Krótki wstęp do przygód Rose.
Biegła co sił w nogach, ze świadomością, że zatrzymanie się oznacza pewną śmierć. Liany i wielkie liście drzew, których nie potrafiła rozpoznać, boleśnie smagały ją po twarzy przy każdym zagęszczonym miejscu, przez które musiała się przebić. Wszechobecna duchota dopełniała jedynie tragicznego obrazu, bo przez nią pot lał się z Rose niemalże strumieniami. Skąd uciekała? Nie miała pojęcia. Dokąd? - podobnie. Jej instynkt mówił jednak, że gdy po obudzeniu widzi się grupę niemalże nagich, wymalowanych krwią osób, to należy wiać. Zwłaszcza jeżeli chwilę później zauważa się odrąbane palce na ich naszyjnikach, a oni zaczynają biec w twoją stronę, krzycząc przy tym jakieś niezrozumiałe słowa. Tak, to jest moment, w którym zaczynasz żałować dotychczasowego trybu życia.
Bo mimo tego, że zdawała sobie sprawę z ryzyka, jakie niesie ze sobą żywot na ulicy, to nigdy nie podejrzewała pobudki w jakiejś cholernej dżungli.
- Skup się, skup się... - powtarzała pod nosem, starając się wykrzesać z siebie jakiekolwiek wspomnienie wczorajszego wieczoru. Była na dworcu, a dzień nie należał do najcieplejszych. Nie przypominała sobie jednak rozmowy z żadnym kolumbijskim przemytnikiem, jedyną osobą, z którą rozmawiała, był Jack. No tak, to na pewno jego sprawka. Znowu wplątał ich w tarapaty, a ona będzie musiała go z nich wyciągać. Zawsze tak było, a przynajmniej, od kiedy się znali.
Obcy ludzie czasami, ze względu na podobny kolor włosów i rysy twarzy, brali ich za bliźniaków. Ona pełniła rolę starszej siostry, a Jack, przez to, że nie należał do najwyższych, odgrywał niesfornego młodszego brata. Przez jakiś czas jej to pasowało. Jako jedyna żywicielka rodziny, która desperacko potrzebuje jedzenia, łatwiej wyłudzała pieniądze. Jednak po niemalże dwóch latach spędzonych razem trochę bardziej polubiła ten jego głupkowaty uśmiech i ciemne włosy opadające na oczy. Nie widziała w tym nic złego, w końcu nic nie stało na przeszkodzie, bo tak naprawdę nie byli spokrewnieni. Byli jedynie dwójką dzieci ulicy, których losy przypadkowo się splotły, więc może kiedyś...
Z rozmarzenia wyrwał ją wystający korzeń, o który się potknęła. Jej głowa zderzyła się z ziemią kilkanaście centymetrów od sporego kamienia, jednak i tak poczuła, że będzie miała siniaka na pamiątkę. To również uznała za dobry sposób na naciąganie niewinnych, dobrodusznych ludzi, ale nie mogła sobie odmówić przyjemności wyładowania złości na wspomnianym kawałku drzewa. W swoich kalkulacjach odnośnie szans na przetrwanie nie wzięła jednak poprawki na to, że kopnięty korzeń może okazać się żywy. A był ruchliwy na tyle, że niemalże od razu, w ramach rewanżu, rzucił się w jej stronę, sycząc przy tym i wlepiając w nią swoje wąskie oczka.
Pisk, który z pewnością było słychać w promieniu pół kilometra, znacząco ograniczył jej możliwości skutecznej ucieczki. Rose zdawała się jednak wcale tym nie przejmować, bo wąż, szykujący się do kolejnego skoku, był dużo bardziej realny niż grupa potencjalnie głodnych tubylców. Nie miała konkretnego planu działania, więc machała chaotycznie rękami i nogami z nadzieją na to, że gad zrezygnuje albo że sama odsunie się od niego w ten sposób. O dziwo, udało się. Zielonkawe stworzenie leżało przy ziemi i nie ruszało się. Nie była to jednak zasługa grubych podeszew jej butów, które uchroniły ją przed pierwszym atakiem, a zaostrzonej dzidy, która upodobniła głowę węża do jego rozdwojonego języka. Chciała podnieść wzrok, ale poczuła coś na kształt ukąszenia na swojej szyi. Odruchowo skierowała tam dłoń, jednak zanim zdążyła cokolwiek dotknąć, jej powieki zrobiły się ciężkie, a głowa opadła bezwładnie na bark.
***
Wybudził ją zapach zgnilizny osób, które nie miały tyle szczęścia co ona. Ich ciała rozkładały się właśnie na zaostrzonych palach, które wystawały ze ścian kilkumetrowego dołu, w którym się znajdowała.
- O matko - próbowała powiedzieć, jednak głos uwiązł jej w krtani, a do oczu napłynęły łzy. Nie wiadomo czy ze strachu, czy raczej wydobywał je wszechobecny odór gnijącego mięsa.
Drugim bodźcem, który ją uderzył, było pragnienie. Suchość w gardle dała o sobie znać, kiedy spróbowała przełknąć ślinę, której resztki miały kwaśny posmak wymiocin. Gdy zobaczyła kałużę, niewiele myśląc podeszła do niej na klęczkach. Tam zobaczyła swoje nie najlepiej wyglądające odbicie. Brązowe włosy posklejane były od błota, które znajdowało się także na twarzy, a niebieskie oczy były mocno podkrążone. Nos był dziwnie skrzywiony, jednak nie ryzykowała próby nastawienia go samodzielnie. Dżinsowa kamizelka pozbawiona została jednego z rękawów, natomiast spodnie całe były postrzępione od kolczastych roślin, o które zahaczała podczas ucieczki. Zignorowała jednak swój niecodzienny stan i łapczywie nabrała wodę w dłonie, aby po chwili przelać ją do ust.
Wstała z kolan i rozejrzała się dookoła, aby odszukać wzrokiem cokolwiek, co będzie w stanie jej pomóc. Niechętnie podeszła do jednego z trupów, który wisiał ponad metr nad ziemią. Wstrzymała oddech i wsadziła rękę do jego kieszeni. Pusto, tak samo, jak u niej. Sprawdziła jeszcze z drugiej strony, ale tam także nie było zbawiennej niespodzianki w postaci różdżki. W końcu do głowy wpadł jej pomysł na ucieczkę. Nie było to coś, o czym marzyła, jednak miało szanse powodzenia.
- Dobra Rose, bierz się w garść - mruknęła, starając się uspokoić roztrzęsione dłonie. Niechętnie oparła je na barkach przeszukanego przed chwilą człowieka i pchnęła. W odpowiedzi usłyszała dziwny odgłos mięsa, które przesuwało się po drewnie. Było to niezbędne do wykonania planu, ale mimo tego nie mogła powstrzymać łez, które powoli spływały jej po twarzy. Po chwili powiedzenie "po trupach do celu" stało się bardziej dosłowne niż kiedykolwiek. Złapała rękami za jego ramiona i opierając przy tym stopy o pierwszą, lepszą wystającą powierzchnie, jaką wyczuła, powoli zmierzała do góry. Chwyciła za buta kolejnego nieszczęśnika, dała nogę na bark poprzedniego i posuwała się w ten sposób ku wolności.
Szło jej całkiem nieźle, bo minęła już drugiego z trójki ludzi, a do wyjścia było bliżej niż dalej. Problemem okazało się to, że mając twarz na wysokości ręki wspomnianego człowieka, usłyszała nasilone, irytujące brzęczenie. Po chwili pożałowała ciekawskiego spojrzenia, bo zobaczyła wyżarty, zgniły kawał mięsa, w którym znajdowały się larwy much. Drobne, białe stworzenia poruszały się po całej ranie, jakby tworzyły jeden, pracujący organizm. Dorosłe owady zdały sobie sprawę z jej obecności i siadały teraz na jej twarzy, a ona sama nie mogła nic z tym zrobić, jeśli nie chciała spaść prawie cztery metry niżej. Znosiła więc robale łażące jej po twarzy, znowu czując kwaśny posmak w okolicy migdałów.
Dopiero po wciągnięciu się na górę mogła strącić dłonią muchy, które postanowiły zwiedzić jej uszy oraz wejść pod ubranie. Mogłaby teraz śmiało uciekać dalej, gdyby nie usłyszała głosu Jacka.
- To wy mnie wypuścicie, a ja was nie pozabijam, od razu jak odzyskam wolność, co wy na to? - powiedział chłopak, gdy dwójka tubylców targała go związanego niby prosie przez coś w rodzaju wioski.
Były to prowizoryczne chaty z wielkich liści i czegoś, co wyglądało jak bambus. Ustawione w kształt podkowy, z dużym placem na środku, na którym stała trójka ludzi w drewnianych maskach. W rękach mieli grube kije o nieregularnych kształtach, w które powtykali jakieś pióra i włosy. Z początku uznała to za pogański rytuał, jednak uświadomiła sobie kim są ci ludzie, gdy z ich drągów zaczęły lecieć różnobarwne promienie.
- Czarodzieje - powiedziała z nieukrywanym zdziwieniem. Nie rzucali żadnych konkretnych zaklęć, była to raczej pierwotna magia, z którą poradziłby sobie każdy, chociaż trochę wyedukowany czarodziej. Tyle że musiałby mieć różdżkę, której ona została pozbawiona. Tutejsi szamani sami jednak nie wydawali się robić tego w żadnym konkretnym celu, tylko raczej na pokaz, bo reszta wioski im się pokłoniła. A przynajmniej tak myślała Rose, póki tamci także nie zgięli kolan. Dopiero wtedy zwróciła uwagę na kamienną ścianę, w której stronę byli skierowani.
- O nie... - wyszeptała Rose, widząc stworzenie siedzące na górze. Zaczęła przemykać przy krawędzi drzew w stronę chłopaka, który dalej starał się prowadzić dialog z tubylcami.
- Nie no, co wy, wiem, że jestem przystojny, ale nie musicie mi się kłaniać - mówił z uśmiechem. Chciała coś krzyknąć, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. Przerażenie na widok tego, co czaiło się za Jackiem i strach przed byciem zauważoną całkowicie odebrały jej mowę. Rozbawiony chłopak, siedząc przodem do wioski, nie zauważył tej olbrzymiej, zielonej akromantuli, która zeszła właśnie ze ściany i zaciskając swoje wielkie szczęki, zmiażdżyła mu głowę.
Wow, zapowiada się ciekawie. Nie mogę doczekać się kolejnych przygód Rose! Co prawda ta część była troszkę brutalna, ale mi to nie przeszkadza - wręcz przeciwnie, było znakomicie! Jestem ciekawa dalszych przygód dziewczyny oraz kolejnych rozdziałów!