięły wszystko na poważnie. Ech, ci mugole...
Zeszła na dół, gdzie czekała na nią mama. Dlaczego jednak ubrana była na czarno? Czemu, wiecznie uśmiechnięta, teraz na twarzy wypisany miała głęboki smutek?
- Córeczko - zaczęła - Wiesz, że czasem zdarzają się wypadki. Wypadki... groźniejsze i mniej niebezpieczne. I czasem... Czasem życie bywa niesprawiedliwe. Nieszczęście dotyka czasem najbliższych. Rozumiesz?
Sybilla pokiwała niepewnie głową. O co chodzi? Czyżby...
- Mamo, gdzie idziemy? - spytała, coś już podejrzewając.
- Sybillo, lepiej, żebym Ci powiedziała od razu, bo jesteś mądra, i tak się domyślisz. Brat Margaret wracał do domu po ciężkim dniu w pracy. Jego stęskniony pies go zauważył, a Nicholas podbiegł do niego szybko, jak zawsze... Drogą jechał powóz. Chłopak wpadł pod koła. Nie przeżył. Musimy pójść na pogrzeb.
O nie. O nie, o nie, o nie. To jej wina! To ona, Sybilla, przepowiedziała jego śmierć!
- Sybillo? Słyszysz mnie?
Chwilę później były ubrane odświętnie, w drodze świstoklikiem na smutną uroczystość.
Gdy dotarły na miejsce, zastały Margaret z rodziną, wszystkich pochylonych nad trumną. Matka Sybilli podeszła do matki ofiary wypadku.
- Nasze kondolencje...
- Odejdź, odejdźcie obie! - odwrzasnęła matka Nicholasa.
- Jeżeli wolą Państwo zostać we własnym gronie, zrozu... - znów nie zdążyła dokończyć.
- Wariatka! Margaret mi powiedziała! Wy obie... Wy wariatki! Czarownice! Precz!
Margaret patrzyła wrogo i nienawistnie na Sybillę. Znów płakała. Co śmierć może zrobić z człowiekiem...
- Margaret... - wyszeptała Sybilla. Wiedziała, że może odtąd liczyć tylko na swoją mamę i na nikogo więcej. Czarownice odeszły, a gdy znalazły się poza zasięgiem wzroku zebranych na pogrzebie, wyciągnęły różdżki, uniosły je ku górze za pamięć Nicholasa i chwyciwszy świstoklik (torebkę mamy), zniknęły.
W domu Sybilla wyjaśniła tę sytuację. Nigdy nie widziała przyszłości tak jasno i tak ciemno zarazem. Zazwyczaj jej wewnętrzne oko dostrzegało jedynie wątłe przebłyski. Blade znaki. Tutaj... Nawet nie pamiętała, by cokolwiek mówiła. Swoich myśli też nie pamiętała...
- Mamo, czy to nie jest dziwne? - spytała na koniec.
Matka przytuliła dziewczynkę i odrzekła:
- Nie... Twoja babka była wróżbitką. Widocznie odziedziczyłaś ten dar. To niezwykle rzadka umiejętność- przepowiadanie przyszłości... Jednak czasem warto zachować wróżby o śmierci dla siebie. Inaczej można zniszczyć komuś bezpowrotnie resztę życia.
- Ale jak, skoro nie wiem, kiedy mówię coś takiego?
- Nie przejmuj się tym. Po prostu... Zapomnij chociaż na chwilę. Dobrze? To nie Twoja wina.
Nieprzekonana Sybilla zasnęła na kolanach mamy.

(Trochę czasu później)

...Wielka Sala. Rzędy świec, cztery stoły domów i jeden dla nauczycieli. Na stołku siedzi młody adept magii. Ktoś wywołuje nazwiska, a Tiara Przydziału... No cóż, przydziela.
- Gryffindor!
- Slytherin!
- Gryffindor!
- Hufflepuff!
- Slytherin!
- Ravenclaw!
Ze stołka zeszła Sybilla, poprawiając okulary i skierowała się do pozostałych towarzyszy swojego domu...

Sybilla otrząsnęła się z transu. Czy to był Hogwart? Tak. Jej wizja niedługo miała się sprawdzić- dwa miesiące później była już Krukonką.
Przyszłość, prawda- dar i przekleństwo. Sybilla o tym wiedziała. Ech, życie jest niesprawiedliwe...

Edytowane przez Prefix użytkownikaSam Quest dnia 12.07.2017 21:24
 
Prefix użytkownikaSam Quest
Praca I - EmilyWright


Nigdy nie miał zbyt wielu kolegów. Rówieśnicy zwykli omijać go szerokim łukiem, obgadywać po kątach, przezywając narcyzem i samolubem. Mówili, że nie umie zrobić nic poza wywoływaniem sensacji wokół własnej osoby. Kpili z niego i rzucali zdegustowane spojrzenia, starali się okazać swoją niechęć tak bardzo, jak tylko potrafią kilkuletnie dzieci. Niejeden pewnie czułby się samotny, odrzucony, wykluczony z towarzystwa, gorszy.

Ale na pewno nie Gilderoy Lockhart!


Bo Gilderoy Lockhart już w wieku ośmiu lat był najpopularniejszy w całej piaskownicy. Święcie przekonany, że wszyscy zazdroszczą mu jego lśniącego uśmiechu, niczym z okładki popularnego czasopisma, jego śnieżnobiałych zębów, którymi błyskał na prawo i lewo, idąc przez podwórko, jego przepięknie ułożonej, połyskującej w świetle słońca fryzury, jego wymyślnych, szytych na miarę szat. Podczas, gdy dzieciaki bawiły się w ziemi i brudziły się niemiłosiernie, Gilderoy dorastał w rosnącym poczuciu samouwielbienia, które wciąż podsycała pani Lockhart. Była ona bardzo dumna z syna, ponieważ już od najmłodszych lat przejawiał zdolności magiczne, czego niestety nie okazywały jej córki. Cieszyła się niezmiernie z faktu, że wreszcie choć jedno wydane przez nią na świat stworzenie jest takie jak ona i zawsze bardzo starała się, żeby Gilderoy miał wszystko, co było mu potrzebne i jeszcze więcej. W końcu każda matka chce, aby jej dzieci stały się w przyszłości kimś wielkim, choć w tym wypadku było to może odrobinę niezdrowe.

W każdym razie gdy tylko Gilderoy nauczył się pisać, zaczął rozdawać swoje autografy wszystkim po kolei i gdzie popadnie. Nawet nie pytał nikogo o zdanie. Sam wysyłał sobie po kilkadziesiąt walentynek, a potem nawet sam sobie dziękował za pamięć i okazane uwielbienie. Zawsze każdemu powtarzał, że kiedyś stworzy Kamień Filozoficzny, zostanie kapitanem angielskiej drużyny Quidditcha i poprowadzi ją do zwycięstwa w Mistrzostwach Świata, a następnie zostanie najmłodszym w historii Ministrem Magii - mama tak mówiła, więc to musiała być prawda! Przecież nigdy nie kłamała, a z wróżbiarstwa była za czasów szkolnych całkiem niezła.

Próżność i duma rosły w małym Gilderoyu, podczas gdy planował swoją świetlaną przyszłość i ogromną sławę. Jednak około miesiąc po jego ósmych urodzinach coś uległo zmianie w jego planach i do głowy przyszedł mu nowy pomysł na zdobycie rozgłosu. Co prawda bycie najmłodszym ministrem magii i jednoczesne prowadzenie do zwycięstwa angielskiej drużyny Quidditcha mogło zabierać trochę czasu, ale przecież stać go było na coś więcej!

***


Siedział sobie właśnie na kanapie przed telewizorem, oglądając mugolskie wiadomości już po raz któryś w swoim życiu i dotarł do niego pewien istotny fakt - ważne persony płci męskiej zazwyczaj miały żony, z którymi pokazywano je w mediach. Co prawda nie uśmiechało mu się dzielić z kimś swoją wspaniałość i sławę, ale co zrobić, jak mus to mus, jeśli tego właśnie oczekiwały tłumy wiernych fanów, to mógł się dla nich trochę poświęcić. Już nawet wiedział, jakim prezentem może zdobyć każdą ośmiolatkę na świecie.

- Mamo! - zakrzyknął, a pani Lockhart natychmiast zjawiła się w pokoju.
- Tak, kochanie?
- Idę szukać żony, muszę wyglądać lepiej niż zwykle!
Kobieta popatrzyła na syna z pobłażliwym uśmiechem i delikatnie pogłaskała go po głowie.
- Mój mały mężczyzna! Tylko pamiętaj, wybieraj mądrze, musisz mieć kogoś na swoim poziomie.

Mama zrobiła go na bóstwo jeszcze bardziej niż zwykle (o ile było to możliwe), a on otworzył album pełen swoich zdjęć i wybrał to zdecydowanie najlepsze, na którym uśmiechał się łobuzersko i puszczał oczko, po czym pięknie (na tyle, na ile potrafi chłopiec w tym wieku) się na nim podpisał.

Gilderoy Lockhart
Przyszły Kawaler Orderu Merlina Pierwszej Klasy
I Dziesięciokrotny Laureat Nagrody Najbardziej Czarującego Uśmiechu Tygodnika "Czarownica"

Po raz ostatni zerknął do lusterka przed wyjściem, błysnął perfekcyjnym uzębieniem i wyszedł szukać swojej wybranki.

Znalazł ją w piaskownicy przed jej domem - szczupła, wysoka jak na swój wiek i bardzo zgrabna ośmiolatka z pięknymi, złotymi warkoczami. Co prawda nie była piękniejsza od niego, jednak z drugiej strony - przecież nikt nie był. Nie przyćmi jego urody, ale też nie wstyd się będzie z nią publicznie zaprezentować.
- Witam, mademoiselle - oświadczył nonszalancko, chwaląc się swoim francuskim. Te kilka słów, których się do tej pory nauczył, potrafił wymówić tak idealnie, jak idealny był on sam. Niemniej dziewczynka nie wyglądała na zadowoloną jego obecnością, po prostu popatrzyła dziwnie i wróciła do zabawy wiaderkiem i łopatką. Gilderoy mimo wszystko nie poczuł się urażony, czego oczekiwać po zwykłych, przeciętnych ośmiolatkach? Na pewno nie była tak inteligentna jak on, ale był pewien, że wykaże większe zainteresowanie, gdy już usłyszy propozycję.
- Przychodzę z ofertą.
Dziewczynka westchnęła i uniosła wzrok.
- Otóż mam dla ciebie prezent, tylko nie krzycz za bardzo z radości - powiedział pewnym siebie tonem, po czym wcisnął rozmówczyni zdjęcie z autografem i zrobił minę identyczną jak na fotografii - to powinno zadziałać. Blondyneczka wstała z piasku, podnosząc wiaderko i łopatkę. Gilderoy z zażenowaniem spostrzegł, że była cała ubrudzona i nawet się nie otrzepała, czyli była ewidentnym brudasem. Chyba jednak nie mógłby żyć z kimś tak wysoce niezadbanym. A te jej paznokcie to była istna tragedia! Czy ona w ogóle wiedziała czym jest manicure? Cóż, raczej nie była tą odpowiednią - przemknęło mu przez myśl. Skrzywił się.
- Moja mama mówi, żebym z tobą nie rozmawiała, bo jesteś zbyt samolubny, a to niedobrze - oznajmiła dziewczynka przemądrzałym tonem, po czym oddała mu zdjęcie i w podskokach udała się do swojego domu. Ośmiolatek tylko wzruszył ramionami - to jej strata, jego przecież stać na kogoś lepszego. Aż wzdrygnął się na samą myśl, jakim cudem mógł sobie wmawiać, że to dla niego dobra kandydatka na żonę? Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak ślepy był jeszcze minutę temu, wyobrażając sobie, że to dziewczyna na jego poziomie. Takiej to teraz ze świecą szukać, wszystkie takie obdartusy i jeszcze do tego bez dobrych manier i umiejętności zachowania w towarzystwie. A ta blondynka była jednak okropnie brzydka i te zęby miała jakieś takie wystające... Wyglądała jak ghul.

Ghul! No tak! Ghule były kluczem do sukcesu!

Gilderoy Lockhart z powrotem przykleił sobie nieskazitelnie piękny uśmiech na usta i przeszedł przez podwórko jak zwycięzca, otwierając z hukiem drzwi do domu.

- Mamo! Jestem genialny! - zakrzyknął już w progu. Kobieta wyszła z salonu i pocałowała chłopca w czoło.
- Oczywiście, kochanie. Jesteś najgenialniejszy! Jak ci poszło szukanie?
- Trafiłem na jakiegoś wyjątkowo głupiego ghula. - Machnął lekceważąco ręką. Pani Lockhart na początku nie zrozumiała, o czym chłopiec tym razem mówi, ale po chwili uśmiechnęła się do niego ciepło.
- Nie była ciebie godna, mój mały ministrze magii.
- Wiem, ale za to mam już pomysł na tytuł dla mojej książki.
Pani Lockhart nieco się zdziwiła, bo o tym jeszcze nie słyszała, ale była przekonana, że to coś równie wspaniałego jak jej syn. To cudowne, że miał aż takie ambicje, a jej matczynym obowiązkiem było go wspierać, czyż nie?
Gilderoy tymczasem doszedł do wniosku, że może niektórym przydałby się poradnik, jak znaleźć małżonkę, a przecież on miał już (przed chwilą zdobyte) doświadczenie i sprawdzoną metodę! To, że jeden ghul był na tyle głupi, żeby się nie zgodzić, nie oznaczało, że wszystkie takie są, nieprawdaż? Postanowił więc podzielić się swoimi przeżyciami i trikami z innymi w formie książki. A potem następnych książek, ach, odbiorcy będą go kochać!
- Co to za pomysł, słoneczko?
- Uwaga... - Chłopiec wziął głęboki wdech, odczekał chwilę, żeby stworzyć napięcie, po czym z dumą wykrzyczał swój pomysł na tytuł. - Jak zaprzyjaźnić się z ghulami! Wiesz, taki poradnik dla nieopierzonych. Nie wszyscy sobie radzą, a wbrew pozorom niektórzy chcą mieć takiego ghula w domu.

Mama, będąc w lekkim szoku, poprawiła fryzurę i popatrzyła uważnie na Gilderoya, który chyba właśnie uznał istoty płci żeńskiej za ghule. Może było to lekko zbyt "niemiłe", a może nawet bardzo "niemiłe" i pewnie nie przysporzy mu fanek, ale nie mogła podcinać mu skrzydeł, był taki szczęśliwy!

- Mamo? - spytał ośmiolatek z szerokim uśmiechem pełnym samozadowolenia. - Genialne, prawda?
Pani Lockhart bardzo powoli dobierała słowa, wyglądając na lekko zestresowaną i zaniepokojoną.
- Tak, to... bardzo oryginalny tytuł.



Biedna, jeszcze nie miała pojęcia, że książka o takim tytule naprawdę ujrzy światło dzienne.



Edytowane przez Prefix użytkownikaSam Quest dnia 12.07.2017 21:24
 
Prefix użytkownikaSam Quest
Prace II Etap
 
Prefix użytkownikaSam Quest
Praca A - Helenkaa


Zaułek


Zakapturzona postać szła ciemnym zaułkiem. Ciemność spowiła miasto. Nawet latarnie nie dawały za dużo światła. Oprócz podejrzanej osobistości w zaułku była jeszcze kobieta.
- Hej ty! - odezwał się zachrypnięty głos. Kobietę przeszły ciarki, a jej serce przyspieszyło. Mimo wszystko odwróciła się i spojrzała na nią. Tajemnicze szare oczy błysnęły spod kaptura. Kobieta stała jak sparaliżowana. Ciężko oddychała gapiąc się na tajemniczą postać, a ta nie wiadomo kiedy wyciągnęła różdżkę. Po chwili zaułek rozświetlił się zielonym światłem.

***


Piękny sierpniowy poranek cały skąpany był w słońcu. W okolicy było słychać ptasi trel. Przez uchylone okno do pokoju wpadały smugi światła. Na dużym łóżku spało dwoje ludzi, a w łóżeczku obok - jeden, a raczej pół, gdyż małe dziecko nie miało nawet miesiąca. W sypialni już piąty raz tego ranka rozległ się budzik. Mężczyzna szybko uciszył go pacnięciem ręki. Kobieta obok poruszyła się i sennie przetarła wierzchem dłoni twarz.
- James, spóźnisz się - jęknęła, a mężczyzna wydał tylko westchnięcie niezadowolenia.

***


Zaspana kobieta kołysała w ramionach swojego małego syna, podczas gdy jej mąż biegał po domu szukając Bóg wie czego. Dziesięć minut temu powinien być w pracy.
- Gdzie są te choler..
- James!
- Skarpetki - po schodach zbiegł wysoki mężczyzna. Jego czarne włosy potargane były we wszystkie strony, jak gdyby dopiero co zszedł z miotły po zwycięskim meczu Qudditcha, a orzechowe oczy wodziły nieprzytomnie po otoczeniu znad okrągłych okularów. Oto James Potter w całej okazałości.
Jego spóźnienie wynosiło już dwadzieścia minut, gdy gotowy stanął w kominku pospiesznie całując żonę w czoło.
- Miłego dnia kochanie - rzucił cmokając jeszcze małego chłopca. - Do Ministerstwa Magii! - krzyknął i zniknął w zielonych płomieniach.

***


Posadzka z ciemnego drewna lśniła wypolerowana, a w ścianach znajdowały się kominki do podróży Siecią Fiuu. Na granatowym suficie zmieniały się co chwilę złote symbole, jak gdyby to była tablica ogłoszeń. James wyszedł z kominka spoglądając na okazałą fontannę w samym centrum hallu. Dookoła otaczała go masa czarodziei. Jakaś krępa kobieta uśmiechnęła się do niego przyjaźnię i skinęła głową. Mężczyzna odwzajemnił gest śpiesząc do wind. "Zaraz mnie wyleją" jęknął w duchu naciskając na guzik z numerem dwa.

***


Wpadł do biura zdyszany. Wszystkie oczy wlepiły się w niego. Jego przełożony aż zdawał się uśmiercać Pottera wzrokiem. Warknął ostre "za mną" i wyszedł z biura idąc ku biurze osoby, z którą nikt spóźniony do pracy nie chciałby się spotkać - do Szefa Biura Aurorów. James wzniósł oczy ku niebiosom i ruszył za przełożonym słuchając jego zrzędzenia.

***


W biurze rozległo się pukanie. Mężczyzna w średnim wieku podniósł badawczy wzrok spod dokumentów marszcząc brwi.
- Proszę - powiedział surowym głosem.
- Dzień dobry panie Willis - w drzwiach pojawił się rosły mężczyzna w towarzystwie drugiego, wysokiego mężczyzny w okrągłych okularach.
- Ah, to ty. Wejdźcie... Ale tylko pan Potter - skinął głową na krzesło stojące przed jego biurkiem. Mężczyzna usiadł i nastała chwila ciszy, podczas której on wodził wzrokiem po biurze, a Willis przyglądał się gościowi. - Jakbym widział Euphemię...
- Skąd zna pan moją ma... - zaczął marszcząc brwi, ale on zbył go machnięciem ręki.
- Jak tam Lilly i Harry? - zagaił chcąc szybko zmienić temat.
- Dobrze. Panie Willis? - mężczyzna za biurkiem uniósł brwi. - Przełożony wspomniał, że mnie pan wezwał i że podobno to coś ważnego, ale skoro są to bezsensowne rozmowy o rodzinie, to ja już będę szedł, bo nie mam czasu na takie głupstwa.
- I powiedziała to osoba, która spóźniła się... Ile to? Pół godziny? Proszę usiąść panie Potter, niech się pan nie wygłupia - powiedział wzburzonym tonem. - Widzę, że przechodzimy do konkretów. Otóż powiem bez zbędnych epitetów: potrzebujemy pańskiej pomocy. Nie! Teraz ja mówię, a pan nie będzie mi przerywał. Już? Dziękuję. Wczoraj pewna mugolka została zabita. Ktoś rzucił na nią Avadę - przerwał na chwilę, by James mógł to na spokojnie poukładać w głowie. - W okolicy mieszka tylko trzech czarodziei. Rodzina Malfoyów, stara nauczycielka numerologii z Beauxbatons i Severus Snape - jakiś mięsień na twarzy Pottera drgnął, co od razu zauważył mężczyzna za biurkiem. - Co prawda mógł to być każdy, ale zaczniemy od nich. Jakieś pytania?
- Dlaczego potrzebuje pan akurat mojej pomocy mając do dyspozycji wielu innych, zapewne lepszych i bardziej doświadczonych aurorów?
- Chyba nie wierzy pan w swoje umiejętności - Willis zastukał palcami w blat biurka. - Jutro z rana, wraz z innymi aurorami teleportuje się pan do domu pana Snape'a.

***


Wieczór nadszedł nieubłaganie i był bardzo chłodny. Rodzina Potterów siedziała przy stole jedząc kolację. W szybę zaczęły stukać krople deszczu. Uderzały tak mocno, jak gdyby chciały przebić się przez szybę i znaleźć trochę rodzinnego ciepła.
- I jak tam w pracy skarbie? - zagaiła Lily nabijając makaron na widelec.
- Jutro mamy wypad, dostałem zlecenie od samego pana Willisa - rzucił starając się ominąć ten temat. Nie chciał mówić jej o celu wypadu, ani o tym, do kogo jadą. To był drażliwy temat.
- James co się dzieje, jakiś dziwny jesteś. Źle się czujesz? - troska była wymalowana na jej twarzy.
- Nie, po prostu... Nie chcę jutro iść, no bo... Przykra sprawa i...
- A co się stało, czy to coś powiązanego z Voldemortem? - lekko zbladła.
- Prawdopodobnie. Ktoś zabił jakąś mugolkę, której dziecko uczęszcza do Hogwartu i jutro jedziemy do Snape, jest podejrzany - włożył nerwowo makaron do ust i zaczął go przeżuwać. Wzrok wbił w szklankę, chcąc uniknąć spojrzenia żony.
- James jeśli ty pojedziesz... Nie, nie zgadzam się. Zabraniam ci jechać, rozumiesz? Wyślij sowę do tego całego Willisa i powiedz mu, że się źle czujesz - "nie mija się to z prawdą" jęknął w duchu Potter. Jednak ton jakim Lily wypowiedziała te słowa w niczym nie pomógł, a jeszcze bardziej pokomplikował.
- Lily, ale ja muszę, taka jest moja praca - złapał ją za rękę i spojrzał w oczy. - To nic osobistego, przecież wiesz.
- Nie wiem czy wiem - mruknęła i zabrała swój talerz. James poczuł się źle. No ale co on mógł? Przecież idzie tam jako auror w sprawach zawodowych. Czeka go trudny dzień. Wstał od stołu i udał się prosto do sypialni. Na dzisiaj miał dość wrażeń.

***


W Ministerstwie było zaledwie kilka osób, gdy James wyszedł z kominka i od razu udał się do wind. W biurze wszyscy już czekali. Nie mieli w końcu całego dnia. Oprócz wizyty u Snape'a i przesłuchania go oraz przeszukania mieszkania, trzeba było jeszcze sprawdzić historię jego różdżki i odwiedzić Ollivandera, by upewnić się, że Severus nie kupił jakiejś innej różdżki, którą po zbrodni mógł po prostu złamać i wyrzucić. "To będzie długi dzień" westchnął jeszcze raz w duchu. Po chwili wszedł Willis by przypomnieć im, co mają zrobić. Minutę później już stali w zaułku, gdzie zabito mugolkę.
Mieszkanie Severusa było obskurne, wyraźnie czuć było stęchliznę. Ścianę pokrywały regały ze starymi książkami obłożonymi skórami. Sam Severus stał w drzwiach ubrany w czarną szatę.
- Czym mogę służyć, panie Potter - na jego twarzy widniał złowrogi grymas. James rozluźnił pięść, ganiąc się w duchu za taki brak profesjonalizmu.
- Jest pan zatrzymany i zabrany na przesłuchanie - powiedział chłodno.

***

Potter i Snape siedzieli w biurze czekając na Willisa. James chciał jak najszybciej opuścić to pomieszczenie, sama obecność Snape'a działała mu na nerwy. Ale było to uczucie w stu procentach odwzajemnione.
- Pogratuluj Lily - przerwał ciszę Severus.
- Zostaw Lily w spokoju - przeszył go zimnym spojrzeniem Potter.
- Wytrzymać z takim aroganckim palantem - mruknął pod nosem, ale mężczyzna stojący w kącie to dosłyszał. Podszedł do niego i odwrócił twarzą do siebie, po czy bez żadnej zapowiedzi rąbnął w nos. Polała się krew. Snape spadł z stołka oszołomiony. Szybko się poderwał i chciał odwinąć aurorowi, ale ten go uprzedził. Uderzył go jeszcze raz w nos i tym razem słychać było chrupot. Severus złapał się za nos ciężko dysząc, a drzwi otworzyły się z hukiem.
- Co tu się na Merlina dzieje!? Potter dlaczego naszemu gościowi leci krew z nosa? - warknął Willis, a na jego czole pojawiła się żyłka.
- Zostałem sprowokowany przez naszego szanownego gościa- rzucił kpiąco, starszy mężczyzna zmierzył go wzrokiem i usiadł za biurkiem.
- Panie Snape proszę zająć miejsce na krześle. A pana Pottera zapraszam do wyjścia, koniec tych cyrków na dziś - zmierzył go jeszcze raz, po czym przeniósł wzrok na akta leżące przed nim. James z głową zadartą wysoko opuścił biuro.

***

Księżyc był wysoko na niebie, gdy umęczona postać wtoczyła się do domu i usnęła w ramionach żony, a zakapturzona postać po raz kolejny w tym tygodniu rozświetliła zaułek zielonym światłem.

***

James Potter siedział za swoim biurkiem zapisując coś w dokumentach. Jak się okazało, Snape był niewinny. W historii jego różdżki nic podejrzanego nie znaleziono, a i Ollivander poręczył, że nie było u niego Severusa. W jego mieszkaniu również nic nie znaleźli. Potter przetarł twarz dłonią i wziął łyk kawy. Podczas gdy oni stali w miejscu, ktoś znowu rzucił Avadę. Tym razem była to córka wcześniej zamordowanej kobiety.
- Kaszana co, Potter? - zagaił auror przechodzący obok jego biurka. James posłał mu tylko Wzrok Wiecznego Potępienia i wrócił do skrobania piórem. Irytowała go ta niemoc do tego stopnia, że był już skłonny czaić się co noc w zaułku na tajemniczego mordercę. Uderzył pięścią w blat biurka przyciągając spojrzenia. Od pierwszego incydentu w zaułku czuł się jakoś nieswojo. Jakby ktoś ciągle za nim chodził, patrzył co robi i cicho to sobie komentował. Odwrócił się, ale nikogo nie było. I wtedy to zrozumiał, połączył fakty. Wstał i udał się ku biurze Willisa. Otworzył drwi nawet nie pukając.
- Proszę pana, przyprowadziłem zabójcę, który zabił matkę i córkę po przez rzucenie Avady - spojrzał na wzburzonego szefa z kamienną twarzą.
- Potter co ty bredzisz, tu nikogo nie ma - uciął ostro. - Wyglądasz potwornie, to muszą być jakieś omamy, siadaj, masz tu wodę.
- Nie, panie Willis. Zabójca jest z nami.
- Niby kto? Ta wypchana wiewiórka? To tak na prawdę animag, który tylko udaje, że jest wypchany i nocą zamienia się w człowieka, żeby na polecenie Czarnego Pana zabijać mugoli i mugolaków, tak? Powtarzam: bredzisz Potter - zacisnął wargi poirytowany.
- Panie Willis, zabójcą jest... - wstrzymał na chwilę oddech i wypuścił ze świstem powietrze.
- No kto niby?
- Narrator - ich spojrzenia zawisły na mnie.

Edytowane przez Prefix użytkownikaSam Quest dnia 19.07.2017 20:51
 
Prefix użytkownikaSam Quest
Praca B - Talia Filch

Przeminęło z deszczem

Późny wieczór. W przytulnej kawalerce w Londynie starszy mężczyzna przeglądał gazetę. "Tragedia w Coventry". Rozsiadł się wygodniej i zaczął czytać.

***

Obudziło ją dojmujące przeczucie. Pierwsza myśl: gdzie są plany? Z ulgą przypomniała sobie, że leżą schowane pod wieloma warstwami zaklęć. Uff. Skoro były bezpieczne, dlaczego obudziła się tak wcześnie? Ufała ślepo swojej intuicji. Gdy już w nią zwątpiła, nieoczekiwanie rozległ się furkot skrzydeł. Oczom kobiety ukazała się elegancko przyczesana sowa. Poczta? Tak wcześnie? Podeszła do okna, by odebrać tajemniczą przesyłkę- list, zaadresowany pochyłą kaligrafią: Andromeda Tonks, Coventry. Priorytet z Ministerstwa. Prędko rozcięła kopertę.

Wewnątrz znajdowało się wezwanie od Ministra Magii, niezwykle pilna sprawa. Kobieta bez zastanowienia przygotowała się do wyjścia, pościeliła zaklęciem łóżko i wypiła łyk chłodnej kawy, stojącej na komodzie. Skrzywiła się- ciepła ma lepszy smak. Zszedłszy na dół, zobaczyła na stole wiadomość od Teda: wyjazd służbowy, wracam niebawem. "Skoro pojechał, trzeba ukryć plany gdzie indziej", pomyślała i wyszła z domu.

***

Ted Tonks był mężczyzną poważanym nie tylko w okolicy. Zajmował dość wysoką pozycję w społeczeństwie, a wszystko zawdzięczał pracy własnych rąk i umysłu. Nie mógł pozwolić na to, żeby świat dowiedział się teraz o tak... krępującym fakcie z jego życia. To zamknęłoby mu drogę do dalszej kariery. Tak, świat musiał o tym zapomnieć, zanim się jeszcze o tym dowiedział.

Wstał przed świtem. Pakował się najciszej, jak było to możliwe. Wyjął z szafy czarną walizkę. Ach! Czemu szafy zawsze tak skrzypią? Wziął teczkę z dokumentami. Schował do walizki telefon, obok ułożył trzy portfele i złożony niezdarnie materiał. Ostrożnie uchylił górną szufladę hebanowej komody, z której wyciągnął tajemnicze pudełko. Chciał już zapiąć zamek walizki, jednak o czymś sobie przypomniał. Z niewielkiej skrytki w kloszu lampy wyjął pistolet. Nigdy nie wiadomo, co się przyda.

***

Kobieta wciąż myślała o tym, z jakiego powodu została wezwana. Trzymała się daleko od wszelkich podejrzanych indywiduów, zawsze miała tak zwaną czystą kartę. Przyspieszyła kroku. Plany pozostawiła u niemagicznego przyjaciela, który mieszkał stosunkowo blisko i poprosiła, żeby pilnował jej domu. Ufała mu, w końcu znali się tyle lat. Choć był mugolem, miał silną osobowość, a sprytem przewyższał niejednego czarnoksiężnika. Obłożyła willę przyjaciela zaklęciami ochronnymi. Przekazała mężczyźnie klucze do domu, a sama aportowała się w pobliżu budki telefonicznej w Londynie. Nie dane jej jednak było wejść do Ministerstwa. Usłyszała nasilający się dźwięk. Obróciła się prędko i w ostatniej chwili wypowiedziała formułę Zaklęcia Tarczy.

***

Cisza. Mężczyzna przełyka ślinę. Wie, że musi to zrobić. Nie ma wyjścia. Tylko tak ucieknie od kłopotów. Nie chce tego, ale wspomnienie bierze górę. Wypija zawartość butelki. Żegnaj, Madeleine.

***

Andromeda ledwo uniknęła Cruciatusa. Kto rzucił zaklęcie? Nie wiedziała i nie chciała wiedzieć. Biegła przed siebie, aż natrafiła na zapomnianą przez świat uliczkę. Kilka starodawnych szyldów, ornamentalna latarenka i kostka brukowa. Rozejrzała się. Była sama. Cisza i ciemność trochę ją niepokoiły. Z radością przyjęła fakt, iż stała tam upragniona budka. Wciąż opanowując bijące ciężko serce, wykręciła numer i pojechała w dół.

***

Szybciej, szybciej! Na brodę Merlina, zaraz przyjdą. Zawiązuje, szepcze formułę i ucieka.

***

Gdy postawiła nogę za progiem windy, wokół niej pojawiło się mrowie czarodziejów. Wszyscy już słyszeli o tym incydencie. Ale kto? Jak? Dlaczego? Pytania bez odpowiedzi. Nagle z tłumu wyłonił się Alastor Moody wraz z dwojgiem pomocników i rzekł:

- Starcie ze Śmierciożercą już pod kontrolą detektywów. Dopełniamy formalności. Pokaż swoją różdżkę, Andromedo.
Zdezorientowana kobieta wykonała polecenie.
- To Prot... - nie dokończyła. Alastor niespodziewanie wlepił w nią kaprawe spojrzenie.
- To Cruciatus - grobowo oświadczył po chwili.
Wszyscy obecni wstrzymali oddech. Nikt nie wiedział, o co chodzi.
- Pani Tonks. Proszę za mną - zażądał poważnie auror. O Merlinie. Na czas dochodzenia będzie trzymana pod kluczem.

***

Ścigają go. Nie pozwoli im tego ukraść. Skąd wiedzą, gdzie to jest?! Wpada na kogoś i biegnie dalej. Musi być przed nimi. Zanim będzie za późno.

***

Jak to się stało? Jak? To uporczywe pytanie nękało ją niczym górskie echo, przyprawiając o ból głowy. Moody wskazał na pomieszczenie. Właśnie wchodziła do gabinetu, w którym miała czekać na zbawienie, gdy przyleciała ciemnogranatowa sowa i z poślizgiem wylądowała u nóg Alastora. Auror schylił się po wiadomość i przeczytał: Mugolski samobójca w domu A. Tonks. Powtórzył to kobiecie, po czym obydwoje pobiegli ku wyjściu z Ministerstwa.

***

Leciwy mężczyzna przerwał czytanie i zaniósł się niepohamowanym śmiechem, jak gdyby usłyszał świetny żart. Chwilę później kontynuował lekturę gazety. Przewrócił stronę.

***

Dotarłszy we wskazane miejsce, wkroczyli z grupą detektywów do domu i ujrzeli w przedpokoju martwego mężczyznę z grymasem żalu i ulgi wypisanym na twarzy. Widok wyjęty wprost z powieści grozy. Kobieta drżała, jej pojedyncza łza spadła cicho na ozdobny dywan. Nie reagowała na oblepiające ją owady. Ekipa dochodzeniowa podeszła jednak do sprawy bez zbędnych emocji. Profesjonaliści dokonywali czynności o tylko im znanym znaczeniu, a roztrzęsiona Andromeda kucnęła przy ciele przyjaciela. Był to bowiem mężczyzna, któremu powierzyła opiekę nad domem. Nieboszczyk trzymał coś w ręce. Wyjęła z jego dłoni list:

Dromedo,
Kiedy to czytasz, jestem już martwy. Nie mogłem tak żyć- rozwód, kłopoty ze spadkiem po rodzicach, wreszcie to, że chorowałem na nowotwór. Przepraszam, że Ci nie powiedziałem. Pozdrów Teda,
Dave


Obok leżała niewielka sakiewka. Andromeda schowała ją dyskretnie do kieszeni. Czuła, że to ważne. Usłyszała głos Alastora- Dave Smithensee, lat trzydzieści pięć, wypił truciznę, popełniając tym samym samobójstwo. Motywy nieznane. Skąd wziął się jednak w domu czarownicy? Zbyt wiele niewiadomych. Szalonooki zachowywał jednak stoicki spokój. Przywołał ją gestem ręki.
Nad listem pomyśli później.

***

Wszystko szło jak po maśle. Wyjechał niezauważony, był przekonany, że nie zapomniał o niczym istotnym. Postanowił jednak sprawdzić, czy na pewno zabrał cały potrzebny ekwipunek. Pieniądze, chusta, pudełko, pistolet... Cholibka, gdzie telefon?! Słońce wschodziło wyżej na nieboskłonie. Spojrzał w lusterko, bo usłyszał silnik w oddali i oślepił go promień światła. Trwało to dosłownie ułamek sekundy, lecz wystarczyło, by nie dostrzegł w porę wybojów na drodze. Przez moment w samochodzie panował stan nieważkości, a następnie wszystko powróciło na swoje miejsca, pod naciskiem ogromnej i niewidzialnej siły. Maszyna odkaszlnęła pięć razy, po czym stanęła. Ted zdążył jedynie schylić głowę i zapiąć mocniej pasy. W kontuzjowany wehikuł wjechał samochód, którego silnik pracował tak głośno, że zapowiadał swoje przybycie kilkaset metrów wcześniej.

***

Siedziała w pięciokątnym gabinecie bez okien, idealnie imitującym celę więzienną. Nie umieszczono jej tam dlatego, że była podejrzana o udział w przestępstwie- po prostu inne pokoje zajmowali zwykli pracownicy Ministerstwa. Andromeda czuła się jak winny skazaniec z amnezją, na dodatek w lochach. Westchnęła. Nadal nic nie rozumiała. Wstała, bo nogi jej zdrętwiały i wtedy coś upadło na podłogę z cichym pacnięciem. Sakiewka! Prędko podniosła maleńki, materiałowy worek i wyciągnęła z niego kartkę. Kolejny list? Treść wzbudziła w niej wątpliwości. Jestem tam, gdzie być powinienem. Plan nie powiódł się tak, jak chciałem- żona mnie gnębiła. Wiedz, że pamiętałem do końca. Dwa, dwa, dwa. Czyżby tuż przed samobójstwem Dave postradał zmysły? To by tłumaczyło ten desperacki i bezpodstawny krok. Ech. Współczuła nieobecnemu już przyjacielowi- tyle nieszczęść i tak smutny koniec... Z rozmyślań wyrwał ją niosący się po wysokim korytarzu odgłos szybkich kroków. Ukryła sakiewkę głęboko w kieszeni i czekała. Odgłos się nasilał. Tempo było niezmienne. Ktoś zdecydowanie szedł w kierunku jej celi. Serce Andromedy zaczęło bić szybciej. Gdy nastąpiło apogeum głośności, nagle powróciła cisza, a kobieta zobaczyła cień w szparze pomiędzy drzwiami a podłogą. Coś błysnęło jasno na zewnątrz. To przestały działać zaklęcia ochronne. Sięgnęła po różdżkę. Mosiężne wrota zaczęły się uchylać, ukazując wysoką sylwetkę.

***

Czekał tam już od dłuższego czasu. Trzy kwadranse? Trzy godziny? Teraz to się nie liczyło. Postanowił pogodzić się z obecną sytuacją i czekać. Gdy tak spokojnie trwał, doszedł go rozpaczliwy krzyk przez szept. Rozejrzał się, zdezorientowany, wokół siebie i wtem go ujrzał... Młodego mężczyznę, machającego do niego w sposób tak desperacki i tak nalegający, że nie mógł go zignorować. Ruszył w stronę owego człowieka. Ten złapał go za kołnierz koszuli i wysyczał prosto do ucha:
- Weź to! Weź to do Gringotta! Proszę! Ja nie mogę... Nie mam czasu! Proszę, weź to do Gringotta i ukryj! Szybko! Zanim przyjdą...
Wcisnął mu coś do kieszeni i ponaglił gestem ręki. Obaj rozbiegli się w swoje strony. Mężczyzna odsunął na bok swoje sprawy. Musiał spełnić prośbę desperata.

***
- Silencio! Incarcerous! - wyszeptała cicho groźnie wyglądająca postać, celując w Andromedę.
Kobieta leżała związana, niezdolna do wydania choćby jęku sprzeciwu. Napastnik, gdyż założyła, że człowiek ten nie miał szlachetnych zamiarów, przyłożył czarownicy różdżkę do gardła.
- Posłuchaj mnie uważnie, bo nie będę powtarzać. Masz coś, czego potrzebuję. Wiesz, o co chodzi. Gdzie to jest? - szeptała postać. Andromeda skądś znała ten głos.
Napastnikowi kończyła się cierpliwość.
- Jeżeli mi nie powiesz, ześlę na Ciebie taką samą wiz... Zresztą, nie ważne. Skończysz tak, jak Twój przyjaciel - nieznajomy bez ogródek ujawnił swe zamiary. Andromeda wiedziała, iż czegokolwiek nie zrobi, napastnik i tak spełni swoją groźbę. Nie może powiedzieć nic o planach. Że są schowane u...
- ...są schowane gdzie? Dokończ - przerwał szantażysta.
O nie! Włada legilimencją! To znaczy, że...
- Tak, jesteś w pułapce. Cokolwiek pomyślisz, będę o tym wiedziała - wspaniałomyślnie uświadomił ją damski głos.
- A więc, słucham. Myśl dalej - zachęcała jadowicie.
Nagle w gabinecie pojawił się ktoś jeszcze.
- Petrificus Totalus! - zawołał chrapliwym basem Szalonooki. Chybił. Napastniczki już nie było.

***

Zdecydowanym krokiem wszedł do Banku Gringotta. Odnalazł wolne okienko i konspiracyjnym gestem podał goblinowi list. Ten go przeczytał i kiwnął głową, lecz zanim wydał z siebie jakikolwiek dźwięk, przeszyła go strzała morderczego zaklęcia. Mężczyzna padł na ziemię, by uniknąć losu goblina, jednak został trafiony Drętwotą. Ktoś podbiegł i wyrwał mu torbę. Och, jęknął w myślach unieruchomiony człowiek, zanim stracił przytomność. Zawiodłem.

***

Andromeda patrzyła, jak wzburzony auror przemierzał pokój w tę i z powrotem, wykrzykując co chwilę: "Śmierciożercy, cholibka!". Wreszcie zamilkł i stanął w miejscu. Spojrzał na kobietę przenikliwie, wycelował w nią palec wskazujący i iskrą w oku wycedził:
- Ja wiem, czyja to sprawka... Grindelwald!
Andromeda wiedziała, że lepiej nie negować teorii Alastora, które dotyczyły czarnoksiężników i Śmierciożerców. Z góry była na przegranej pozycji. Wolała się nie narażać na gniew mężczyzny, więc skomentowała jego tezę beznamiętnym: aha. Po chwili auror zaczął rozwijać temat- lecz kobieta już nie słuchała. Przypomniała sobie bowiem, że Ted nie wspominał jej o żadnym planowanym wyjeździe. Myśl ta zawisła w przestrzeni jej umysłu i w mgnieniu oka stała się niezwykle odległa i niezdatna do uchwycenia. Andromeda zemdlała.

***

Niech to! Gdyby nie ten auror. Była tuż-tuż. Prawie już znała odpowiedź! Niech to. Musi zachowywać się dyskretniej. Gdzie miała iść? Aha, już pamięta....

***

Czeka przy ścianie. Czy oni już są? Nie, jeszcze nie. Musi podejść do komody. Tak, tam będą plany. Szybciej! Cieszysz się, bo jesteś pierwszy! Z ekscytacji zapomina o dyskrecji. Skrzypi deska. Cienie po drugiej stronie zasłony stają jak wryte. Właśnie zaalarmował wroga. Wszystko dzieje się z prędkością światła. Huk, ludzie wpadają do środka. Ktoś zamyka szufladę i zaczyna się sardonicznie śmiać. Inny, znudzony wyciąga różdżkę. Mężczyzna prostuje się dumnie, bez lęku. Wie, co się teraz stanie. Jest gotowy. Szmaragdowy błysk. Pada bezwładnie na ziemię. Oprawcy kipią ze złości.

***

Gdy otworzyła oczy, ze zdziwieniem stwierdziła, że obudziła się we własnym łóżku. Zeszła na dół i spojrzała na ekipę Moody'ego. Szalonooki podszedł do Andromedy i rzekł:
- Dotychczas ustaliliśmy, że mugol mógł mieć problemy z psychiką. Dość prozaiczne wytłumaczenie - niezadowolony fuknął. Z pewnością wolałby historię z interwencją czarnoksiężników.
- Nie! Był normalny, szczęśliwy... - broniła przyjaciela kobieta, choć sama w to wątpiła.
- Dlaczego więc popełnił samobójstwo? - Alastor nie oczekiwał odpowiedzi. Dochodzenie zakończone.
Detektywi wyciągnęli różdżki, zaklęli pomieszczenie i opuścili dom. Przedmioty i meble powoli wracały na miejsca, a auror kontynuował:
- Została jeszcze jedna sprawa. Ten pojedynek. O Merlinie, aby to również miało tak proste wyjaśnienie - w ostatnim zdaniu słychać było wyraźnie jego zniesmaczenie. Temu nie dogodzisz...

***

Nie chciał się dłużej jej słuchać. Steve, zrób to, Steve, zrób tamto. Nie jest cudotwórcą! Ale odwdzięczy się. I to się liczy. Teraz trzeba tylko czekać na dalszy bieg wydarzeń...

***

Nie mogła w to uwierzyć. Ted? Ted u Gringotta? To ten "wyjazd służbowy"? Myślała, że Szalonooki stroił sobie z niej żarty, dopóki nie zajrzała do porannego "Proroka":

WŁAMANIE STULECIA
Wczoraj, około godziny piętnastej dokonano włamania do Banku Gringotta. Sprawcą jest niejaki Ted T, mugol, prezes firmy i mąż Andromedy T. Z nikim nie współpracował, włamał się w nieznany nam sposób. Wiadomo, że jego zamiarem było obrabowanie najpilniej strzeżonych skrytek z całego banku. Zamordował pracownika. W czasie przesłuchania przyznał się do winy. Za postawione mu zarzuty grozi dwadzieścia lat więzienia i wymazanie pamięci. Więcej informacji w magazynie "Taniec z Mugolami".


Nie wiedziała, co o tym myśleć. Strzepnęła komara z ramienia. Wszystko ją teraz irytowało. Dlaczego?
Jakim cudem? Postanowiła się przespać i pomyśleć o tym później.

***

Coś przerwało jej sen. Cała dygotała. No tak, zostawiła otwarte okno. Obudził ją przeszywający na wskroś chłód. Spróbowała zamknąć ponownie oczy, lecz nie udało jej się zasnąć. Wstała więc, zrezygnowana i zapaliła w kominku. Och. Ciepłe języki ognia objęły brewiona i oświetliły sypialnię. Spojrzała na płaszcz, który wisiał na tle beżowej ściany już przeszło tydzień. Skierowała wzrok na ciemnobrązową szafkę, na której ustawiła niedawno zdjęcia z podróży dookoła świata. Na jednym machała z Tedem do operatora kamery z mglistej wieży widokowej, na innym testowała najnowszy model miotły wyścigowej. Na koniec rzuciła okiem na filiżankę po kawie. Wszystko stało tak, jak zostawiła to dwa dni temu. Gdyby nie poszła do Ministerstwa... Nie dokończyła myśli. Usłyszała trzask. Kolejny- z kominka. Omal nie dostała zawału serca. Ujrzała tam bowiem twarz.

***

Ha! Tak, genialne, tak właśnie zrobi. Dlaczego od razu o tym nie pomyślał?! Niestety, dalej może tylko biernie trwać. Podrzucił pistolet Teda do góry. Nie ma nic do stracenia, a w perspektywie jest wygrana. Poczeka.

***

Honorata! Coś jej to mówi? Nie ważne. W każdym razie, w kominku ujrzała właśnie twarz Honoraty, swej starszej koleżanki z Hogwartu. Ucieszyła się na widok poczciwej Honi, z którą od jakiegoś czasu nie miała kontaktu.
- Witaj, Dromedo! - usłyszała niezwykle melancholijny alt młodej kobiety - Nie uwierzysz, z jaką sprawą się do Ciebie zwracam!
Płomienie trzaskały pomiędzy słowami Honoraty, utrudniając ich zrozumienie, jednak pojmowała sens wypowiedzi. Słuchała dalej.
- Gdy chciałam wyczarować kolację, coś uderzyło o drzwi wejściowe. Myślałam, że to sąsiadka znów nasłała gnoma - zazdrości mi ogródka - i jakie było moje zdziwienie, kiedy na progu wylądowała sowa z kopertą zaadresowaną na Twoje nazwisko. Co ciekawe, nie ma nadawcy! I wybrali chyba niedoświadczonego posłańca, skoro pomylił Coventry z Londynem.
Andromedzie serce podskoczyło do gardła. Plany! Kompletnie o nich zapomniała. Musi się upewnić, zanim podejmie decyzję.
- Honiu, sprawdziłabyś może, czy w kopercie są puste kartki? - starała się ukryć podekscytowanie.
- Puste kartki? Do czego ich potrzebujesz? - odparła zdziwiona Honorata, jednak słychać było, że otwiera kopertę.
Po chwili odpowiedziała:
- Tak, są, dokładnie trzy.
Andromeda westchnęła z ulgą.
- Słuchaj, ostatnio trochę się tutaj dzieje, wyjaśnię Ci później. Te kartki są ważne. Jeżeli zniknę teraz z miasta, będą mnie podejrzewać o morderstwo. Przyjdę do Ciebie odebrać ten list, ale prawdopodobnie z obstawą. Nie sprawi Ci to problemu? - mówiła coraz szybciej.
- W coś Ty się wmieszała, Dromedo - z politowaniem jęknęła Honia - Oczywiście, to żaden kłopot.
- Dzięki! - chciała już obmyślać plan działania, kiedy rozmówczyni przytomnie zauważyła:
- Pewnie przydałby Ci się mój adres?
Zapisała dane na kartce i zaczęła szykować się do wyjścia. Ech. Gdyby Szalonooki nie widział czarnej magii w byle szklance czy torebce, nie musiałaby zachowywać się aż tak ostrożnie.

***

Usilnie starał się uspokoić oddech. Jego słowa musiały brzmieć wiarygodnie. Na pytanie, czy włamał się do banku i zamordował goblina, odparł twierdząco. Przyznanie się do winy spotkało się z ogólnym zdumieniem i niepokojem. Mugol złamał w pojedynkę zabezpieczenia najlepiej strzeżonego miejsca w świecie magii i posunął się do przestępstwa! Dziennikarz pisze nagłówek do gazety: Nikt nie może czuć się już bezpieczny. Ted ze spuszczoną głową słuchał zarzutów i wyroku. Dwadzieścia lat więzienia za coś, czego nie zrobił.

***

Gdy troje czarodziejów wylądowało na miotłach przy domu Honoraty, świtało. Nie było czasu do stracenia. Weszli do kamienicy, w której powitała ich gospodyni.
- Witajcie, chodźcie na górę! - zaprosiła.
Znaleźli się w niewielkim salonie. Usiedli w oczekiwaniu.
- Honorato... - zaczęła Andromeda.
- Już się tak nie nazywam - odparła kobieta.
Zwinnym gestem sięgnęła do kieszeni Andromedy i wyciągnęła sakiewkę. Na stole stała fiolka po Eliksirze Wielosokowym. Madeleine vel Honorata wycelowała różdżką w gości.
- Co, Merlinie, się tu... - krzyknął Moody.
Andromeda znieruchomiała. Patrzyła w oczy koleżanki, które nagle zmieniły kolor. Bellatriks.
- Witaj, siostruuuniu - zachichotała Śmierciożerczyni.
To szaleńcze i nienawistne spojrzenie zahipnotyzowało czarownicę.
- Miło, że wpadłaś z wizytą i przyniosłaś plany. Trochę się nudziłam - kontynuowała zjadliwie.
Na jej ramieniu usiadł komar.
- O, Madeleine! - zawołała, jak się zdawało, w przestrzeń.
Andromeda wpadła w trans. Intrygantka wciąż mierzyła różdżką. Nieobliczalność w jej oczach przerażała nawet aurora. Kontrastowe siostry patrzyły na siebie.
Chwilę później Bella zniknęła.
Zniknęła z planami. Oto winna.


***


Gdy wypuszczono Teda Tonks z więzienia, Andromeda spytała:
- O co chodziło z "wyjazdem służbowym"?
- Ekhem, chciałem kupić Ci bransoletkę, ale nie znam się na kolorach, więc wziąłem Twoją chustę, żeby porównać... Tylko nikomu nie mów - wyznał zawstydzony Ted.
Śmiali się do wieczora.

***

Mężczyzna zamknął gazetę. Chichotał. Madeleine była świetnym szpiegiem. Na komary nikt nie zwraca uwagi. Lekki Imperius i już posłuszna. Kto by pomyślał- fałszywy list z Ministerstwa. Samobójca Smithensee, nękany wizją. Jego brat bliźniak, Dave, poświęcił się dla planów i przechytrzył wszystkich; leży martwy w domu. Ted Tonks... Przypadkowy sprzymierzeniec Dave'a. Eliksir Wielosokowy Steve'a w kawie- dezorientujący pojedynek. Trucizna modyfikująca pamięć w atramencie. Plany w sakiewce, którą zaklął Steve i mylący podpis. Arcydzieło! Proste, a skuteczne. I nawet nie ruszyła się z domu.
- Udało się, Steve - rzekła przemieniona Bellatriks.
Wypiła herbatę, do której mężczyzna dolał wcześniej trucizny amnestycznej.
- Udało mi się, Bella - zripostował trzeci brat.
Zemdlała.
Zabrał sakiewkę z planami i wyszedł z kawalerki. Każdy dotykał listów, nic nie będą pamiętać, a on, dzięki planom, zdobędzie władzę nad...
Nie dokończył. Przejechała go ciężarówka.

***

Wydarzenia z tych dni poszły w zapomnienie, a plany zaginęły w kanalizacji. Na martwe ciało Steve'a opadły pierwsze krople. Wszystko przeminęło z deszczem...

Edytowane przez Prefix użytkownikaSam Quest dnia 19.07.2017 20:51
 
Prefix użytkownikaSam Quest
Praca C - EmilyWright



Zazdrość jest uczuciem najbardziej pobudzającym wyobraźnię.


***


- Czarny Pan ma ich wszystkich w garści!
- Nie mają z nami szans!
- Już się nie wywiną!
- Najwyższa pora, żeby ktoś w końcu zrobił porządek, te szlamy za bardzo się panoszą!

Właśnie tego typu rozmowy dało się słyszeć pewnego styczniowego wieczoru w Malfoy Manor.

Narcyza stała gdzieś w kącie ogromnego salonu z kieliszkiem wypełnionym alkoholem i obserwowała gości, którzy zjawili się w posiadłości, z braku lepszego zajęcia.

Jakaś para siedziała wygodnie przy stoliku z hebanowego drewna, kościsty mężczyzna grzebał w wewnętrznej kieszeni peleryny. Gdzieś w tle grała muzyka klasyczna. Za oknem panował mrok, wnętrze ciemnego pokoju oświetlał tylko blask świec, czarodzieje w czarnych pelerynach rozmawiali, śmiejąc się i popijając wysokoprocentowe napoje - dla niewtajemniczonej osoby, która w tej chwili weszłaby do salonu w posiadłości zapewne wyglądałoby to na idealną scenerię do kryminału. Pani Malfoy przeniosła wzrok na Antonina Dołohowa, ale odkryła, że patrzy na nią wyjątkowo nieprzychylnie, aż przeszedł ją dreszcz. Yaxley dolewał sobie do drinka eliksir z nietypowej, małej buteleczki. Rudolf trzymał się nieco na uboczu i chyba był trochę nieswój, dopóki nie podszedł do niego Rabastan. Chyba wszyscy zachowywali się dosyć niecodziennie i może nawet lekko podejrzanie, ale faktem było, że pani Malfoy nie znała kolegów męża na tyle dobrze i nie dałaby sobie uciąć ręki ani żadnej innej części ciała. Antonin znowu groźnie na nią łypnął, więc odwróciła wzrok. Uznała, że powinna usunąć się w cień. W końcu Śmierciożercy świętowali kolejne zwycięstwo, Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać rósł w siłę i wyglądało na to, że mało kto byłby w stanie się mu sprzeciwić. Nie mogła psuć im zabawy swoją niezbyt wesołą tego dnia osobą, zwłaszcza, że z każdą chwilą czuła się tylko gorzej. Lucjusz i tak miał wszystko pod kontrolą.

Westchnęła lekko. Poza elitarnym gronem popleczników Voldemorta, takich jak Rookwood, Yaxley, Dołohow, Bellatrix, bracia Lestrange i rodzeństwo Carrow, znalazła także kilka pomniejszych jednostek - dość otyły jegomość, bardzo wysoka kobieta, niski i chudy chłopak, który nie wyglądał jak godny przeciwnik w walce bez różdżek. Ale z drugiej strony, zapewne miał smykałkę do czarnej magii.

- Co tak stoisz, Cyzia? - Narcyza usłyszała nagle pytanie zadane kąśliwym i piskliwym tonem, a następnie upiorny chichot, od którego aż przeszedł ją dreszcz.
- Witaj, Bello - odparła spokojnie, wymuszając na sobie lekki uśmiech.
- Gdzie twoja radość? Już wygraliśmy, nikt nas nie pokona! - Lestrange wypiła duży łyk alkoholu.
- Naprawdę bardzo cieszę się z waszego tryumfu - zapewniła jej siostra, wypatrując w tłumie Lucjusza, który właśnie z poważną jak zawsze miną rozmawiał z całkiem ładną blondynką w wieku zapewne nieco ponad dwudziestu lat. Być może poczuła lekkie ukłucie zazdrości, jednak nie miała zamiaru nikomu o tym wspominać i już otwierała usta, żeby coś dopowiedzieć, ale nagle zdała sobie sprawę, że Bellatrix zniknęła. Tak jak każdy - najpierw zaczynali z nią rozmowę, a potem odchodzili do innego towarzystwa. Ale w sumie co się dziwić, Narcyza nie była dzisiaj w nastroju do zabaw. Do tego czuła dziwne nudności i zmęczenie, których przyczyny nie mogła znaleźć. Zakręciło jej się w głowie.

"Chyba najwyższa pora odstawić drinka" - pomyślała, patrząc na kieliszek i ciecz wewnątrz. Najwyraźniej wypiła już za dużo, bo nawet straciła rachubę co do tego, ile takich kieliszków już opróżniła. Zamierzała właśnie udać się po schodach do sypialni, ale niespodziewanie przyszedł kolejny, silniejszy zawrót głowy, a pani Malfoy chwyciła za oparcie ciemnego, aksamitnego fotela, żeby się nie przewrócić. Szklane naczynie wyślizgnęło się z drżących palców i roztrzaskało o kamienną posadzkę, zostawiając setki drobnych odłamków, a resztka alkoholu utworzyła niewielką kałużę.

Narcyza usłyszała jeszcze głos Lucjusza, a potem...
Potem chyba straciła przytomność.

***


Zazdrość jest spokrewniona z ambicją, a więc pochodzi z dobrej rodziny.


***


- Narcyzo?
Z trudem otworzyła oczy, czując się okropnie ospała i obolała. Leżała na czymś miękkim... Chyba w swojej sypialni... Tak, to zdecydowanie była jej sypialnia. Ciemne barwy, wnętrze urządzone w stylu gotyckim. Na krześle z wysokim, rzeźbionym oparciem, znajdującym się obok łóżka siedział wyprostowany Lucjusz i to właśnie on wypowiedział wcześniej jej imię.
- Ja chyba... - wyjąkała zachrypniętym szeptem, po czym spróbowała unieść się do pozycji siedzącej, co naturalnie poskutkowało upadkiem na plecy z powrotem na materac. Głośno przełknęła ślinę i wzięła głęboki wdech. - Chyba za dużo... wypiłam.

***


Zazdrość nie ma innej pożywki niż nasz umysł i serce. Jeśli jej pozwolisz, pożre cię.


***


Parę następnych dni było dla Narcyzy męczarnią. Prawie w ogóle nie miała kontaktu z rzeczywistością, zwijała się z jękiem przez okropny ból brzucha, pulsujące bóle głowy nie dawały jej spokoju, temperatura ciała była wciąż za wysoka. Nie pomagały żadne metody, nic nie poprawiało jej stanu. Wydawało się podejrzane, że cała jej "choroba" zaczęła się akurat na przyjęciu i miała dziwne, silne przeczucie, że nie tylko alkohol był sprawcą okropnego samopoczucia. Że nie tylko to musiała wypić. Że ktoś jej jednak pomógł, chociaż nie miała pojęcia, jakim cudem mogła tego nie zauważyć. Zapewne było to absurdalne i po prostu na coś zachorowała, ale uznała, że lepiej na wszelki wypadek poinformować o tym Lucjusza. Mąż na pewno wybije jej te głupoty z głowy racjonalnymi argumentami, jak zawsze.

***


Zazdrość psuje serca od zawsze.


***


- Narcyzo, właśnie sugerujesz, że ktoś cię otruł? - upewnił się po raz kolejny pan Malfoy, patrząc na żonę, która od dwóch dni nie wstawała z łóżka i ledwo była w stanie przełknąć jakiekolwiek pożywienie. Przyczyniło się to do zmiany wyglądu - kobieta była bledsza i miała nieco bardziej zapadłe policzki, cienie pod oczami i potargane włosy.
- Nic nie sugeruję, Lucjuszu - wychrypiała. - Chciałabym jednak spytać, czy na pewno nie... widziałeś nic podejrzanego.
Mężczyzna w myślach stwierdził, że to niedorzeczny pomysł i kolejne dziwne wymysły jego żony, przecież w Malfoy Manor nie miały prawa dziać się takie rzeczy! Dopóki on mieszkał w tym domu, wszystko miało być w porządku, bez skandali i przestępstw, nawet jeśli czasem przybywali tu z wizytą Śmierciożercy. Lucjusz zajmował w końcu szanowaną pozycję, zarówno w Ministerstwie, jak i w szeregach Czarnego Pana i nie mógł sobie nawet wyobrazić, że ktoś dopuściłby się zuchwalstwa, jakim było trucie jego żony w jego własnym domu. Czysty absurd.
- Jestem pewien, że nic takiego się nie stało - oznajmił stanowczo. - Z pewnością widziałabyś osobę dodającą ci czegoś do drinka, nieprawdaż? Lub widziałby ją ktoś inny, nie sposób się tak niepostrzeżenie przemknąć.
Pani Malfoy ostrożnie pokiwała głową, chociaż nie czuła się zbytnio przekonana.
- Tak... Masz rację.
- Oczywiście - odparł chłodno mąż, po czym skierował się w stronę wyjścia. Jednak kładąc już dłoń na klamce, odwrócił się. - Dopilnuję, aby skrzat przyniósł ci kolację.

***


A zazdrość nie wie, co sen, i po cichu zabija.


***


Narcyza została sama ze swoim bólem i była pewna, że nikt już nie potrafi jej pomóc. Musiała wziąć sprawy w swoje ręce i sama dowiedzieć się, czy ma rację czy nie. Bądź co bądź, miała teraz ogromnie dużo czasu na rozmyślania, chociaż w czaszce cały czas czuła tępy ból. Musiała sobie poradzić, prędzej czy później te dolegliwości wyniszczą ją od środka.

Augustus Rookwood miał możliwość dodania czegoś do napoju, poza tym był Niewymownym i znakomitym szpiegiem, to oczywiste, że potrafił być bardzo dyskretny.

Corban Yaxley miał ze sobą dziwnie wyglądający eliksir, widziała to wyraźnie. Dolewał go do swojego napoju, równie dobrze mógł to samo zrobić z jej. Ale istniało jedno bardzo istotne pytanie - po co miałby to robić? Cóż, nie sądziła, żeby potrafiła wczuć się w tok myślenia zaślepionego szaleńca i nie miała pojęcia, co takim chodzi po głowie, jednak pewny był fakt, że miał eliksir, a to czyniło go głównym podejrzanym.

Dołohow cały wieczór krzywo patrzył i ewidentnie nie wyglądał na zadowolonego z jej towarzystwa. Nie wiedziała dlaczego, chociaż wyglądało na to, że w czymś mu przeszkadzała. Czyżby to był dobry motyw? Teoretycznie, jeśli ktoś chce coś zrobić, każdy powód jest dobry.

Bellatrix ani jej męża kobieta nie śmiała podejrzewać, w końcu mieli dobre relacje, a Bella była jej własną, rodzoną siostrą. Może była szalona, okrutna i sadystyczna, ale nie zrobiłaby czegoś takiego. To znaczy prawdopodobnie by zrobiła, ale nie Narcyzie. Zresztą i tak preferowała torturowanie za pomocą Cruciatusa.

"Ta choroba zabija twój rozsądek - powiedziała w myślach zrezygnowana blondynka. - Nikt nie miał dobrego powodu, żeby robić ci coś takiego. Yaxley miał eliksir, ale równie dobrze ktoś mógł mu go ukraść i dopiero wtedy wlać, to o niczym nie świadczy. Poza tym to nie mogło być trujące, w końcu sam dodawał to sobie do napoju! Chyba że zamierzał tego drinka dać komuś innemu... Ale, na litość, kto miałby powód, żeby ci tak źle życzyć i odniósłby z tego jakieś korzyści? Dołohow?"

Wciągnęła gwałtownie powietrze. Nie znała pobudek, jakie mogłyby kierować Yaxleyem, Dołohowem, ewentualnie Rookwoodem bądź każdym innym gościem na przyjęciu, ale...

Alecto Carrow. No tak. To oczywiste. Nigdy nie miały dobrych stosunków, jednak pani Malfoy była niemal pewna, że chodzi o zazdrość. Zazdrość o urodę, naturalnie, bo Alecto nie była zbyt ładna. Krępo zbudowana, zgarbiona, z włosami w okropnym stanie. Żona Lucjusza dobrze wiedziała, że to okropne, niszczące od środka uczucie potrafi pchnąć człowieka do naprawdę gwałtownych, niewłaściwych czynów i wcale nie zdziwiłaby się, gdyby Carrow właśnie napawała się swoim zwycięstwem.

Ta zdradziecka małpa.

***


Zazdrość to taki mały drań, który piórkiem chciwości łaskocze nasze ego.


***



Złorzeczenie i oskarżanie Alecto przerwało jej skrzypienie otwieranych drzwi. Do środka wszedł Zgredek z talerzem, na którym znajdował się omlet i warzywna sałatka. Postawił danie na niewielkim stoliku w pobliżu łóżka, a obok naczynia umieścił szklankę z parującą czarną herbatą.
- Zgredek przyniósł kolację, pani - odezwał się cichutko i ze służalczym ukłonem zaczął się wycofywać w stronę drzwi. Jednak Narcyza chciała się jeszcze czegoś dowiedzieć (a raczej utwierdzić się w przekonaniu), a to wymagało konfrontacji.
- Zgredku! - zawołała słabym głosem, dalej kuląc się przez dokuczliwy ból brzucha.
- T-tak, pani?
- Na ostatnim przyjęciu... Widziałeś może coś podejrzanego?
Skrzat podszedł bliżej łóżka i rozejrzał się nerwowo, jakby zastanawiał się, czy powinien coś powiedzieć czy nie. Wyglądał na przestraszonego... Chociaż on wyglądał tak zawsze, w mniejszym lub większym stopniu.
- Zgredek... wi...
- Nie mam czasu na twoje jąkanie - wychrypiała zirytowana. Ból i nudności nie wpływały na nią dobrze, zresztą nie była w tym wypadku wyjątkiem.
- Z-zgredek coś widział, p-pani... - wykrztusił w końcu.
- Alecto, tak? - spytała zniecierpliwiona pani Malfoy. - Dodała czegoś do mojego drinka?
- N-nie, pani.
Narcyza lekko się zdziwiła, ale i tak była pewna, że to właśnie Carrow. Zapewne jeszcze zastraszyła ich skrzata, żeby ją krył, a ten tchórz właśnie to robił. Stłumiła jęk bólu i odezwała się, tym razem już ostrzejszym tonem.
- Co widziałeś? Mów! Jeśli Alecto kazała ci kłamać...
- Zgredek widział pannę Stevens, pani.

***


Gniew zazdrosnej kobiety niebezpieczniejszy jest, niźli wszystko na ziemi.


***


Panna Stevens... Amelia Stevens... Dziewczyna, która rozmawiała z Lucjuszem. Dlaczego miałaby ją otruć? Jaki miała w tym interes?

- Przyznała się - oświadczył pan Malfoy, kiedy wszedł do holu Malfoy Manor kilka dni później, łopocząc czarną peleryną. - Miała przy sobie eliksir z czerńca, groźną truciznę. Większa dawka mogłaby cię zabić.

Narcyza jeszcze tego samego dnia, w którym odkryła sprawczynię, otrzymała antidotum i powoli dochodziła do siebie po wyczerpujących przeżyciach.

- Więc ona...?
- Prawdopodobnie usiłowała się ciebie pozbyć, ale nieudolnie oszacowała dawkę. Amatorka.
Kobieta pokiwała ostrożnie głową, czując narastający gniew, którego mimo wszystko nie miała zamiaru okazywać. Była pewna, że tę wywłokę spotka należyta kara, chociaż bardzo chętnie wymierzyłaby ją sama. Czarny Pan powinien się nią odpowiednio zająć, przecież próbowała otruć żonę jednego z lepiej postawionych Śmierciożerców, a Voldemort nigdy nie był łaskawy. Po chwili milczenia zdecydowała się coś jeszcze powiedzieć i wyjaśnić wszystkie kwestie.
- Tamtego wieczoru widziałam ją z tobą.
- Istotnie, rozmawiałem z nią kilkakrotnie - przyznał chłodnym tonem Lucjusz. - Najwyraźniej wyobraziła sobie za wiele, a ciebie, jako moją żonę, uznała za przeszkodę.
Ponowne skinięcie głową na znak, że zrozumiała.
- A Corban?
- Co z Corbanem?
- Miał eliksir.
Pan Malfoy zmarszczył brwi, najwyraźniej próbując przypomnieć sobie, o jaki eliksir mogło chodzić. Po chwili westchnął z lekką irytacją, po raz kolejny jego żona okazywała się przewrażliwiona.
- Ach, to był tylko jakiś ulepszacz smaku - rzucił obojętnie, po czym skierował się w stronę schodów prowadzących na piętro. - Podobno nie podeszły mu nasze drinki.

Narcyza westchnęła leciutko, słuchając echa kroków męża na szerokich, kamiennych schodach. "Gdziekolwiek teraz jesteś Amelio... Niech ci się nie wiedzie".

***


"Gdziekolwiek teraz jesteś, Narcyzo... To jeszcze nie koniec".

Edytowane przez Prefix użytkownikaSam Quest dnia 19.07.2017 20:52
 
Prefix użytkownikaSam Quest
Praca D - Shanti Black


Tchórz?

Zmęczenie, które mu towarzyszyło, odczuwał w każdym mięśniu i kości przy najmniejszym ruchu. Kolejny dwunastogodzinny dzień pracy sprawił, że Peter marzył jedynie o położeniu się do łóżka i zaśnięciu. Gdy tylko otworzył drzwi domu, w którym mieszkał razem z rodzicami, jego oczom ukazały się postacie Remusa i Syriusza. Obaj wyglądali na mocno zmartwionych. Pani Pettigrew właśnie weszła do salonu, niosąc na tacy herbatę i ciasteczka.
- A gdzie James, kochaneczki? - spytała, stawiając wszystko na maleńkim stoliku.

Peter rozejrzał się po pokoju, nie bardzo wiedząc o co chodzi. Zwykle przyjaciele informowali go o wizycie, jednak ostatnio z powodu spraw Zakonu Feniksa, rzadko zjawiali się w jego domu. Najczęściej widzieli się w kwaterze głównej, jednak Pettigrew z powodu pracy nie mógł uczestniczyć w kilku ostatnich spotkaniach, a wszelkie instrukcje osobiście przekazywał mu Dumbledore.
- Właściwie to powinien już tu być - odpowiedział Remus, rzucając niecierpliwe spojrzenie na swój zegarek. Syriusz zachichotał cicho, patrząc na zirytowanego przyjaciela, jednak szybko się opamiętał, jakby to było nie na miejscu.
- Co się dzieje? - spytał Peter, wchodząc na środek pomieszczenia, by przywitać się z gośćmi.

Zapadła cisza, której nikt nie przerwał. Blondyn patrzył niepewnie to na matkę, to na Syriusza i Remusa, czując w środku narastający niepokój. Czy to sprawy Zakonu? Może Dumbledore'a już zaczęło denerwować to, że nie pojawia się na spotkaniach i wysłał jego przyjaciół, by powiedzieli mu, że już nie jest członkiej stowarzyszenia? Zawładnięty tymi myślami chłopak prawie podskoczył ze strachu, gdy w kominku na przeciwko niego zapłonął zielony ogień, z którego wyłonił się James.
- Dzień dobry - przywitał się z uśmiechem, chociaż widać było, że jest to wymuszony gest. Potter był zmartwiony i widać to było na pierwszy rzut oka.
- Możecie mi wyjaśnić, co się dzieje? - ponowił pytanie Pettigrew, gdy brunet otrzepał się z popiołu. - Czy to... Zakon? - ściszył głos w obawie, że matka znowu zacznie go błagać, by w tym nie uczestniczył.

Cała trójka posmutniała. W tej chwili wyglądali, jakby nagle postarzeli się o trzydzieści lat, a przecież jeszcze nie mieli nawet dwudziestu. Świdrującą uszy ciszę przerwał Syriusz.
- Dorcas nie żyje. Została zamordowana. Nie wiemy, czy przez śmierciożerców, czy samego Voldemorta. Czy też jakichś chorych naśladowców. Jednak nad ciałem widniał Mroczny Znak.

Peter poczuł ukłucie w sercu. Bardzo lubił tę sympatyczną, zawsze uśmiechniętą dziewczynę. Czasem odwiedzała go w domu, gdy nie mógł być na spotkaniu Zakonu i zostawała na dłużej, gdy Dumbledore już musiał iść. Była jego przyjaciółką. Czy mógł to tak nazwać?
- Pomogę wam szukać - zdecydował szybko i sam był zaskoczony swoją deklaracją. Zwykle starał się unikać kłopotów i trzymać się na uboczu. Jednak tutaj chodził o coś więcej. Chodziło o życie, które bezprawnie zabrano. Zabrano ważnej dla Petera osobie.

***

Grudzień przywitał londyńczyków zawieruchą i śniegiem. Peter wyszedł z domu i teleportował się na ulicę Pokątną, gdzie miał wszystko przygotować do otwarcia sklepu z kociołkami. Martwił się śledztwem, które członkowie Zakonu Feniksa podjęli na własną rękę. Dziś po pracy miał wybrać się do domu panny Meadowes, by poszukać jakichś poszlak.

Podchodził już do drzwi sklepu, gdy na pustej ulicy aportowały się trzy zakapturzone postacie. Peter z drżącym sercem przywarł do wejścia do budynku, nie mając odwagi, by je otworzyć. Miał nadzieję, że przybyli go nie zauważą, jednak przeciwnie. Jakby wiedzieli, gdzie skrył się w mroku. W kilku krokach zakapturzeni nieznajomi znaleźli się przy nim, trzymając różdżki w gotowości.
- Czarny Pan chce cię widzieć - wysyczała jedna z postaci.

Przerażony Peter zaczął się trząść, niewiele brakowało, by zaczął błagać o życie. Bał się, że jeśli odmówi, oni zabiją jego matkę. Bał się, że po raz kolejny straci ważną osobę.
- Cz-cz-czemu? - wyjąkał, zdając sobie sprawę, że powinien teraz wyciągnąć różdżkę i walczyć, a nie bez namysłu ulegać wrogowi. Peter już taki był. Bojaźliwy. Tchórzliwy. Pragnący żyć za wszelką cenę.
- Ma wobec ciebie plany, plugawy szmatławcu - osoba stojąca po lewej splunęła mu pod nogi. - Jak tak wielki czarodziej może mieć plany wobec jego wroga?
- On nie jest jeszcze pełnoprawnym członkiem tego ich stowarzyszenia - odpowiedział niski głos należący do osoby po prawej. - Jest tchórzem i Czarny Pan wie, jak to wykorzystać.

Peter nie śmiał się odezwać i sprzeciwić. Bał się tak, jak jeszcze nigdy. Strach sparaliżował go do tego stopnia, że osunął się na ziemię i zaczął płakać.
- Zabiliście Dorcas? - zdobył się na to pytanie, ale natychmiast tego pożałował, gdyż odpowiedział mu gromki śmiech trzech osób.

Już wiedział. I nie miał pojęcia, co zrobić. Oni zdawali się czytać w jego myślach, gdyż natychmiast pojawił się kolejny temat.
- A twoja plugawa matka? Ta zdrajczyni? Myślisz, że bardzo by ją bolało, gdyby dostała trzema Cruciatusami? Albo gdybyśmy ją rzucili wilkołakom? Może szlamy to aż tak nie boli, co?
- NIE! - to było jedyne słowo, na jakie zdobył się Peter. Jedyne, jakie zabrzmiało stanowczo i pewnie, wychodząc z jego ust. - Ja... pójdę z wami.

Nienawidził siebie w tym momencie. Ale matka była najważniejsza. Osoba, która go wychowała mimo tylu trudności i przeciwności losu. Ta, za którą oddałby życie. Zdecydował się na konfrontację z Lordem Voldemortem, by ocalić jedyną osobę, jaką darzył miłością.

***

- Peter Pettigrew - zimny głos rozległ się w pomieszczeniu, do którego wkroczył trzęsący się blondyn w towarzystwie trzech zakapturzonych postaci. - Witaj w skromnych progach Lorda Voldemorta. Patrz na mnie, gdy do ciebie mówię, młodzieńcze - Czarny Pan zaakcentował dobitnie ostatni zdanie, po czym wycelował różdżkę w chłopaka i w myślach wypowiedział zaklęcie, które sprawiło, że ten patrzył na niego, a nie w podłogę.

Na sali rozległy się śmiechy zgromadzonych tam popleczników Voldemorta.
- Lucjuszu - rzekł czarodziej. - Nie bądźmy nieuprzejmi dla naszego gościa. Przynieś mu krzesło.

Malfoy skłonił się i pospiesznie wycofał w kąt, z którego wyczarował drewniane krzesło z miękkim obiciem.
- Siadaj Peterze, chciałbym ci coś pokazać - po raz kolejny Voldemort zwrócił się do blondyna, który właśnie został zmuszony, by usiąść. Wycelował różdżkę w głowę chłopaka i pomyślał zaklęcie. Natychmiast znalazł się w jego myślach.

Hogwart. Czwórka przyjaciół siedziała na błoniach. James i Syriusz żartowali sobie z umiejętności Pettigrew.
- Glizdku, czemu nie umiesz takich prostych zaklęć? To banalne - Potter machnął różdżką i w powietrze wzbiły się bańki mydlane.
- Rogasiu, przecież on nie jest tak zdolny jak ty. Sukces jest, jak zje coś i się nie ubrudzi - zaśmiał się Black.
Młody Peter szybko otarł łzę,która pojawiła się w jego oku po tej kpinie i wrócił do powtarzania formuły zaklęcia.

Lato. Blondyn pomagał w domu mamie, która zachorowała. Gdy wchodził do jej pokoju, z dołu rozległ się trzask drzwi.
- Gdzie jesteś, śmierdzący leniu?! - wrzask jego ojca słychać było wyraźnie, jakby stał obok. Chłopak zszedł na dół, gdzie czekał na niego mężczyzna.
- Jesteś darmozjadem! Jesteś nikim! Znowu te twoje sowy ze szkoły mnie obudziły w nocy! Gdyby nie to, że to jej dom, już dawno pozbyłbym się i ciebie i tej twojej żałosnej matki!


Znowu Hogwart. Peter zbiegał po schodach na lekcję eliksirów, gdy potknął się o skraj szaty i przekoziołkował z pierwszego piętra do samej sali wejściowej.
- Glizdku, nawet chodzić nie potrafisz - zaśmiał się James, ale nie pomógł mu wstać. - Musisz się w końcu ogarnąć.
Peter pozbierał się z podłogi i, lekko utykając na prawą kostkę, poszedł na zajęcia z profesorem Slughornem.


Takich scen było wiele więcej. Voldemort z satysfakcją oglądał każdą z nich.
- Nie chciałbyś się zemścić? - spytał chłodno, pozwalając Peterowi powrócić do rzeczywistości. - Nie chciałbyś móc rzucić na nich zaklęcie i pokazać, że wcale nie jesteś słaby? Nie chciałbyś udowodnić im, że to oni są nikim?

Peter zaciskał pięści, wpatrując się w Czarnego Pana. Nienawiść, jaka w nim wezbrała po obejrzeniu tych obrazów, kierowała jego umysłem.
- Zastanów się nad tym Peterze Pettigrew. Razem ze mną możesz być kimś. Razem ze mną możesz pomóc swojej matce.

***

Peter wszedł do domu, zmęczony po całym dniu w pracy. Marzył o położeniu się i kilku porządnych godzinach snu. Wchodząc do domu, zobaczył Jamesa i Syriusza, którzy wyglądali na zmartwionych i nieobecnych.
- Co się stało? - spytał, patrząc na nich z troską.
- Glizdku - westchnął Rogacz, wyłamując sobie palce, jakby nie wiedział, co powiedzieć. - Zostaniesz moim i Lily Strażnikiem Tajemnicy?

Edytowane przez Prefix użytkownikaSam Quest dnia 19.07.2017 20:52
 
Prefix użytkownikaSam Quest
Praca E - Margaret Black



Teraz


Byłem trupem.

Gdy byłem młodszy uwielbiałem zaczynać w podobny sposób opowiadania, które pisałem w mugolskiej szkole. "Brutus był bardzo szczęśliwym człowiekiem. Przynajmniej dopóty, dopóki nie poślizgnął się na skórce od banana i nie umarł. Wtedy dopiero poznał, czym naprawdę jest smutek". To były bardzo krótkie historyjki, które przy odrobinie szczęścia i starań, mogłyby zamienić się w bestsellerowe powieści. Zawierały wszystko co łączy opowiadania na światowym poziomie: oryginalny pomysł, zaskakującą fabułę, a nawet rozwój bohatera.

Jeżeli skupiliście się wystarczająco mocno, będziecie mogli zobaczyć też subtelny morał wpleciony w moją historyjkę - "Nigdy nie wiesz co cię spotka. Twój los może się nagle odmienić. Gdy idziesz, patrz pod nogi, bo możesz umrze". Teraz żałuję, że nie wziąłem sobie tych słów do serca.

Powinienem odnieść sukces literacki, ale z niewiadomych przyczyn, wychowawczyni, a później także moi rodzice, nie podzielali zachwytu nad moją twórczością. Zagrozili mi wizytą u szkolnego pedagoga, a moje marzenia o pisarstwie legły w gruzach. Położyły się gdzieś obok marzeń o aktorstwie, byciu łowcą wodników kappa i założeniu boysbandu i obrażone na cały świat zamilkły na kilka minut.

Może zacznijmy od tego, że pogoda, tamtego dnia, była wyjątkowo parszywa. Parszywa, rozumiecie? W dzisiejszych czasach nikt nie używa już takich słów - kolejny powód by podejrzewać, że jestem szaleńcem. Albo artystą. Albo człowiekiem z przeszłości, który przeżywa swoje kolejne wcielenie.

Nie. Nie jestem żadnym z nich. To znaczy... nie jestem pewien.

Musicie mi wybaczyć - znowu zszedłem z tematu. Robię to bardzo często, więc będziecie musieli się przyzwyczaić. Jak tak teraz się nad tym zastanawiam, to może to być jedna z cech koligujących z karierą pisarską. Będę musiał zastanowić się nad tym później.

Wracając do tematu. Byłem trupem. No dobra, prawie trupem. I to, co chyba jest w tym wszystkim najgorsze to to, że moje umieranie wcale nie kwalifikowałoby się do kategorii "epickie i monumentalne". Beznadzieja. Pomyślałby ktoś, że jak już umierać, to chociaż bohatersko. Ratując mugolskie sierotki z płonącego budynku, podczas pojedynku, albo chociaż zarazy smoczej ospy. Cokolwiek. A najlepiej wszytko naraz.

Mógłbym nawet zostać zadźgany w obskurnym hotelu - serio nie ma sprawy - ale pozwólcie mi przed śmiercią wygłosić przemowę, opisywaną później w książkach jako słowa godne Merlina!

Dobra, tak szczerze powiedziawszy to obawiam się, że mojemu życiu nie zagrażało żadne poważne niebezpieczeństwo ale i tak byłem śmiertelnie przerażony - żadna z powyższych myśli nie zdążyła przyjść mi nawet do głowy. Owszem, byłem zrezygnowany ale przede wszystkim bałem się opuścić moją żonę Lily, naszego synka Harry'ego i moich najlepszych przyjaciół: Syriusza, Remusa i Petera.

To właśnie ten pierwszy wpadł na pomysł zapisania przeze mnie wspomnień z tamtej felernej nocy. Problem polega na tym, że, szczerze powiedziawszy, nic z niej nie pamiętam. Jedynie paraliżujące uczucie strachu, posmak veritaserum w ustach i przeświadczenie, że to wszystko było winą Severusa Snape'a.

***


48 godzin wcześniej



- Beniamin Fenwick nie popełnił samobójstwa.

Na początku, James, miał zamiar zignorować człowieka, który nieproszony wszedł do jego gabinetu ale słysząc ten znajomy, lekko kpiący głos, szybko odwrócił się w stronę drzwi. Tym nagłym ruchem niezdarnie zrzucił z biurka stos dokumentów i ledwo zauważalnie, swoim skromnym zdaniem, wyciągnął różdżkę z rękawa.

- Co ty tutaj robisz, Smarkerusie? - warknął do ciemnowłosego mężczyzny, który jak gdyby nigdy nic, stał naprzeciwko jego biurka.

- Dla ciebie "panie Snape", Aurorze Potter - wycedził, siadając na wolnym krześle i sięgając po leżącą na biurku książkę - "Quidditch przez wieki", naprawdę, Potter?

James odruchowo wzruszył ramionami ale opamiętał się po chwili i ledwo powstrzymał się od wycelowania różdżką w swojego gościa. Według Szefa Biura Aurorów, Severus Snape znajdował się w grupie ryzyka osób, które najprawdopodobniej pracują dla Czarnego Pana. Zresztą, Zakon Feniksa, w którym od kilku miesięcy służył James, miał takie same podejrzenia. Niestety, obie organizacje nie miały na to żadnego konkretnego dowodu.

- Co ty tutaj robisz? - Przyglądał mu się uważnie licząc na to, że mimika Snape'a zdradzi mu cokolwiek. Nie zdradziła niczego.

- Jak już wcześniej wspomniałem, zanim zdążyłeś, jak to masz w zwyczaju, zrobić z siebie widowisko, Beniamin Fenwick nie popełnił samobójstwa.

Jego słowa od razu przyciągnęły uwagę Pottera. Benio Fenwick był powszechnie lubianym człowiekiem - zapewne dlatego, bo nie wyróżniał się niczym szczególnym, niczym czego można by było mu zazdrościć. Należał do Zakonu Feniksa i był jednym z najbliższych przyjaciół Jamesa i Lily. Wiadomość o jego samobójstwie była dla nich szokiem. "Dzieciak nie wytrzymał presji", powiedział Szalonooki.

- A ty to niby skąd wiesz, że nie popełnił? W sensie... że nie popełnił samobójstwa? A może zabiłeś go na rozkaz swojego Pana? - Planem Jamesa, według niego niesamowicie sprytnym, było sprowokowanie Snape'a i wyduszenie z niego obciążających go informacji. Ale musicie wiedzieć, że James Potter był przeciwieństwem przebiegłości.

- Tak, Potter, właśnie o to mi chodziło. Zabiłem biednego Fenwicka, a teraz przyszedłem oddać się w ręce Aurorów - prychnął - Oczywiście, że nie, ty skończony idioto! - dodał, gdy zobaczył triumfującą minę swojego nemezis.

- Dobra, niech ci będzie - powiedział James, wiedząc, że żeby dowiedzieć się czegokolwiek o tej sprawie będzie musiał zachowywać się profesjonalnie - Dlaczego mi to mówisz? To nie ja zajmują się sprawą Fenwicka.

Zauważył zniecierpliwienie na twarzy Snape'a.

- Naprawdę myślisz, że mam czas na bieganie od gabinetu do gabinetu i szukanie właściwego Aurora? Postanowiłem poświęcić się i przecierpieć twoje towarzystwo, czego już żałuję. Poza tym, słyszałem, że Fenwick był jednym z twoich ulubionych zwierzątek, - James już otwierał usta, żeby na niego nawrzeszczeć - więc, jak mam nadzieję, szybko zajmiesz się tą sprawą - dokończył płasko.

James naprawdę miał ochotę wyrzucić Snape'a ze swojego gabinetu. Wiedział, że mężczyzna nigdy nie działa bezinteresownie i już zastanawiał się, jak przyjdzie mu zapłacić ze informacje od niego. Ale... rozwiązanie sprawy Benia byłoby czymś... czymś wielkim. Całkiem możliwe, że dostałby po tym awans, a do tego przysłużyłby się Zakonowi.

- Benio Fenwick został znaleziony w swoim mieszkaniu - zaczął powoli i niepewnie - Wypił eliksir wybuchający, który rozsadził go od środka - skrzywił się - Pozostało z niego jedynie kilka kawałków.

Pamiętał, że jako pierwszy zobaczył jego ciało... chociaż trudno było nazwać to ciałem. Benio nie przyszedł na spotkanie Zakonu Feniksa, więc James miał do niego fiuknąć i upewnić się, czy wszystko z nim w porządku.

Ciągle pamiętał wszechobecny zapach krwi - na ścianach, meblach, a nawet suficie. Z powodów osobistych, odmówił prowadzenia sprawy jego śmierci. Nikt nie miał mu tego za złe.

Dokładniejszych informacji na temat samobójstwa jego przyjaciela, udzielił mu Prorok Codzienny. Najwyraźniej jedna z nowych dziennikarek była na tyle wścibska, że wyciągnęła z asystenta Aurora prowadzącego wszystkie informacje na temat sprawy.

- Zmarł w kuchni - powiedział niemrawo - W salonie znaleziono stos fiolek z eliksirami. Były tam trucizny i antidota. Benio najwyraźniej zastanawiał się, który eliksir wybrać, a gdy w końcu się zdecydował, przeszedł do innego pomieszczenia i...

- A dlaczego, twoim zdaniem, Fenwick miałby wychodzić z salonu?

- Czy to naprawdę ważne? Zabił się, do cholery jasnej! Żadnych śladów włamania, żadnych dowodów na udział osób trzecich, żadnych..., Kur*a, Snape! Co to za różnica, czy zabił się w kuchni, czy w salonie? Mógłby nawet zabić się w łazience! - Sam nie wiedział już, dlaczego wrzeszczał. Być może cała sprawa Benia była jeszcze zbyt świeża, żeby o niej rozmawiać, a może po prostu tak działało na niego towarzystwo Severusa Snape'a. Miał ochotę w coś uderzyć.

- Być może nie chciał, żeby ustawione w salonie fiolki uległy zniszczeniu - Ślizgon z łatwością zignorował jego mały wybuch - Być może wiedział, że umrze, a eliksiry miały wskazać jego mordercę?

- Jeszcze jedno słowo na ten temat i naprawdę zacznę cię podejrzewać, Snape -
Powstrzymał się od użycia jego przezwiska - Wszyscy wiedzą, że całymi dniami warzysz te swoje... eliksiry.

- Za to Fenwick, jak być może pamiętasz, był beznadziejny z eliksirów. Dlaczego ktoś taki jak on miałby mieć w swoim domu tak pokaźną ich kolekcję? Po co przeciętnemu czarodziejowi eliksir wybuchający?

Westchnął zirytowany i wyciągnął w stronę Pottera kawałek pergaminu. James, profilaktycznie, zanim wziął go do ręki, sprawdził go pod kątem możliwych czarnomagicznych klątw. Ciągle ignorując ponaglający wzrok Snape'a, rozwinął pergamin i odczytał zapisane tam, koślawym pismem, słowa:

"Pilnie potrzebuję poniższych eliksirów: wywaru żywej śmierci, eliksiru wybuchającego, veritaserum, trucizny z miesięcznika..."

- Wszystkie te eliksiry leżały w salonie Benia! - wykrzyknął zaskoczony - To ty je uwarzyłeś?

Tym razem to Snape zwlekał z odpowiedzią.

- Kto by pomyślał, że jesteś taki domyślny, co Potter? - Wykrzywił wargi w szyderczym grymasie - Kilka dni przed jego śmiercią, dostałem tę notatkę od Amycusa Carrowa.

- Tego śmierciożercy? Kto by pomyślał, że masz takie kontakty, co Smarkerusie? - Nie mógł się powstrzymać od tego przytyku.

Snape, jak to miał w zwyczaju, po prostu zignorował jego słowa.

- Wszyscy wiedzą, że Carrow nienawidził Fenwicka. Przecież to właśnie on zdekonspirował jego siostrę. Biedaczka musi ukrywać się teraz przed Brygadą Uderzeniową.

- Masz jakieś dowody? Na to, że Benio nie popełnił samobójstwa?

- Nie, nie mam. Nie mam żadnych dowodów na potwierdzenie moich słów ale... czy to sprawia, że jestem kłamcą?

James opadł na fotel, czując ogarniającą go dezorientację. Wiedział, że Snape prawdopodobnie kłamał. Na pewno był jednym ze śmierciożerców i wiedział o działalności Jamesa w Zakonie - dlaczego miałby mu niby pomagać? A jednak, mała część Jamesa, ta, która nie mogła uwierzyć, że ktoś tak pogodny jak Benio mógłby popełnić samobójstwo, ciągle się wahała.

- Więc, co według ciebie wydarzyło się w mieszkaniu Benia? - zapytał zrezygnowany, przecierając oczy. Snape jedynie wygodniej oparł się o krzesło, jak gdyby tylko czekał na możliwość zademonstrowania swoich umiejętności dedukcji.

- To proste, Aurorze Potter - prychnął - Carrow, za odpowiednią ceną, dostał ode mnie potrzebne eliksiry i udał się do mieszkania Fenwicka. Być może jego bariery ochronne były aż tak słabe, a może po prostu ich nie było, ale Carrow dostał się do środka i szybko go rozbroił. Nie było śladów walki, więc pewnie udało mu się go zaskoczyć...

- Zaraz, zaraz... dlaczego... dlaczego Carrow miałby brać ze sobą aż tyle eliksirów? Wystarczyłby przecież jeden, prawda? Trucizna.

- Wy, Gryfoni, - W ustach Snape'a brzmiało to jak najgorsza obelga - naprawdę nie potraficie zrozumieć pojęcia "zemsty", prawda?. Carrow nie chciał jedynie śmierci Fenwicka. Chciał go przerazić, chciał, żeby zaczął błagać go o litość... a więc trzymając go na różdżce, kazał mu wybrać i wypić jeden z eliksirów. Ale biedny Fenwick nie znał się na eliksirach, prawda? Zaczął panikować. Brał do rąk kolejne fiolki i nie rozpoznawał żadnej z nich. Nie wiedział czy jest to nieszkodliwy eliksir, czy bolesna trucizna ale...

- Rozpoznał eliksir wybuchający - dokończył James - Ważyliśmy go na szóstym roku. Wiedział, że wypijając go, szybko umrze i nie będzie cierpiał tak jak wypijając, na przykład, truciznę z krwiowca.

- Dokładnie.

- Wypił go w kuchni, żeby fiolki nie uległy zniszczeniu. Liczył na to, że domyślimy się prawdy - Ukrył twarz w dłoniach. Nie wiedział co powiedzieć.

Jak mógł być taki głupi? Przecież znał Benia - ludzie tacy jak on nie popełniają samobójstw. Biedny chłopak, do ostatniej chwili chciał pomóc Zakonowi. Miał nadzieję, że dojdą do tego, kto uwarzył nielegalne eliksiry, a dzięki temu, do mordercy.

- Dlaczego mi to powiedziałeś, Snape? Co ty z tego masz?

Severus wstał jedynie z krzesła i podszedł do drzwi.

- Carrow, ten idiota, zapłacił mi jedynie sto piętnaście galeonów - prychnął - A poza tym... Beniamin... on był całkowicie dobry, wiesz? Nie tak jak reszta tego waszego małego klubu - James wyprostował się na wspomnienie o Zakonie - Przypuszczam, że... przypuszczam, że do końca wierzył, że zrobił coś dobrego. Że jego śmierć nie poszła na marne. Nie moja wina, że lituję się nad takimi głupcami.

I wyszedł.

Tamtego dnia, James Potter, po raz pierwszy zobaczył w Severusie człowieka. Kogoś więcej niż Ślizgona, śmierciożercę... po prostu człowieka.

***

32 godziny wcześniej


Strącił wazon.

Cholera jasna, strącił ten pier****ny wazon!

Wiedział, po prostu wiedział, że pójście do mieszkania Amycusa Carrowa samemu, nie jest dobrym pomysłem ale zrobił to. Oczywiście. Po prostu... naprawdę wierzył, że to wszystko może okazać się pułapką, więc udając się po zdobycie dowodów zbrodni, nie zabrał ze sobą nikogo. I teraz przyszło mu za to zapłacić.

Jak gdyby tylko czekając na wydany przez niego dźwięk, do pomieszczenia wbiegł Carrow, z różdżką w pogotowiu.

I tutaj pojawia się kolejny błąd popełniony przez Jamesa.

Złapał ten cholerny wazon.

Całkowicie odruchowo.

Nie miał wolnych rąk, więc w chwili, w której trafiło go zaklęcie obezwładniające, nie mógł się nawet bronić. Przewrócił się na podłogę, a ten głupi wazon i tak się rozbił!

- Popatrz, Severusie, mamy gościa! - zawołał Amycus, a z sąsiedniego pokoju wyszedł Snape, oczywiście - Szczerze powiedziawszy... szczerze powiedziawszy, to nie spodziewałem się, że będzie aż tak głupi, żeby przyjść tutaj samemu.

- Czego innego spodziewałeś się po Gryfonie? - Snape stanął w pobliżu miejsca, w którym leżał James i posłał mu spojrzenie pełne dezaprobaty - Mówiłem, że przyjdzie sam. Chociaż, no cóż... naprawdę miałem nadzieję, że znajdzie sposób na wsadzenie cię do Azkabanu.

James z niedowierzaniem wpatrywał się w Severusa. Naprawdę zaczynał wierzyć w to, że jego intencje były szczere. Cholerni Ślizgoni!

- Nie musiałeś mówić mu, że to ja zabiłem nieszczęsnego Fenwicka - mruknął Amycus, jak gdyby nadąsany - I co ja mam teraz zrobić? Będę musiał się ukrywać razem z Alecto, no naprawdę... Mam już jej dość. Ja wiem, bliźniacza więź i tak dalej ale od jej gadaniny pęka mi głowa. Gdy wyobrażę sobie spędzanie z nią dwudziestu czterech godzin na dobę... Może lepiej byłoby go zabić? - Wskazał na Jamesa.

- Żadnego zabijania. Czarny Pan chce jedynie kilku informacji - Wyciągnął z kieszeni szaty buteleczkę veritaserum - Później wymażemy mu pamięć, więc i tak nie będzie pamiętać o tym twoim... wybryku.

Dopiero teraz, James zrozumiał jak głupio postąpił. Tak po prostu pozwolił się wprowadzić w przygotowaną na niego pułapkę - nikogo nie poinformował nawet o swoich podejrzeniach i miejscu, do którego się udaje.

Słyszał, oczywiście, że Carrow i Snape mieli go oszczędzić ale... nauczył się już, że ufanie śmierciożercom nie jest dobrym pomysłem.

Przez chwilę pomyślał o tym, co czułaby Lily, gdyby dowiedziała się o jego śmierci. Łatwo mógł sobie to wyobrazić - w jej oczach pojawiłyby się łzy, a ona sama zaczęłaby się trząść niekontrolowanie. A Syriusz? James już widział jego złość - to jak krzyczy z wściekłości i uderza ręką w ścianę. Tak łatwo mógł wyobrazić sobie to wszystko. Remusa wpatrującego się w przestrzeń z pustką w oczach, mdlejącego Petera i... Harry'ego. Harry'ego, któremu przyszłoby wychowywać się bez ojca.

Gdyby został do tego zmuszony, James był gotów choćby błagać o litość i o oszczędzenie życia. Nie dla siebie - służba w Ministerstwie już dawno nauczyła go godzenia się z perspektywą śmierci - chciał błagać o litość dla swoich bliskich, których nikt nigdy nie przygotował na stracenie przyjaciela.

Na szczęście, Snape i Carrow mieli w planach zastosowanie się do poleceń Voldemorta i...

No i podali mu to veritaserum. Naprawdę chciał mu się mu oprzeć, no ale... to było veritaserum! Wyciągnęli z niego wszystko - nazwiska, kryjówki, daty spotkań i podejrzenia Zakonu co do tożsamości śmierciożerców.

- Biedna Bella, - rzucił Amycus - będzie musiała się gdzieś przyczaić.

- Trzeba będzie ostrzec Malfoya i Notta - dodał Snape.

- Ale żeby podejrzewać Mulcibera? Dobrzy są - Amycus nachylił się do Jamesa - Musimy wyczyścić mu pamięć. Akurat w tym nie jestem dość dobry.

- Ty w niczym nie jesteś "dość dobry", Carrow. Ja to zrobię - Wyjął różdżkę i wskazał nią na Pottera - Obliviate.

Zaklęcie podziałało. To znaczy... nie do końca.

***

15 godzin wcześniej


James stracił przytomność ale gdy się ocknął, ciągle pamiętał kilka strzępków rozmowy z Carrowem i Snapem. Nie wiedział co prawda, jakie informację udało im się z niego wyciągnąć ale najwyraźniej zaklęcie, którego użył na nim Snape nie zadziałało prawidłowo. Jakim idiotą trzeba być, żeby zepsuć zaklęcie zapomnienia?

Gdy zmierzał do Biura Aurorów ciągle czuł posmak veritaserum w ustach i upokorzenie, które poczuł gdy ocknął się w jakimś brudnym zaułku na Nokturnie.

Żałował jedynie, że nie pamięta, jak doszedł do tego, że śmierć Benia nie była samobójstwem. Będzie musiał zastanowić się nad tym później. Teraz, miał przynajmniej dowód na to, że, tak jak od początku podejrzewał, Snape był nikim więcej, niż parszywym śmierciożercą.

Edytowane przez Prefix użytkownikaSam Quest dnia 19.07.2017 20:52
 
Prefix użytkownikaSam Quest
Praca F - Nedelle



Odwet szaleńca

Słońce powoli przybierało pomarańczowo-czerwoną barwę, sprawiając, że niebo robiło się coraz piękniejsze. Ulice w Wielkiej Brytanii stawały się ciche i opustoszałe. Ludzie zmęczeni po całym dniu odpoczywali w gronie rodzinnym przy wieczerzy, a zwierzęta przygotowywały się do snu. Tylko dwie młode dziewczyny zakłócały spokój ulic, przemierzając je krokiem zanadto pośpiesznym. Stukot ich obcasów odbijał się echem po brukowanej drodze. Gdy tylko znalazły się w zaułku, gdzie nikt ich nie mógł zobaczyć, złapały się za ręce. Sekundę później zniknęły z charakterystycznym dźwiękiem.

Pojawiły się z trzaskiem przed Dworem Malfoya. Chwilę przyglądały się ogromnej budowli, po czym zastukały cicho w bramę. Obydwie panny były tutaj mile widziane, więc wrota pozwoliły przejść przez siebie jak przez dym. Dziewczyny wydłużając kroki dotarły na ganek, a później do pięknie ozdobionych drzwi. Jedna z nich wyciągnęła rękę, by użyć mosiężnej kołatki w kształcie węża. Nastąpiła cisza przerywana od czasu do czasu pohukiwaniem sów. Po chwili usłyszały czyjeś równie pośpieszne kroki. Drzwi otworzyły się, a w nich stanął młody, dość chudy blondyn.
- Cyzia, Bella, nareszcie! Wchodźcie! - powiedział i z szelmowskim uśmiechem wycofał się do budynku.

Po raz kolejny Narcyza i jej siostra zachwycały się wielkim, mrocznym holem. Blade twarze sportretowanych patrzyły nań, śledząc ich każdy krok. Przechodząc przez masywne drzwi do salonu, wciąż czuły spojrzenie przodków uwiecznionych na obrazach. Malfoy idący za siostrami wystąpił przed nie i znaczącym ruchem głowy wskazał kanapę. Skrzat domowy, Zgredek, gdy tylko zobaczył, że ktoś przyszedł, uciekł z pomieszczenia. Wpojono mu, że nie wolno przeszkadzać jego właścicielom i ich gościom w rozmowie. Lucjusz poczekał jeszcze chwilę, aby upewnić się, że tamten nie podsłuchuje. Gdy nabrał pewności, rzekł:
- Tak sobie pomyślałem, że skoro niedługo mamy wziąć ślub z Cyzią, muszę was w coś wtajemniczyć r11; pokręcił głową. Robił to za plecami rodziców, jednak chciał zaimponować swej narzeczonej. Nie spodziewał się jednak, że ta przyjdzie ze swoją chorą na głowę siostrą. Mogła pokrzyżować mu cały plan! W jednej chwili otrzeźwiał. Był dwudziestoletnim mężczyzną! Takie lekkie niedogodności nie wpłyną na dalszy ciąg wydarzeń, nie dopuści do tego! - W końcu będziemy tu razem mieszkać...

Prowadził je przez genialnie udekorowane, lecz coraz to mroczniejsze korytarze. Stare obrazy, marmurowe rzeźby i fioletowe dywany zdawały się opowiadać historię tego miejsca. W pewnym momencie blondyn zatrzymał się. Stał przed drzwiami na pozór wyglądającymi jak każde inne. Znowu rozejrzał się we wszystkie strony, po czym sprawnie chwycił za klamkę. Otworzył szybko drzwi. Pogonił towarzyszki, by przeszły przez nie. Zaraz potem sam pojawił się po drugiej stronie. Tym razem szli dużo węższym, zaniedbanym korytarzykiem. Pochodnie dawały nikłe światło. Znaleźli się przy krętych schodach prowadzących w dół. Były bardzo strome i nieraz któraś z dziewczyn potykała się.

Po długim schodzeniu, ich oczom ukazała się piwnica. Zdziwione panny Black rozglądały się po całym pomieszczeniu. Ziajało od tego miejsca chłodem i czarną magią.
- Witajcie w mojej piwnicy! - oznajmił Malfoy i uśmiechnął się. Tak naprawdę sam niezbyt lubił tu przebywać. Nie było co się oszukiwać, urodził się strasznym tchórzem.

***


Znajdowało się tam wszystko, co może sobie wymarzyć prawdziwy czarnoksiężnik. Złowrogie amulety, dziwnie wyglądające maski, flakony z obrzydliwie cuchnącą cieczą, czaszki... a jednak ani Narcyza, ani Bellatriks nie były tym przerażone. Wręcz przeciwnie, starsza z nich aż kipiała z chęci zastosowania któregoś z tych przedmiotów. Leciutko musnęła jednym palcem leżącą tam księgę. Ta otworzyła się, a z niej wyszły tysiące robaków, pająków i karaluchów. Lucjusz z nietęgą miną mruknął niezadowolony z faktu, że będzie musiał znowu całe to robactwo zagonić do księgi. Bellatriks zaśmiała się ohydnie. Narcyza spostrzegła coś niesamowitego w rogu. Wskazała to swemu narzeczonemu. Ten tylko pokiwał głową i rzekł:
- Jak chcesz, mogą od teraz należeć tylko do ciebie, u nas od dawna nikt na nich nie grał. Uważaj jednak, jeśli pomylisz nutę, ktoś z pewnością zginie.
Narcyza uwielbiała podarowane od Lucjusza skrzypce. Melodia, która z nich się wydostawała, potrafiła oczarować każdego. Grała na nich każdego dnia w wolnej chwili.

Pewnego dnia, spacerując po ulicach Wielkiej Brytanii z nieustępującym grymasem na twarzy, dziewczyna nagle została uderzona czymś ciężkim w głowę. Jej nogi ugięły się. Po chwili wylądowała w nicości. Obudziła się w piwnicy Malfoya. Bardzo się zaniepokoiła. Była przestraszona. Wiedziała, że to nie jej narzeczony ją tu sprowadził. Przynajmniej miała taką nadzieję! Dopiero po chwili zorientowała się, że ktoś na niej siedzi.
- To ty zabiłaś moją siostrzyczkę! - krzyknął. - Nie pojęte, że mój pan chce się z tobą ożenić!
- Co to ma znaczyć? Jakim prawem mnie oskarżasz? Natychmiast ze mnie złaź! Niech no tylko Lucjusz się o tym dowie! Jak śmiesz, jak śmiesz! - oburzona dziewczyna niemal płonęła ze wściekłości. Zgredek, bo to on znieważył zakaz, zorientował się, co właśnie zrobił. Szybko zeskoczył z Narcyzy i podszedł do ściany. Raz za razem uderzał się o nią, by dać sobie karę. - Zły Zgredek, zły! - szlochał. Dziewczyna nie potrafiła mu wybaczyć aktu zuchwalstwa.
- Skąd przypuszczenie, że to ja jestem morderczynią? - zapytała wciąż zbulwersowana. Wzięła kilka głębszych wdechów.
- Miała w serce wbity smyczek, wyglądający dokładnie jak ten, co pani!
Zgredek dostał karę za swoje zachowanie. Okazało się, że skrzat zdążył powiadomić Ministerstwo Magii, a te wszczęło poszukiwanie mordercy. Wpierw podejrzani byli sami Malfoyowie, jednak nie znaleźli dowodów. Pewnego dnia wysłannicy Ministerstwa zapukali do domu rodziny Black. Zaraz na zewnątrz wyciągnięto dwudziestotrzyletnią morderczynię. Za nią szła zdziwiona siostra.
- Bello! Bello, czemu to zrobiłaś?
- Bo powiedziała, że grasz na skrzypcach jakby słoń nadepną ci na ucho!

Edytowane przez Prefix użytkownikaSam Quest dnia 19.07.2017 20:53
 
Prefix użytkownikaSam Quest
Prace III Etap

i.imgur.com/T8lLRQU.png


Ściana uznania i miłości


www.harry-potter.net.pl/images/photoalbum/album_59/d5.png


Daniel Radclffe to mój crush
Nie kłam, że go nie znasz
Harry'ego Pottera zagrał
niektórych nawet nabrał,
że ma oczy koloru zielonego
a tak naprawdę są niebieskiego
"Tak jak Ron" - woła Ulica
dziewczyna pięknego lica.
Potteromaniak z niej na schwał
i nie jest to żaden wał.

Daniel Radcliffe to mój crush
Wiesz dlaczego jeżeli oczy masz
Z zarostem mu do twarzy
O takim Danie każda Samica marzy.


www.harry-potter.net.pl/images/photoalbum/album_59/3_t2_2.jpg

Oj nana, oj nana
Bardzo kocham Dana

Czy to słońce, czy to deszcz
W moich myślach on wciąż jest
Myślę o nim nieustannie
Nawet gdy się kąpię w wannie

Oj nana, oj nana
Bardzo kocham Dana

Nie wiem jak się to zaczęło
Lecz gdy serce moje drgnęło
Cała byłam zakochana
I tak kocham tego Dana

Oj nana, oj nana
Bardzo kocham Dana

Nigdy o nim nie zapomnę
Nawet jeśli spotkam bombę
Jest to miłość jednostronna
Ale źle to nie wygląda

Oj nana, oj nana
Bardzo kocham Dana

wiersz by Elizabeth_



i.gifer.com/5lP2.gif

media1.giphy.com/media/Cw4JIAsQHweeQ/source.gif


Ściana chwały

www.harry-potter.net.pl/images/articles/2021-redaktor.png
www.harry-potter.net.pl/images/articles/2021-materialy.png
www.harry-potter.net.pl/images/articles/2021-prorok.png
www.harry-potter.net.pl/images/articles/najkom20202.jpg
www.harry-potter.net.pl/images/articles/admlen20201.jpg
www.harry-potter.net.pl/images/articles/wydpro2020.jpg
www.harry-potter.net.pl/images/articles/adminlenkrico.jpgwww.harry-potter.net.pl/images/articles/wydanieprorokaroku.jpg
www.harry-potter.net.pl/images/articles/2016awards_najzabawniejszy.png
www.harry-potter.net.pl/images/articles/auor_najlepszego_artykulu.png
www.harry-potter.net.pl/images/articles/najlepszy_newsman.png
zapodaj.net/images/5e3ae3d9098f9.jpg
 
Prefix użytkownikaSam Quest
Praca A - Talia Filch


Miotła i uprzedzenie


Wyobraźcie sobie jęczącego, przerażonego nastoletniego blondyna na miotle wyścigowej, lawirującego bez ładu i składu między halabardami sosen, z boa dusicielem owiniętym wokół szyi i mandragorą pod pachą. To właśnie ja.

Przedstawię się może... Unik! Było blisko. A więc, jestem (skręt w prawo i rzut okiem oraz mandragorą) Scorpius Ma(aandragora)! Po kiego Merlina puściłem doniczkę?! Wracając, to ja, Scorpius Hyperion Malfoy. Na razie wystarczy Wam wiedzieć, że kompletnie nie znam się na lataniu na miotle, dusiciel jest oswojony, a wszystko z winy Albusa (gałąź, cholibka)! Cofnę się wyimaginowanym zmieniaczem czasu o cztery godziny. Bowiem, rzecz jasna, nie posiadam tego z czwartego roku (Al nie chce mi wyjawić, gdzie go schował). O! Już jesteśmy. Za mną, do środka!

Godzina 7:30, jadalnia Dworu Malfoy'ów

Dzień zapowiadał się wspaniale. Przez wąskie szpary okien sączyło się ciepłe światło słońca, mój ojciec doprawiał różdżką apetycznie wyglądające śniadanie. Ale najważniejsze było to, że niedługo miał odwiedzić nas Albus - według jego sowy, wpadł na pewien pomysł, jednak chciał mi go przedstawić osobiście. Znając Pottera, spodziewałem się niekonwencjonalnych, kontrowersyjnych i ryzykownych planów, lecz to, co usłyszałem, sprawiło, że przypomniałem sobie o kolacji. Naprawdę, już mówię, co mam na myśli.

Gdy Albus przybył świstoklikiem na dziedziniec, w niepamięć poszły SUM-y, zgubione galeony i niechybny koniec wakacji. Przywitawszy się, ruszyliśmy ku tyłom Dworu, żeby w spokoju omówić tajemniczy pomysł. Już chcieliśmy wyciszyć rozmowę Muffliato, jednak wtem doszedł nas głos mojego taty, ukrytego w cieniu drzewa. Wzdrygnęliśmy się.
- Co znowu knujecie? Po co wam Felix Felicis? - spytał zadziwiająco poważnie.
Felix Felicis? Spojrzałem na Albusa, ten jednak wzruszył ramionami. Wtedy ojciec uśmiechnął się i rzekł:
- No, to żartować nie można? Chciałem się tylko przywitać z Alem. Ale grandzić wam nie radzę.
Uff! Odwzajemniliśmy uśmiech. Przyjrzałem się dokładniej ubiorowi ojca. Ciemnozielone odcienie, szykowna tiara do kompletu i wysmukła laska mojego dziadka. Kolejni goście? Tata zauważył zdziwienie na mojej twarzy i pospieszył z wyjaśnieniami:
- Dzisiaj w naszym Dworze odbędzie się kameralne spotkanie pracowników Ministerstwa, musimy omówić parę niecierpiących zwłoki spraw. Będziecie musieli sami zaplanować sobie czas, rozumiecie, chłopcy?
Pokiwaliśmy głowami, a gdy ojciec deportował się z polany za Dworem, Albus odetchnął i zaczął tłumaczyć.

Krótko mówiąc, chodziło o skarb. Tak, tak, wiem, że brzmi to dziwacznie - dwóch piętnastoletnich czarodziejów bawi się w poszukiwanie galeonów. Otóż, tu nie o klasycznej skrzyni z pieniędzmi - skarbem był rzekomy spadek po wujach Weasley.
- Pomyśl tylko - rzekł do mnie konspiracyjnym szeptem Albus - Niedopracowane receptury i mapy, nietestowany ekwipunek, który - w dobrych rękach - może być o wiele skuteczniejszy i bardziej spektakularny od asortymentu, który sprzedawali! Pamiętasz, jak wujek Ron opowiadał o widowisku z petardami i ich ucieczce? Wyobraź sobie, co możemy tam znaleźć.
Nie wiedziałem, do czego zmierzał. Po co nam Omdlejki Grylażowe czy Petarda Grzmotu Thora?
- Chcę przygotować coś na urodziny taty. Nie będę robić laurek, bo w końcu jesteśmy szóstoklasistami. Ale mały pokaz, to już coś. Zawsze można przećwiczyć na twoim ojcu.
No dobra. Prezent urodzinowy. Widowisko. Okey. Ale co JA miałem z tym wspólnego?
- Jest jednak mały problem. Według plotek, skarbu strzegą jakieś kreatury, które można zwalczyć pewnym eliksirem. A teraz słuchaj, potrzebujemy martwej akromantuli, wyciągu z mandragory i...
Co? Jeszcze nic nie ustaliliśmy.
- Poczekaj, Al! - przerwałem mu - Nie wyraziłem... - nie pozwolił mi skończyć.
- Jak to? Przecież zawsze takie sprawy załatwiamy wspólnie. Będzie bezpiecznie, Rita pisała, że...
Ach, to plotki Rity Skeeter! Teraz naprawdę zacząłem się niepokoić, o jakie kreatury chodziło, jeżeli w ogóle istniał jakiś skarb.
- Rozumiem, że chcesz sprawić ojcu niespodziankę, jednak mój tata nie pozwoli mi wybrać się na poszukiwania strzeżonych przez potwory fajerwerków. Ostatnim razem, gdy poszliśmy się "bawić", spaliliśmy pół wioski, nie pamiętasz?
- Po czym zostawiliśmy smoka w spokoju i wymazaliśmy wszystkim pamięć- mruknął Al.
Słońce wschodziło wyżej i prześwitywało delikatnie przez drzewa. Usłyszeliśmy nowe, przytłumione przez budynek głosy kolegów mojego ojca.
- Proszę, zrób to dla mnie - kontynuował błagalnym tonem - Wyłącz na chwilę rozsądek i nie myśl o tym, co powie Draco Malfoy.
Westchnąłem bezradnie. Skoro przyjaciel prosił, nie mogłem odmówić. Spojrzałem na Albusa, a ten przybił mi radośnie piątkę. Wiedział, że się poddałem.

Odetchnąłem parę razy i nacisnąłem mahoniową klamkę. Drzwi skrzypnęły, ujawniając ożywioną dyskusję kilkorga czarodziejów, którym przewodniczył Draco Malfoy. Gdy mnie dojrzeli, nagle zaległa cisza, a pochylony nad podłużnym stołem ojciec podniósł głowę; w jego oczach widziałem dwa wielkie znaki zapytania. Odchrząknąłem.
- Tato? - powiedziałem trochę zbyt piskliwym głosem.
Gospodarz Dworu gestem ręki przeprosił na chwilę pozostałych gości i posuwistym krokiem ruszył w moją stronę.

Wyszliśmy na korytarz pokryty podobiznami węży.
- No i? Słucham - zaczął ojciec. W jego głosie słychać było lekką irytację.
- Przepraszam, że ci przeszkadzam... Mam pytanie. Czy mógłbym pożyczyć miotłę?
- Chcecie iść z Alem na korepetycje z latania? - powątpiewająco spytał lub stwierdził, sam nie byłem pewien.
- Eee, tak jakby - odparłem niezwykle inteligentnie - Do szkolnej drużyny i tak się nie dostaniemy, ale warto spróbować - bezskutecznie szukałem jakiejś sensownej wymówki. Z trudem ukryłem zaskoczenie, kiedy ojciec położył tylko rękę na moim ramieniu i powiedział:
- Wszystko dla ciebie, Scorp. W kuchni jest klucz do schowka, wybierzcie sobie porządne miotły. Tymczasem muszę wrócić na spotkanie. Widzimy się później.
Gdy zniknął z powrotem za drzwiami, poczułem wyrzuty sumienia. Okłamałem tatę, który naprawdę uwierzył, że chcemy nauczyć się lepiej latać. Policzki wciąż mnie paliły ze wstydu, kiedy szukałem poczciwego Nimbusa 2000. Następnie prędko opuściłem Dwór i dołączyłem do czekającego na zewnątrz Albusa.

Tam sprecyzował, o co mu chodzi. "Spadek" po wujach znajdował się w kompleksie jaskiń, położonym półtorej godziny lotu na miotle od rodzinnej rezydencji. Składniki eliksiru przeciw strażnikom w większości były dość łatwo dostępne (bezoar z gabinetu profesora, parę dziwnych roślin ze Śmiertelnego Nokturnu), jednak dwóch Albus jeszcze nie skompletował.
- Musisz przynieść mandragorę i akromantulę, najlepiej nieżywą - spokojnie mnie instruował.
To chyba żarty. Nie dalej, jak wczoraj na kolację ojciec wyczarował akromantulę w sosie a'la Draco. Potraktowałem ją wtedy dyskretnie Evanescą (wybacz, tato, nie gustuję w surowych pająkach). Później okazało się, że chodziło o głupi zakład. Tata przegrał. Nie wnikałem w szczegóły. Gdybym poczekał z unicestwianiem stwora, mielibyśmy jeden kłopot z głowy.
A więc - tak, co tydzień kradnę agresywne rośliny i uśmiercam jadowite pająki. Norma.
- Przygotuję wtedy eliksir, a później polecisz do tych jaskiń, pozbędziesz się potworów i wrócisz ze skarbem. Proste? Proste!
Chyba dla Ala! Czy on w ogóle liczy się z moim zdaniem?
- Czyli czarną robotę mam wykonać ja, podczas gdy ty będziesz tu warzył eliksir w kotle? - podsumowałem krótko i sceptycznie.
- No widzisz, jak dobrze się rozumiemy - niezniechęcony Albus dalej się uśmiechał, a ja w duszy przeklinałem swoją uległość. Chwilę później znajdowałem się już dziesięć metrów nad ziemią.

Godzina 11:30, Gdzieś w Przestrzeni

I w ten sposób wracamy do punktu wyjścia. Znacie już moją historię. Daruję Wam opis napadu na ogródek profesora Neville'a w celu zdobycia mandragory (co, jak już wiecie, skutkowało tym, że i tak zgubiłem ją w locie) oraz polowanie na akromantulę (musiałbym poświęcić na to cały zwój pergaminu). Powiem jedynie, że po uśmierceniu ostatniego składnika nieuważnie rozwścieczyłem pewnego smoka. Nie pytajcie, co tam robił. Teraz też się nad tym nie zastanawiam. Muszę uciekać - jak długo utrzymam się na miotle? To się prędzej czy później okaże.

Kwestia ta rozstrzygnęła się wcześniej, niż przypuszczałem. Wierzgałem na Nimbusie, który zachowywał się kapryśniej od najbardziej złośliwego byka z mugolskiego rodeo, gdy wtem usłyszałem przeraźliwy ryk, niewyobrażalne masy powietrza zdmuchnęły mnie brutalnie z kija i chwilę później siedziałem na twardej skale. Tęsknym spojrzeniem wodziłem za miotłą, która sunęła dalej przed siebie kilkaset metrów wyżej, aż zniknęła z pola widzenia. Wszystko stało się w ułamku sekundy. Jedno było pewne - smok zostawił mnie w spokoju, a do domu wracam na piechotę.

Zgubiłem nie tylko miotłę i mandragorę, ale również drogę. O ile jakoś orientowałem się w planie okolicy z lotu ptaka, tak z tej, hm, przyziemnej perspektywy łatwo myliłem poszczególne obiekty, nie zdając sobie z tego sprawy. Czy to tu testowaliśmy nasze autorskie Formułki Chuligana (uroki na każdą okazję i na każdego nauczyciela, za jedyne dwa galeony)? A może wylądowaliśmy tu z tatą, błądząc w poszukiwaniu stadionu Quidditcha? Nie wiedziałem. A Dusiflora, oswojony wąż, którego zabrałem ze sobą z podwórka profesora Longbottoma, pogarszała tylko sytuację, zaciskając się coraz mocniej wokół mojej szyi. Wyobraźcie więc sobie z powrotem nastoletniego i przerażonego blondyna, tym razem siedzącego na skale. Wokół mur wysokich sosen, uginających się groźnie ku dołowi. Co byście zrobili na moim miejscu? Straciliście połowę składników (brzmi dramatyczniej niż: jeden składnik), Wasza miotła uciekła, nie wiecie, gdzie jesteście, a przyjaciel czeka, aż wrócicie. Wystrzelilibyście czerwone iskry z różdżki? Weszlibyście na najwyższe drzewo, żeby zorientować się w okolicy? Wysłalibyście patronusa do przyjaciela? Pewnie tak, jednak ja postanowiłem dalej szukać skarbu. Najwyraźniej przez upadek straciłem kompletnie rozum.

Nie, tak naprawdę czułem, że coś mnie wzywa. Coś dawało mi słaby sygnał, żebym za nim podążał. Ciche... Bzyczenie??? Westchnąłem. Nic mnie nie wzywało. Wokół ociężale krążyła mucha. I wtedy usłyszałem inny dźwięk. Aż podskoczyłem, bo przerażający jękokrzyk należał do mandragory, a te piszczą wyjątkowo nieznośnie. Wyczarowałem nauszniki. Zdecydowałem, że poszukam źródła zawodzenia, lecz nie przeszedłem więcej niż trzydzieści kroków, kiedy odnalazłem tę diabelską roślinę, przebierającą w powietrzu stwardniałymi korzeniami rąk. Podniosłem doniczkę (mandragora przywitała mnie ugryzieniem w dłoń), po czym zamarłem. Obok, w skale, ziała czarna otchłań, której pilnowały sklątki tylnowybuchowe. Odnalazłem wejście do jaskinii. Świetnie! Niestety strażnicy nie podzielali mojego zachwytu.

***


Oczami Dracona Malfoy'a

Kiedy Scorpius spytał mnie, czy może pożyczyć miotłę, trochę się zdziwiłem, w końcu stronił od latania, jak od ryb, co znaczy, że unikał tego na wszelkie sposoby. Nie myślałem nad tym długo, czas mnie gonił. Gdy zakończyłem spotkanie, postanowiłem jednak zajrzeć na podwórze. Z wrażenia ugięły się pode mną nogi i musiałem podeprzeć się na lasce, gdyż to, co tam ujrzałem, śmiało można by uznać za halucynacje. Po środku stał cynowy kocioł, z którego buchały opary różnych barw i zapachów. Co chwila z gara ubywało parę kropel mikstury, które plamiły marmurowy chodnik. Nad nim widniała sylwetka Albusa Pottera, mieszającego z poświęceniem w naczyniu, a obok niego leżało zbiorowisko przedmiotów, które śmiało określiłbym mianem Podręcznego Zestawu Małego Pirotechnika. Zamknąłem i na powrót otworzyłem oczy, jednak nic się nie zmieniło. Albus mnie dostrzegł i zdezorientowany, przestał mieszać w kotle. Syn Pottera nadal się nie poruszał, więc zagaiłem:
- Odrabiamy pracę domową z eliksirów?
Chłopak przełknął ślinę. Widziałem, że intensywnie myślał nad tym, co mi powiedzieć. Wreszcie się przemógł:
- No tak... Nie do końca.
I zalał mnie potokiem słów, które musiałem prędko logicznie uporządkować. Gdy skończył, nie miałem ani chwili do stracenia. Później porozmawiam z Albusem. Teraz czas ratować Scorpiusa. Wskoczyłem na pierwszą lepszą miotłę i pognałem śladami syna, co wbrew pozorom było dość łatwe - co trzecia sosna miała zmiażdżoną doszczętnie koronę. Czegoś takiego mógł dokonać tylko Scorp.

Daremnie wypatrywałem znanej mi dobrze blond czupryny. Zniżyłem trochę lot i wtem poczułem delikatny zapach siarki. To znaczy, sam w sobie był aż zbyt intensywny, ale wiedziałem, że już od dłuższego czasu wisiał w przestrzeni. Smok? To bez sensu! Jednak znając Scorpiusa, mogłem się nawet spodziewać zmutowanej, latającej harybdo-hydry o głowach bazyliszka. Tak, mój syn miał niespotykaną skłonność do przyciągania nieprawdopodobnych kłopotów dużego kalibru. Postanowiłem wylądować. Od czegoś trzeba zacząć.

Teraz, kiedy stąpałem po ziemi, wszystko zdawało się być zatrważająco podobne do siebie. Sosna do sosny, ścieżka do ścieżki, zakręt do zakrętu. Ustaliłem różdżką północ. Dobrze, czyli szedłem na południowy wschód. Uważnie się rozglądałem wśród gąszczu, szukając czegoś, co wskazywałoby na to, że podążałem za Scorpem. Błeh! Obrzydliwa mucha. Zaraz... Zatrzymałem się. W glebie widniały odciśnięte ślady butów, prowadzące w mniej cywilizowany las. Chwilę później usłyszałem irytujący i przyprawiający o utratę zmysłów pisk i skrzek zarazem. Czy to mandragora? Podbiegłem w stronę, z której dochodził dźwięk; ślady również tam prowadziły. Dotarłem na niewielką polanę, w której centrum w ziemię wrastały ogromne skały. Pomiędzy nimi ujrzałem ciemną, głęboką dziurę. U "progu" wejścia do jaskini, gdyż domyśliłem się, że to miejsce, o którym opowiadał mi Albus, leżała para martwych sklątek tylnowybuchowych, jednak nie zauważyłem pozostałości po walce. Mandragora nadal wrzeszczała. Leżała niedaleko, więc podszedłem bliżej i uciszyłem ją Silencio. Najwyraźniej potwory zabił właśnie koloraturowy sopran rośliny. Nie poświęcając więcej uwagi monstrom, wkroczyłem w ciemność, gdzie na rozwidleniu skręciłem w prawo. I stanąłem oko w oko z dawną nemezis.

***

Godzina popołudniowa nieznana, Zaułek Glizdogona


Nie wiem, ile czasu błądziłem w pieczarach i korytarzach, jednak wystarczająco długo, żeby zorientować się, że nawet przy pomocy różdżki nie wydostanę się z jaskini, nie znając planu labiryntu. Jak się tutaj dostałem, skoro musiałbym pokonać dwie sklątki tylnowybuchowe, a nie słuchałem podczas lekcji o poskramianiu tych stworzeń, spytacie? Otóż było to prostsze niż mogłoby się wydawać - oszołomiłem obu strażników, a następnie wskoczyłem z całym, skromnym dobytkiem do otworu w skale, czego wcześniej w ogóle nie przemyślałem. Potwory zostawiłem na pastwę skrzeku mandragory, a sam ruszyłem w jedynym możliwym kierunku - przed siebie. W chwili obecnej przebywałem w komnacie, którą nazwałem wdzięcznie Zaułkiem Glizdogona, gdyż wszędzie roiło się od szczurów. Ech. Jak nisko upadłem - siedziałem dobrowolnie w królestwie tych gryzoni i nie próbowałem w żadnej mierze zmienić swojego położenia na lepsze. Krótko mówiąc, poddałem się. Nie! Co ja wyprawiam? Ja tak nie postępuję! Walczę do końca. Nie tchórzę i nie wyrywam się bezmyślnie z głupim heroizmem (nie licząc dzisiejszego dnia, choć - jak wiecie - wszystko to wina Albusa). Wstałem w porę, gdyż kamienie, które służyły mi za krzesło, w okamgnieniu osunęły się w dół o półtora metra. Usłyszałem ciche echo: ...pius! Pius! Pius! Znałem ten głos! To...

***

Krótko Po Wejściu Do Jaskini, W O-błędnym Korytarzu


Przede mną stała ona. Ściana. Ta nieprzenikalna bariera, która prześladowała mnie od niepamiętnych czasów w chwilach bezradności. Czy to w fizycznej, czy mentalnej formie. Ślepy zaułek. Musiałem się cofnąć i wybrać inną drogę. Myśl jak Scorpius, pouczałem siebie. Wybrałem korytarz na chybił-trafił i znalazłem się w oświetlonej grocie. Skąd pochodziło owo światło, nie wiedziałem. Sprawdziłem, czy nadal posiadałem różdżkę. Rozejrzałem się. Miałem trzy drogi do wyboru. Jasną, ciemną i zarośniętą stalagnatami niczym dzikim pnączem. Usiadłem na brzegu niewielkiego, podziemnego jeziora i wtem usłyszałem:
- Tato?
Scorpius! Ale skąd dochodził jego głos? I czemu nie niósł się echem po korytarzu? Czyżbym zwariował? Uznałem, że wołanie to wytwór mojego zmęczonego umysłu. Nie pozostało mi więc nic innego, jak odpowiedzieć w ten sam sposób.
- Synu! Jestem tutaj! - krzyczało moje serce.
- Gdzie jesteś? - pozwoliłem wyobraźni podtrzymywać tę niemą rozmowę.
- W jaskini z jeziorem. A ty? - odparłem.
- W jaskini z jeziorem - usłyszałem smutny głos niby-syna.
- Czekaj tam na mnie, idę do ciebie! - nie wiem, dlaczego zwracałem się tak do samego siebie; musiałem być naprawdę zdesperowany.
- Idźmy ku centrum labiryntu, tam się spotkamy! - jakbym słyszał Scorpiusa. Nigdy nie trwał biernie w miejscu. Zacząłem mieć wątpliwości, czy naprawdę nie rozmawiałem z synem.
- Trzymaj się, Scorp! - i popędziłem intuicyjnie rozświetlonym korytarzem.

***



Nie wierzyłem własnym uszom. Ojciec w jaskini? To znaczy, że rozmawiał z Albusem i wiedział, że go okłamałem. Nie myślałem teraz jednak o konsekwencjach. Ruszyłem przed siebie, mijając setki takich samych korytarzy. Co chwilę pytałem go, gdzie jest. Za każdym razem odpowiadał: w jaskini z jeziorem. Na Merlina, czy cały labirynt składał się z jaskiń z jeziorami?! Pędziłem jednak niestrudzenie, aż dotarłem do groty nowego rodzaju. Świetnie. Zamiast jeziora, wewnątrz znajdował się potwór nadzwyczajnej brzydoty. Stanąłem za rogiem komnaty skalnej i zawołałem szeptem w myślach do taty. Nie wiem, czemu ściszyłem głos, skoro nikt mnie i tak nie słyszał.
- W jaskini jest jakiś stwór! Co mam robić?

Draco Malfoy:
Wiedziałem, że Scorpius był przerażony. Potwór, według opisu, miał głowę i szczypce homara, ogon rekina, tułów ośmiornicy i pancerz ogromnej krewetki. Każdy mógłby się jego przestraszyć, nie mówiąc już o kimś, kto nienawidzi owoców morza. Albus poinformował mnie, że do eliksiru potrzebowali jeszcze mandragory i akromantuli, więc Scorp dosłownie poleciał zdobyć te składniki. Mandragora leżała przed wejściem do jaskini, ale pająk...
- Nie zgubiłeś jeszcze akromantuli? - zawołałem w myślach.
- Nadal mam ją w kieszeni - Scorpius zdawał się dziwić samemu sobie - Dlaczego pytasz?
- Pamiętasz, co przyrządziłem wczoraj na kolację? - odpowiedziałem z uśmiechem pytaniem na pytanie. - Niech ta zmutowana ryba zasmakuje akromantuli a'la Draco!
Nie musiałem widzieć miny Scorpiusa, żeby wiedzieć, że wyrażała zarówno wstręt, jak i radość. Kolację podano.

***

Potwór szybko pożarł pająka. Później role się odwróciły - akromantula powoli niszczyła kreaturę trucizną od wewnątrz. Mogłem spokojnie przejść przez komnatę, a to, co ujrzałem, sprawiło, że odetchnąłem z ulgą i niemal krzyknąłem z radości. Przede mną, pośrodku obszernej groty stała stara skrzynia, z zamkiem pokrytym subtelną patyną czasu. Obserwowałem wszystkie dwanaście wejść do jaskini, czekając na przybycie ojca. Zawołałem w myślach:
- Tato! Odnalazłem skrzynię! Wszystko w porządku?
- Nie!
Przeraziłem się tą odpowiedzią. Jeżeli Draco Malfoy mówił, że nie jest dobrze, oznaczało to wielkie niebezpieczeństwo.
- Coś mnie goni! Wciąż się zbliża!
W panice rzucałem kamienie do - a jakże by inaczej - jeziorka. Nie. Nie będę tchórzyć.
- Rób, co mówię! - zawołałem.
- Ale...
- Zaufaj mi! W prawo! - zamknąłem oczy i (nie wiem, jakim cudem) widziałem to, co mój ojciec.
- W lewo! Zawróć! prosto! W prawo! Unik! W górę! W prawo! Zawróć! W dół!
Tata bez szemrania wykonywał moje polecenia. Dziwnie się czułem, rozkazując mu. Gdy powiedziałem ostatni raz: w górę, wskoczył do groty ze skrzynią. W ostatniej chwili rzuciłem Drętwotę na sylwetkę potwora. Na zawsze pozostanie w tym korytarzu.

Tata nie puszczał mnie z objęć. Nie wyrywałem się. W końcu podeszliśmy do skrzyni. Spróbowałem Alohomory, a gdy ta nie zadziałała, ojciec bez uprzedzenia zbombardował zamek. Każdy sposób dobry, byleby zadziałał.

Zajrzałem do środka. Znajdowała się tam kartka, a na niej: z serdecznymi pozdrowieniami, Rita Skeeter. Niech to! Daliśmy się nabrać.
- Przynajmniej nauczyłeś się panować nad miotłą - spróbował zażartować tata.
Moja sceptyczna mina jednoznacznie temu przeczyła.

***

Wieczór, Pokój Scorpiusa


Po powrocie byliśmy zbyt zmęczeni, by rozmawiać o zdarzeniach tego dnia. Porozmawiamy jutro. Położyłem kartkę od Rity na szafce nocnej, a Dusiflora odpełzła. Może szukała mandragory Neville'a? Kto wie...

Edytowane przez Prefix użytkownikaSam Quest dnia 26.07.2017 22:12
 

Podziel się z innymi: Delicious Facebook Google Live Tweet This Yahoo

Przejdź do forum:
Powered by PHP-Fusion copyright © 2002 - 2024 by Nick Jones.
Released as free software without warranties under GNU Affero GPL v3.
Theme by Andrzejster
Copyright © 2006-2015 by Harry-Potter.net.pl
All rights reserved.
Wygenerowano w sekund: 0.24