Ludzie pod wpływem emocji są zdolni do wielu. Nawet do poświęcenia.
Usłyszała dźwięk aportacji. To oni. Śmierciożercy już tu byli! Nie miała za wiele czasu. Zawiniątko w jej dłoniach poruszyło się, a ona owinęła je ciaśniej i przytuliła do piersi. Uchyliła lekko drzwi, by upewnić się, że droga jest wolna. W paru domach po prawej paliło się jeszcze światło, natomiast w tych po lewej było już ciemno, a biło od nich straszliwe zimno.
- Dementorzy! – szepnęła nerwowo, ale wiedziała, że teraz już nie ma odwrotu. Wprawdzie spodziewała się tego, tego wszystkiego, ale miała szczerą nadzieję, że nie będzie musiała tego zrobić. Czuła, jak z jej oczu płyną łzy, ogarniał ją głęboki smutek i rozpacz tak silna, jak jeszcze nigdy. Nie była do końca pewna, czy to przez dementorów, czy przez misję, która była jeszcze przed nią.
Otuliła zawiniątko jeszcze szczelniej lewą ręką, a drugą chwyciła za różdżkę. Nigdy nie miała zbyt wielu pieniędzy, a odkąd porwali jej męża, jedynego żywiciela rodziny, żyła tylko z tego, co udało się zaoszczędzić wcześniej, więc narzuciła na siebie płaszcz i wyszła z pustego domu.
Ledwo jej stopy dotknęły ziemi, a powietrze wypełnił okropny wrzask. Kobieta chciała zasłonić uszy, ale w ostatniej chwili przypomniała sobie o zawiniątku. Zamknęła oczy i obróciła się w miejscu, jednak nic się nie stało.
- Rzucili zaklęcie antydeportacyjne… Zawodzące! Nie uciekniesz! – Kobieta odwróciła się. Stał za nią stary mężczyzna o gęstej siwej brodzie i niebieskich, przenikliwych oczach. – Edyto, wróć do domu i…
-Aberforth, pomóż mi! Błagam! – jęknęła przerażona, i przytuliła do siebie swój tobołek, a ręką, w której trzymała różdżkę, chwyciła go za szaty. – Dobrze wiesz, że nie mogę zostać! Jestem z rodziny mugoli! Nie stawiłam się na przesłuchanie! Zabiją mnie i… - nie dokończyła, te słowa nie mogły przejść jej przez gardło – albo dementorzy… Nawet nie wiem, co zrobili z Thomasem!
Edyta poczuła na sobie przenikliwe spojrzenie, te samo, które w czasach szkolnych przyglądało jej się za każdym razem, gdy coś przeskrobała... Ale Albusa Dumbledore’a już nie ma! Nie czas na sentymenty.
- Za wioską – powiedział chrapliwym głosem. – Tam na pewno zaklęcie nie będzie działać. Powiem, że to ja uruchomiłem zaklęcie! Już, biegnij!
Nie czekając na nic odwróciła się i skręciła w pierwszą boczną uliczkę. Usłyszała za sobą czyjeś kroki, a potem podniesione głosy, jeden z nich na pewno należał do Aberfortha. Znała te ścieżki bardzo dobrze, tyle razy nimi chodziła. Uwielbiała tą wioskę. Do dziś pamiętała to uczucie, gdy zobaczyła ją po raz pierwszy, dlatego to właśnie tu postanowiła zamieszkać. Serce jej się krajało na myśl, że widzi to wszystko ostatni raz. Ale teraz to miejsce było dla niej śmiertelną pułapką. Biegła ile sił w nogach, płuca płonęły jej żywym ogniem, a zimno rozprowadzane przez dementorów ogarniało ją całą, jednak nie zatrzymała się. Potknęła się parę razy, but spadł jej z stopy. Od czasu do czasu słyszała jakieś jęki, krzyki i płacz. Śmierciożercy musieli zacząć przeszukiwać Hogsmeade.
Skręciła któryś raz i wreszcie gdy ciąg budynków skończył się, Edyta zobaczyła górski krajobraz, a zimno stworzeń bez duszy już nie było aż tak dokuczliwe. Nachyliła się i przeszła przez płot, cały czas trzymając mocno zawiniątko, które zaczynało się wiercić. Zaczęła biec dalej, nie wiedziała jak daleko od wioski może jeszcze działać zaklęcie antydeportacyjne. Kiedy wreszcie stanęła, nie czuła już nóg i ledwo łapała oddech.
Wiedziała, że to niebezpieczne, ale w tej chwili nie miała innego wyboru. Nie posiadała żadnej miotły, a nawet jeśli by jakąś znalazła, to nie potrafiła najlepiej latać, Sieć Fiuu była pod kontrolą ministerstwa, więc została jej tylko teleportacja. Nie była w tym najlepsza, nawet nie miała licencji. Skupiła wszystkie myśli wokół miejsca, do którego chciała się przenieść i już zaczynała się obracać, kiedy coś ją szarpnęło. Serce podskoczyło jej do gardła na myśl, że jednak śmierciożercy ją przyłapali. Tobołek schowała pod płaszcz i odwróciła się powoli.
Cichy jęk przerażenia wydarł się z ust Edyty, gdy przed nią stanął koń w rozłożystymi, nietoperzowymi skrzydłami. Zdawało się, że w jego ciele nie ma grama mięśni, jakby składał się tylko z czarnej skóry i kości. Jednak po chwili szok minął, a w jego miejsce wstąpił zachwyt. Koń nie był straszny, był nawet na swój sposób piękny.
Testral nachylił się i polizał stopę Edyty, tą na której nie miała już buta. Gdy odsunął swój łeb kobieta, zauważyła ranę na jej nodze. Biegnąc jej stopa całkowicie przemarzła, więc musiała nie czuć, kiedy się zraniła, a poza tym miała na głowie znacznie ważniejsze sprawy.
- T-testralu? – zapytała niepewnie, a głos jej zadrżał. Wyciągnęła swój skarb spod płaszcza. – Potrzebuję pomocy. Muszę się g-gdzieś dostać.
To było czyste szaleństwo, ale donośne głosy usłyszane za sobą i rozbłyski światła zmotywowały ją. Chwyciła się za kark stworzenia i wspięła nań. Co powinna teraz zrobić?
- Leć! Proszę! – Odgarnęła czarne, kręcone włosy różdżką z twarzy i przytuliła się do testrala. –Dwór… Dwór Burke!
Rozchylił swoje olbrzymie skrzydła, unieśli się w górę. Edyta usłyszała jeszcze za sobą stłumione okrzyki śmierciożerców, ale to już się nie liczyło, nie ma zamiaru tam wracać. Silny powiew wiatru uderzył ją w twarz, a w uszach jej zaszumiało, jednak ona upewniła się tylko, że jej zawiniątku nic nie jest.
Nie była pewna ile czasu zajęła jej podróż na testralu, ale kiedy stanęła z powrotem na oblodzonej ziemi, była już cała odrętwiała i przemarznięta. Lot był bardzo męczący, nie tylko dla konia. Zachwiała się. Nie miała niczego w ustach od trzech dni. Siły opuściły już ją całkowicie, ale skupiła myśli na jednym. Ruszyła ścieżką wzdłuż polany, na której wylądowała. Ściana śniegu zasłaniała jej widoczność, ale ona znała drogę. Jej przyjaciel… były przyjaciel tam mieszkał i tylko on mógł jej pomóc.
Stanęła przed wysoką bramą pełną ozdób, ale jednocześnie chroniącą przed dostaniem się do środka nieproszonych gości. Wyciągnęła tobołek i trochę uchyliła koc, w którym ukrywał się jej skarb.
- Cii, spokojnie, maleńki. Tony, mamusia cię kocha, bardzo cię kocha. Nie bój się, nie lękaj… Pamiętaj o tym, dobrze? – Myślała, że łzy już dawno jej się skończyły, myliła się. Teraz znów wypłynęły jej z oczu. Chłopiec też płakał, a płacz dziecka dla matki jest czymś najgorszym. – Robię to dla ciebie, żebyś żył… pamiętaj…
Położyła go na ziemi. Coś ją olśniło. Zdjęła swój wisiorek z inicjałami i wcisnęła go w niezdarne rączki malucha.
- Nie płacz, kochanie… - Czuła, że serce się jej rozdziera na połowy. Ręce jej drżały, a obraz przed nią rozmazały łzy. Zachowuje się jak wyrodna matka, ale jeśli chciała, by przeżył, musiała to zrobić. Jest za mały by się z nim ukrywać, a gdzie indziej czeka go śmierć. Syn mugolaków! Szlam! Pogłaskała go czule po policzku jeszcze raz, ten ostatni. – W-wingardium l-lewi-osa!
Zawiniątko uniosło się wysoko do góry i z powrotem opadło na ziemię, ale już po drugiej stronie ogrodzenia. Edyta już po raz drugi usłyszała okropny wrzask. Rozbłysły światła gdzieś daleko, a ona ukryła się za drzewem.
- Garbatko! Sprawdź, co to! – rozległ się męski głos.
Malutka postać zbliżyła się do bramy i uniosła Tony’ego. Krzyknęła głośno przerażona.
- Panie, to dziecko! – Głos skrzatki był bardzo nieprzyjemny, musiała być stara.
- Dziecko? – Tym razem usłyszała kobiecy głos, bardzo delikatny. – Erosie, słyszałeś? Dziecko!
Podbiegła do skrzatki. Miała na sobie gruby płaszcz z futra, a jej długie blond włosy opadały falami na ramiona. Wyrwała dziecko skrzatce i przyjrzała się mu dokładnie. – To chłopiec!
- Omego, nie dotykaj tego! To może być… - Jej mąż podbiegł do niej.
Kobieta zrobiła obrażoną minę, schowała niemowlę pod płaszcz i owinęła swoim szalem.
- Biedactwo, zmarzło… Tego, tego? To jest dziecko, Erosie! Nie przedmiot! Tak długo się o nie staraliśmy! Tak długo czekaliśmy! Erosie, od dziesięciu lat! – w jej głosie wyczuwało się zachwyt.
- Podrzuciła je jakaś szlama! Co sobie inni pomyślą?! Jeśli Czarny Pan się o tym dowie... Szlama! – wściekał się. – Albo gorzej, jakiś mugol!
- Erosie, dobrze wiesz, że mugole nie widzą naszej posiadłości! To musiał być czarodziej! – upierała się. – Kochaneczek, moje biedactwo.
- Szlama! – warknął, choć jego głos był tym razem mniej stanowczy.
- Nikt nie musi o tym wiedzieć! – Uśmiechnęła się subtelnie. – Nazwiemy go… Orion. Witaj w domu, Orionie.
Eros wyglądał jakby chciał się jeszcze kłócić, ale Omega posłała mu srogie spojrzenie. Objął żonę i ruszyli do domu.
Edyta, słysząc te słowa, osunęła się po murze na ziemię i z uśmiechem na ustach zamknęła oczy, a jej serce zabiło po raz ostatni.
Podoba mi się ta miniaturka. W sumie można byłoby zrobić z tego częściowy fick. Jak Tony/Orion dorasta, poszukuje informacji o biologicznych rodzicach. Ale tak też jest dobrze.