Ciepłe promienie zachodzącego słońca wpadające do zamku przez wielkie okna pozbawione szyb, rzucały jasną poświatę na kamienną posadzkę jednego z korytarzy Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Panowała cisza, nienaturalna i nieco przytłaczająca, a jedynymi odgłosami słyszalnymi na tym piętrze, były cichutkie kroki dyrektor Johnson zmierzającej w stronę pracowni Zaklęć.
Angelina dotarła do półprzymkniętych drzwi klasy, zapukała i nie czekając na odpowiedź, wkroczyła do środka. W kącie, przy jednej z uczniowskich ławek, siedziała profesor Sam Quest, wpatrując się intensywnie w jakiś punkt na przeciwległej ścianie sali. Nie zauważyła wejścia zgrabnej pani dyrektor, która przez moment przyglądała jej się z niepokojem.
Czyżby coś jej się stało?, przemknęło przez myśl profesor Johnson. Szybko jednak odrzuciła niepokojące myśli i podeszła do swojej podwładnej. Dopiero teraz zauważyła, że nauczycielka Zaklęć spała, lekko pochrapując, a na jej kolanach spoczywał przedwczorajszy egzemplarz „Proroka Codziennego”.
– Ekhm... – mruknęła Angelina. Sam nie zareagowała, więc profesor Johnson potrząsnęła nią lekko, ale stanowczo.
– Co? Co?! Czy to już? Rozpoczęcie roku...? – profesor Quest natychmiast otworzyła oczy, zerwała się na równe nogi i rozejrzała się za różdżką, która przez sen wypadła jej z dłoni i teraz spoczywała pod jej krzesłem.
– Przyszły wytyczne z Ministerstwa... – oznajmiła dyrektor Johnson, starając się ukryć uśmiech i pociągnęła za sobą profesor Zaklęć, trzymając ją za łokieć.
***
Pół godziny później Angelina przemierzała szkolne błonia, aby – zgodnie ze wskazówkami udzielonymi jej przez szkolnego woźnego, Argusa Filcha – dostać się do chatki Hagrida, gdzie wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi powinna znajdować się aktualnie jedna z jej nauczycielek. Robiło się coraz ciemniej, słońce już prawie całkowicie skryło się za drzewami Zakazanego Lasu, więc zgrabna czarownica owinęła się ciaśniej swoim czerwonym płaszczem, aby ochronić się przed porywami chłodnego wiatru.
Po kilku minutach dotarła już dostatecznie blisko chatki gajowego, aby móc usłyszeć z niej dziwaczne chichoty i przeciągły śpiew na dwa głosy – jeden niski, tubalny, niewątpliwie należący do strażnika kluczy Hogwartu, drugi wyższy, nieco skrzekliwy. Utwierdziło ją to tylko w przekonaniu, że Filch był jednak dobrze poinformowany.
Podkradła się bliżej, zaglądając przez okno chatki. Szyba była nieco zaparowana i pokryta zabłoconą pajęczyną, ale i tak udało jej się dojrzeć wystarczająco, aby westchnąć i podrapać się po nosie. No tak, mogłam się tego spodziewać, pomyślała i zaśmiała się do siebie, starając się wymazać z pamięci obraz nauczycielki siedzącej na kolanach szkolnego gajowego.
Angelina podeszła do drzwi i zapukała lekko. Nie otrzymała żadnej odpowiedzi, za to nadal mogła słyszeć jedną z ulubionych pijackich piosenek Hagrida. Zapukała głośniej, a gdy to nie odniosło skutku, zakręciła się, podskoczyła i w locie wymierzyła porządne kopnięcie w drzwi chatki, które aż zatrzęsły się na skrzypiących zawiasach. Po chwili doszły do niej odgłosy nerwowego mamrotania, szuranie, dźwięki przesuwanych i upadających mebli, a w końcu głośne kroki, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie, ukazując ogromną postać szkolnego gajowego.
Hagrid schylił się w progu, jego kudłata głowa wyłoniła się z drzwi i zerknęła przekrwionymi oczami na dyrektor Johnson.
– Pani psor... myśmy tu tylko... tego, no... – czknął i podrapał się po brodzie.
– Angie?! To ty? – odezwał się piskliwy głos z chaty. – Chodź do nas! Uwarzyłam nowy eliksir i właśnie testowaliśmy jego działanie z Hagrisiem. Nie, Hagriś?
Angelina przymknęła oczy, wzięła głęboki oddech i doliczyła do dziesięciu, po czym przecisnęła się pomiędzy Hagridem a drzwiami, weszła do środka i skierowała się w stronę profesor Elizabeth siedzącej na stole i rozglądającej się wesoło po zadymionym pomieszczeniu. Widząc profesor Johnson, wyciągnęła w jej kierunku fioletową fiolkę o fantazyjnym kształcie.
– Łyczka? – zapytała, uśmiechając się do niej zawadiacko.
Dyrektor Johnson nawet nie dyskutowała. Podeszła do swojej nauczycielki, delikatnie odebrała jej flakonik, postawiła go na stole i złapała Elizabeth, przewieszając ją sobie przez ramię. Kobieta śmiała się, machając nogami i mamrocząc coś do siebie.
***
Złożywszy śpiącą Elizabeth na jednej z ław w pokoju nauczycielskim i pozostawiając ją pod opieką profesor Quest, próbującej nie usnąć i spożywającej właśnie siódmą już filiżankę mocnej kawy, Angelina wybrała się na poszukiwanie kolejnej ofiary. Na zewnątrz było już ciemno, jednak korytarze szkoły zalewały promienie ciepłego, pomarańczowego światła palących się pochodni.
Nagle usłyszała za sobą czyjeś przyspieszone kroki, a po chwili dotarł do niej czyjś krzyk:
– Pani dyrektor! Pani dyrektor, pomocy! – wołał znajomy zrzędliwy głos. Odwróciła się i ujrzała przed sobą zasapanego Argusa Filcha.
– Co się stało? Czyżby Irytek znowu próbował pana zirytować? – zapytała, starając się ukryć uśmiech. Prawdę powiedziawszy, nigdy nie przepadała za woźnym.
– Nie, nie! Tym razem to lis! Dobrał się do zapasów w moim składziku i nie chce wyjść... – wyjaśnił zrozpaczony.
– Lis, powiadasz?
Angelina parsknęła śmiechem, złapała zdziwionego woźnego pod ramię i pociągnęła go w stronę jego składziku. Była niemal pewna, że właśnie udało jej się wytropić trzecią ofiarę.
Nie pomyliła się. Wchodząc do składziku, ujrzała postać sporych rozmiarów lisicy o idealnie wyczesanym futerku, która leżała na posłaniu Filcha, oblizując pyszczek. Starała się dotrzeć języczkiem do resztek obiadu na swoim niewielkim nosku, jednocześnie przeciągając się na łóżku woźnego.
Dyrektor Johnson od razu wkroczyła do akcji. Schwyciła lisicę za ogon, wyciągając ją ze składziku Argusa Filcha i ignorując jej groźne pomruki oraz obnażone zębiska. Lisica przez chwilę zapierała się pazurami, szybko jednak poddała się i po chwili przyjęła swoją ludzką postać.
– To już nie można się czasami zabawić? – zapytała urażonym głosem profesor transmutacji, Katherine Pierce.
***
Już dawno minęła północ, gdy dyrektor Johnson aportowała się na niewielkim wzgórzu, z którego rozciągał się wspaniały widok na okoliczne lasy i oświetlony światłem księżyca średnich rozmiarów dworek na lewo od skromnej polnej dróżki. Angelina przeciągnęła się, ziewnęła dwa razy i skierowała się w jego stronę, ostrożnie schodząc z porośniętego wrzosami wzgórza.
Posiadłość była otoczona wysokim murem, złożonym z poskręcanych gałęzi jakiejś dziwnej rośliny, a na teren posesji prowadziła jedynie niewielka brama, która – jak zauważyła profesor Johnson – również została wykonana z fragmentów drzew, tym razem dużo grubszych. Kobieta zatrzymała się przed wejściem, niepewna, co powinna dalej zrobić. Po chwili namysłu podeszła do bramy i dotknęła jej powierzchni. Gałęzie zdecydowanie nie zamierzały odstąpić.
Link
–
Unity in diversity – wyszeptała do bramy, przypominając sobie hasło podane jej niegdyś przez właściciela dworku. Gałęzie natychmiast rozstąpiły się, ukazując niewielkie przejście na teren posesji. Szybko przekroczyła próg drzewnych wrót i wzdrygnęła się, gdy usłyszała za sobą odgłos ponownie zarastającego przejścia.
– No tak, czego innego mogłam się spodziewać po tym starym szaleńcu... - mruknęła do siebie, jednocześnie rozglądając się po wypielęgnowanym ogrodzie właściciela. Zdało jej się, że po lewej stronie przy ogrodzeniu dostrzegła zarysy kilku figur, ale nie zdążyła się im przyjrzeć, bowiem przed nią zmaterializowała się jakaś postać. Angelina wyciągnęła różdżkę, chcąc rzucić klątwę, ale szybko powstrzymała się, gdyż zrozumiała, że dziwny cień należał do jednorożca. Piękne stworzenie prychnęło, przestąpiło z nogi na nogę i z gracją odwróciło się, aby poprowadzić ją do drzwi dworku.
Stworzenie odprowadziło ją do samego progu, trzy razy skinęło w jej stronę swoim wielkim łbem, jednocześnie ukazując wystający z niego róg, parsknęło, a potem skryło się pośród cieni zalegających teren posiadłości. Angelina zastanowiła się przez kilka sekund, a później otworzyła drzwi, rezygnując z pukania.
Wiedziona instynktem, skierowała się w stronę schodów, przy okazji odkrywając, iż składają się one ze splecionych ze sobą korzeni, a spomiędzy kolejnych schodków wyrastają dziwne nakrapiane licie i świecące w ciemności grzybki. Ten fakt bynajmniej jej nie zdziwił, aczkolwiek wiele wyjaśniał. Wkrótce odnalazła to, czego szukała – sypialnię właściciela.
Tym razem również postanowiła nie pukać. Otworzyła drzwi i wślizgnęła się do środka. Tak jak się spodziewała, w środku zastała czarodzieja, którego poszukiwała, leżącego na łóżku... Nie, poprawiła się w myślach, nie na łóżku – na czymś, co przypominało raczej hamak spleciony z liści jakiejś tajemniczej rośliny. Przykryty był wielką, gęsto tkaną pajęczyną.
– Sef! Wstawaj, paskudo! – krzyknęła nagle, łapiąc dziwaczną kołdrę i zrywając ją z niego częściowo, tak że udało jej się dostrzec jego piżamę w jednorożce i czyjąś nagą nogę wystającą spod nakrycia, po czym dodała: – Zbyt długo się leniłeś!
Seferyn zerwał się nagle do pozycji siedzącej, przetarł oczy i ze zdumieniem przyjrzał się swojej dawnej pracodawczyni. Przez chwilę wydawało mu się, że to bogin znowu uwolnił się z jego szafy, szybko jednak odrzucił tę myśl.
– Cicho, bo obudzisz... no, nieważne! – wymamrotał, przykrywając pajęczyną nogę pewnego profesora, którego tożsamości, jak miał nadzieję, nie rozpoznała. Szybko wyciągnął ją na korytarz.
– SUMy, powiadasz? – zagadnął pięć minut później, gdy razem wychodzili z jego dworku. Po chwili rozległo się ciche pyknięcie, gdy złapał czarownicę pod ramię i razem deportowali się w kłębach kolorowego dymu. Ze względu na podekscytowanie zapomniał, że wciąż miał na sobie swoją piżamę w jednorożce...
Hahaha, o matuchno! Dawno się tak nie uśmiałem przy czytaniu ff ;D Wyszło Ci to wspaniale Sefciu ;> Chociaż też w tym zasługa tego, że mogłem sobie dokładnie wyobrazić te wszystkie sceny. Chcę więcej!!!
Aha, jak wyskoczył tam w dworku jednorożec, to przypomniała mi się kwestia Yaxleya z HP o Lucjuszu, że lubi sobie dogadzać... Bekłem