O tym, jak to możliwe, że jeden z magicznych departamentów Ministerstwa Magii rozpoczyna współpracę z mugolskim detektywem...
Pierwszy ciepły i słoneczny dzień tego lata wygonił mieszkańców zwykle wietrznego i deszczowego Glasgow do rozsianych po całym mieście parków, gdzie wspólnie z przyjaciółmi mogli świętować początek weekendu. Dorośli rozkoszowali się błogim odpoczynkiem przy przenośnych grillach, studenci grali w piłkę lub po prostu leżeli na trawniku z butelką piwa w ręce, a najmłodsi ganiali się po placu zabaw i jeździli po parkowych alejkach na małych rowerkach, asekurowani przez rodziców. Lea, mimo że zdecydowanie wolała wyższe temperatury od tych, które zazwyczaj panowały w mieście, nie była zachwycona tym tłokiem. Omijanie spacerowiczów, którzy łazili po ścieżkach jak święte krowy, nie pozwalało jej na utrzymanie dobrego tempa biegu, więc zamiast pokonać jeszcze kilka okrążeń, usiadła na brzegu ławki zajętej przez starszego pana i wystawiła twarz do słońca. Zwykle wybierała się na jogging przed pracą, ale tego dnia Potter dał im trochę wolnego, żeby mogli odpocząć przed planowaną na najbliższe dni akcją. Spędzić trochę czasu z rodziną, jak to ujął. Niezbyt trafnie zresztą, biorąc pod uwagę fakt, że połowa pracowników Departamentu Ochrony przed Magicznymi Przejawami Terroru była albo samotna, albo rozwiedziona, albo w ogóle nie posiadała żadnej rodziny.
- Idiota – mruknęła pod nosem Lea, a siwowłosy mężczyzna siedzący obok, rzucił jej pełne dezaprobaty spojrzenie. Kobieta uśmiechnęła się tylko przepraszająco, podniosła się z ławki i pobiegła truchtem w stronę bramy prowadzącej na Argyle Street. Poczekała chwilę aż tłum stojący przy przejściu dla pieszych się zwiększy, po czym rozpłynęła się w powietrzu.
Po kilkunastu sekundach znalazła się na West Endzie, zupełnie innej części Glasgow, w swoim mieszkaniu na dziesiątym piętrze.
- Miałaś wrócić wieczorem. – Z sypialni dobiegł ją pełen pretensji męski głos. – Nie możesz chociaż raz dotrzymać słowa?!
- A co, przeszkodziłam ci w czymś ważnym? – zakpiła, opierając się o framugę i zdjęła sportowe buty z nóg. – Może w znalezieniu pracy?
Usłyszała skrzypienie materaca, a po dłuższej chwili w progu pojawił się Noah, podpierając się na kulach. Na jego twarzy malowała się przerażająca wściekłość, a jego przeszklone oczy wskazywały, że kolejny raz spędził popołudnie z butelką Burbona w rękach.
- Widzisz to?! Widzisz?! – wrzasnął, wbijając koniec jednej z kul w miejsce na podłodze, gdzie powinna znajdować się jego prawa stopa. – Jesteś podła, nie masz pojęcia przez co ja…
- Och, weź się w garść – warknęła Lea, czując, że wzbiera w niej wściekłość. – Siedzisz w domu prawie od roku. Od roku sama wychodzę na spotkania z naszymi znajomymi, sama spaceruję po mieście, sama chodzę na kolacje do restauracji. Bo twoja pieprzona sztuczna noga, zamiast tkwić tutaj – powiedziała, wskazując w puste miejsce pod udem – kurzy się w szafie kolejny miesiąc.
Mężczyzna spojrzał na nią wściekle i zacisnął pięści na rączkach kul tak mocno, że zbielały mu knykcie. Lea była przyzwyczajona do tego spojrzenia, bo Noah obdarzał ją nim codziennie od momentu tego nieszczęsnego wypadku. Początkowo płakała razem z nim, zabierała go do św. Munga, wierząc do końca, że uda się przywrócić go do sprawności. Ale kiedy okazało się, że jedynym sposobem jest mugolska proteza, Noah całkowicie się załamał, nie potrafiąc zmierzyć się z bólem, który nieustannie towarzyszył mu w czasie rehabilitacji.
- Idę do łóżka – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Przynieś mi Burbona, jeśli łaska.
Lea poczuła, jak szczęka drży jej z nerwów. Podeszła szybkim krokiem do barku, wyciągnęła butelkę pełną złocistego płynu i wróciła z nią do pokoju, gdzie Noah kuśtykał do łóżka.
- Burbona?! – powiedziała rozwścieczona. – Chcesz tego Burbona, to masz! Zachlej się na śmierć! – wrzasnęła, czując, że łzy napływają jej do oczu i z całej siły cisnęła butelką w stronę męża, chybiając może o centymetr. Szkło rozsypało się po podłodze na tysiące maleńkich kryształków, a w powietrzu uniósł się ostry zapach rozlanego alkoholu.
Noah spojrzał na nią z niedowierzaniem, ale nie zdążył powiedzieć słowa, bo Lea wybiegła z pokoju, a po chwili zniknęła z cichym pyknięciem, pozostawiając w mieszkaniu głuchą ciszę.
*
Detektyw Wilson szedł powolnym krokiem przez wybrukowany plac, zatłoczony przez chordy policjantów i policyjne radiowozy. Piekielnie bolała go głowa, a migające na niebiesko światła jeszcze bardziej potęgowały nieznośne pulsowanie wewnątrz czaszki.
- Technicy już są? – rzucił do młodego mężczyzny, stojącego przed werandą posiadłości, pod którą zebrało się całe to zamieszanie.
- Tak, ale czekamy na j-jeszcze jedną ekipę, p- proszę pana. – Młodzieniec przytrzymywał się poręczy schodów wyraźnie zielony na twarzy.
Wilson przewrócił tylko oczami, pomyślał kilka niemiłych rzeczy o bezużytecznych stażystach i wszedł po schodach prowadzących z ganku do domu. W środku panował istny chaos: mężczyźni w czarnych mundurach sprawdzali skrupulatnie każde pomieszczenie, niemal potykając się o siebie nawzajem. Kolejna grupa, w której Wilson rozpoznał techników śledczych, stąpała ostrożnie po dużym, aczkolwiek nieco zagraconym salonie.
- Fischetti! – zagrzmiał, zatrzymując się przed wejściem do pomieszczenia w poszukiwaniu gumowych rękawiczek.
- Niech pan zaczeka sekundę, szefie! – Z głębi pokoju dobiegł go piskliwy, żeński głos o dziwacznym akcencie, do którego wciąż nie mógł się przyzwyczaić. – Już kończymy!
Wilson przejechał dłonią po swoich ciemnych, nieco przyprószonych siwizną włosach i westchnął głośno. Nie dość, że wszyscy biegają po miejscu zbrodni jak po wesołym miasteczku, to jeszcze nie potrafią się na czas uwinąć ze swoją robotą. Banda kretynów, a nie profesjonalistów.
- Fischetti, ile mam czekać, do cholery?! – krzyknął i wciągnął na dłonie białe rękawiczki.
- Dobrze, dobrze, niech szef wchodzi. – Nagle zmaterializowała się przed nim niewysoka kobieta o wyglądzie nastolatki w kulminacyjnej fazie buntu.
- Mogłabyś się w końcu przefarbować – mruknął, spoglądając na jej zakolczykowaną wargę i intensywnie niebieską czuprynę. – Dobra, co my tu mamy… - Wilson z nieznacznym uśmiechem na twarzy ominął kobietę, ale mina mu zrzedła, kiedy zobaczył ofiarę rozciągniętą na wzorzystym dywanie.
Mógłby przysiąc, że nigdy nie widział tak dziwacznie wyglądającego trupa. Całe ciało mężczyzny leżącego na podłodze było powykrzywiane pod dziwnym kątem, każda kość naprężała cienką skórę, jak gdyby chciała się przez nią przebić. Wilson miał wrażenie, że patrzy na jedną z postaci z obrazów Picasso.
- Wiadomo, od kiedy nie żyje? – rzucił w przestrzeń, przyglądając się przeraźliwie sinemu ciału.
- Zgon nastąpił prawdopodobnie pięć, może sześć godzin temu, szefie – odparła piskliwie niebieskowłosa kobieta.
- Pięć godzin? – zdumiał się Wilson. – To dlaczego ten facet jest tak siny, jakby spędził co najmniej dwie doby w morzu?
- No właśnie… Tego nie wiemy, szefie… - Fischetti, podrapała się po głowie, unikając spojrzenia mężczyzny. – Tak naprawdę, to… nie mamy nic.
Detektyw odwrócił się w stronę kobiety i spojrzał na nią z mieszaniną zdumienia i wściekłości.
- Jak to możliwe? – warknął. – A ślady naskórka? Odciski buta, palców, czegokolwiek? Narzędzie zbrodni? – Na ostatnią część Fischetti prychnęła pod nosem.
- Narzędzie zbrodni? –Najeżyła się nieco, rzucając Wilsonowi groźne spojrzenie. Zawsze tak robiła, kiedy ktoś kwestionował jej pracę. – Szef chyba widzi, że tego trudno byłoby dokonać jakimkolwiek narzędziem. Chyba, że ktoś przewiercił go przez ogromny młynek do mięsa, pozostawiając skórę i usuwając ślady krwi. Jak absurdalnie to brzmi?
Wilson musiał przyznać jej rację. Facet wyglądał cholernie dziwacznie, żeby nie powiedzieć przerażająco. W dodatku wszędzie było czysto, technicy nie mieli zbyt wiele do zabezpieczania. Może więc ktoś go tutaj przeniósł? Musiało być jakieś wytłumaczenie…
- Coś jednak mamy – odezwała się Fischetti z nutą strachu w głosie. Wilson natychmiast się obrócił, bo zwykle ofiary nie robiły na niej żadnego wrażenia. – Ten facet, to… Howard Morris. Szef chyba wie, że za kilka dni miał być mianowany Sekretarzem do Spraw Zagranicznych i Wspólnoty Narodów.
Detektyw wybałuszył oczy. Jasne, dostał od przełożonego informację, że może być szum w mediach, ale nie spodziewał się, że po tylu latach pracy w policji przyjdzie mu się zajmować kimś ważnym w państwie.
- No i to nie wszystko – dodała po raz kolejny kobieta, ale tym razem w jej głosie dało się usłyszeć ekscytację. – Niech szef spojrzy tutaj. –Wskazała palcem na miejsce w kącie, między otwartymi drzwiami a ścianą.
Wilson poczuł, że krew odpływa mu z twarzy. Na cienkiej, niemal niewidocznej lince zwisającej z białego sufitu, nieznacznie bujało się ludzkie serce. Kawałek podłogi znajdujący się pod nim pokryty był zasychającą coraz bardziej krwią, która zaczynała przybierać rdzawoczerwony kolor.
- Dopiero teraz mi o tym mówisz? – wychrypiał po chwili detektyw, zwracając się do Fischetti. – Musimy to zgłosić do wyższego oddziału, nikt o zdrowych zmysłach nie pozwoli nam zajmować się tą sprawą…
- Nigdzie pan tego nie zgłosi, detektywie. – W progu pojawił się wysoki, szczupły mężczyzna o kruczoczarnych włosach.
- A pan kim jest, do cholery? – warknął Wilson, na co przybysz uśmiechnął się delikatnie.
- Mam ciekawsze pytanie – odparł – Czyje serce zwisa z sufitu?
Jesteś jedną z nielicznych osób, które widać, że mają pojęcie o pisaniu. Nawet nie chodzi o bezbłędność, tylko o samo konstruowanie fabuły. Wiesz, czego oczekuje czytelnik i się tego trzymasz. Uwielbiam długie, rozbudowane zdania, trzeba wtedy trochę uruchomić myślenie, dlatego cieszę się, że właśnie takimi się posługujesz. Odnoszę wrażenie, że wątek o beznogim mężu inspirowany jest Grey's Anatomy? Chyba że to moje spaczenie serialowe.