
No dobrze, przyznam się. Przeczytałem tylko jedną, może najgorszą - Czarę Ognia. Reszta, to filmy. Niezłe są, aktorzy fajni, efekty specjalne w porządku. Tylko czasami dłużyzny i sceny, które ciężko jakkolwiek wytłumaczyć. Ale to w sumie drobiazgi, bo nie podoba mi się sama idea szkoły czarodziejów w wykonaniu pani Rowling.
Poza tym, jako zgrzybiały mugol urodzony w roku 1975, wielbiciel Tolkiena, Lewisa i Le Guin, po prostu nie łapię tego, co łapią dzieci czarodziejów. Tyle tytułem usprawiedliwień. A teraz niech tłumaczy się autorka, scenarzyści filmowi i fani.
Bohaterem filmu jest sierota. Jest to dość typowy, nauczycielski, a właściwie belferski zabieg. Chodzi o to, żeby mieć ofiarę losu, nad którą można się litować, której można pomagać i samemu czuć się potrzebnym. Każdy nauczyciel chce wierzyć w to, że wykonuje pracę szlachetną i potrzebną. Sieroty doskonale się nadają do tego celu. Można takiemu na przykład kupić w prezencie miotłę Nimbus 2000. Albo ufundować stypendium. No i oczywiście nie spuszczać go z oka, bo sierota nie przestrzega żadnych zasad, a w dodatku jest horkruksem poprzedniego Wielkiego Sieroty - Voldemorta.
Nie, nie chcę tu obrażać dzieci, które nie mają rodziców. Ale fakt jest faktem. Dziecko, które trafi do sierocińca, nie ma domu. Nie ma niczego własnego, żyje na śmieciach, życiem tymczasowym. Może właśnie dlatego Harry jest sierotą, żeby kochał szkołę. W przeciwieństwie do Malfoya, który ma przecież kochających i zamożnych rodziców. Malfoy jest dzieckiem z dobrego domu, które zwyczajnie nienawidzi szkoły. A takich dzieci nauczyciele organicznie nie znoszą. Zresztą Malfoy od początku chce się zaprzyjaźnić z Harrym, wciągnąć go w świat normalnych ludzi. Harry ma go gdzieś.
A więc sierota. Dwójka dobrotliwych nauczycieli - Dumbledore i McGonagall - umieszczają go u wujostwa, kompletnych kretynów. Harry nie może tego uniknąć, gdyż z jakichś powodów świat czarodziejów uważa, że:
a) powinni go wychowywać mugole i to najgłupsi;
b) świat czarodziejów podczepiony jest pod rząd, a minister magii jest jednym z ministrów w rządzie mugoli.

Inaczej mówiąc, mugole rządzą światem czarodziejów, chociaż o tym nie wiedzą. Sytuacja dość idiotyczna, przyznacie sami. Sprawia ona, że świat równoległy, świat czarodziejów, jest rzeczywistością ułomną, wadliwą. Porównajcie to sobie ze światami Tolkiena, Lewisa czy Le Guin. Tam wszystko istnieje naprawdę, wierzymy, chcielibyśmy wierzyć w to, że ich wyobrażone światy są prawdziwe, a oni dokładają wszystkich starań, byśmy wierzyli. Nawet świat George'a Lucasa urzeka swym prawdopodobieństwem, gdyż Luke Skywalker szuka wiedzy prawdziwej i znajduje osobistych, ukrytych mistrzów, a ostatecznie odnajduje też ojca.
Le Guin przedstawia wizję szkoły magów, ale od razu przeciwstawia ją prawdziwej wiedzy czarodziejskiej Ogiona. Tymczasem Rowling robi wręcz odwrotny zabieg: szkoła uczy magii prawdziwej, wszystko, co jest poza szkołą, to mugole lub śmierciożercy. Albo raczej: krnąbrni uczniowie (jak Tom Riddle), którzy korzystają z nieautoryzowanych podręczników, nieobjętych programem nauczania.
A, no i "Zakazany Las". Niewiele znam dziewczyn, które same, z własnej woli, szwendają się po lesie. Dziewczyny mają zakodowane w głowie, że las to miejsce groźne i wrogie. Czyhają tam Aragogi, wilkołaki, trolle górskie, olbrzymy i co tam jeszcze chcecie. Tymczasem las to matecznik. Miejsce, w którym każdy normalny chłopiec czuje się bezpiecznie i swojsko, a czytelnik Tolkiena wręcz rozkochuje się w Fangornie i jego mieszkańcach. No ale dla Rowling las jest "zakazany". Poza tym świat przyrody nie jest zbyt ciekawy. Gdy w ostatnich odcinkach Harry z przyjaciółmi szwendają się bez celu, niby to szukając horkruksów, robi się nudno. Bo co może być ciekawego poza szkołą? Świat sieroty jest przecież nudny, gdy nie ma nikogo, kto poprowadzi go za rękę.
Dla Dolores Umbridge "zakazany las" też nie jest zbyt przyjazny...

No właśnie. Wyłomem, na który naprawdę dłuuugo czekałem, jest postać Dolores Jane Umbridge. Przesympatyczna figura wyjątkowo złośliwego i znerwicowanego Belfra. Czy przypadkiem nie odzwierciedla ona drugiej natury pani Rowling? Czy w szkole, do której chodzicie, nie ma więcej takich? I tu nie chodzi o to, że Dolores torturuje Harry'ego, chodzi o to, że to ona zarządza nauczanie wiedzy teoretycznej! Jeśli kończąc zwykłą szkołę macie wrażenie, że czegoś się w niej nauczyliście, to jesteście uczniami Dolores Jane Umbridge.
Lupin częstuje wszystkich czekoladkami. Pedofil jakiś, czy co? Wilkołak na pewno.
Sybilla Trelawney musi być naprawdę żałosna w oczach Malfoya, skoro szkoła jest jej jedynym domem. I zobaczcie, jak łatwo ją pozbawić domu! Zresztą Hermiona też za nią nie przepada.
Horacy Slughorn, poczciwy głupiec.
Alastor Moody - niby to nie on ciągle popijał, ale autorka daje nam do zrozumienia, że nauczyciel może być też alkoholikiem, bo czemu nie?
Jako jedyny w tym pół-światku, poważnie traktuje życie i obowiązki Severus Snape, który przypomina księdza, więc ciągle podejrzewany jest przez Harry'ego i przyjaciół o złe intencje. Ilu takich nauczycieli spotkaliście? Jeśli spotkaliście chociaż jednego - gratuluję!
Ogólnie rzecz biorąc Rowling opisuje pospolity i smutny świat szkolny, ubierając go w szaty magii i gadżety konsumpcyjne, które ogłupiają uczniów i sprawiają, że ci nie mają praktycznie żadnych aspiracji pozaszkolnych. Przykładem jest Ron, który z odcinka na odcinek robi się coraz głupszy i coraz bardziej osiłkowaty (no, ale podoba się dziewczynom, ach te bicepsy). Harry też niewiele się uczy. Hermiona bez przerwy zakuwa, ponieważ w istocie marzy o tym, żeby rządzić. Pierwszą istotą do rządzenia jest oczywiście głupi Ron, zapatrzony w nią jak w obrazek. Ona chyba jest takim żeńskim Voldemortem. Szkoła też zwodzi na krawędź szaleństwa biedną Ginny (Ginny, co oni z tobą zrobili? - widziałem, jak ona teraz wygląda!). Dumbledore prawie w każdym odcinku powtarza, że Hogwart nie jest już miejscem bezpiecznym, choć głównym zagrożeniem jest on sam, jako dyrektor szkoły.
Te wszystkie potwory, które przychodzą z zewnątrz, otwierają zakazane komnaty i tunele, to antyszkolni uczniowie i ich rodzice, którzy dążą do zniszczenia szkoły, a na to pani Rowling przecież pozwolić nie może. Voldemort to typowy dyktator ciemnogrodu, który atakuje oświecenie i świat akademicki swoimi przesądami i żądzą władzy. Ale może jednak Voldemort ma rację, bo cokolwiek by nie powiedzieć, to on jeden ma naprawdę porządną wiedzę w głowie. Gdyby tylko nie to przeklęte gadżeciarstwo i poszukiwanie niezwyciężonej różdżki, pewnie by już dawno rozwalił szkołę w drobny mak.

Świat mistrzów, którzy nie są mistrzami, bo w istocie rzeczy są zwyczajnymi nauczycielami ze świata mugoli, przebranymi tylko za czarodziejów, to świat naiwny, traktujący baśń instrumentalnie. A przecież baśnie przekazują nam ważne prawdy o kulturze, o tabu, o psychice ludzkiej. Tymczasem u Rowling nauczyciele mają dobrze nam znane wady belfrów. Autorka akceptuje ten stan rzeczy. "Nie szukajcie wiedzy prawdziwej" - zdaje się mówić - "pogódźcie się z tym, że szkoła uczy was jedynej magii, jaka istnieje i wychowuje Was do mierności, pośledniości i równania w dół. I uważajcie na sieroty!".
Gdyby nie rozkoszne dementory - naprawdę przemiłe stworzonka - pół-światek Harry'ego Pottera byłby nie mniej ponurym miejscem, niż prawdziwa szkoła w świecie mugoli. Miejscem, które trzeba kochać, kochać trzeba z rozpaczą, i od którego nie można uciec, bo nacisk rodziców, bo obowiązek szkolny, bo nawyk i zwyczaj od pokoleń. Chyba że pojawi się w nim Dolores Umbridge - wtedy wreszcie można zrobić strajk i odlecieć na miotle, jak bracia Weasley.
Dolores, przybywaj!
Infans secundo generationis
Zacznę może od tego, że niesamowicie się cieszę z tego artykułu, bo dawno niczego nie było. A twoje przemyślenia są naprawdę (moim zdaniem) trafne.
Myślę, że wiele osób na naszej stronie zgodzi się ze stwierdzeniem, że Rowling po prostu wszystkiego nie przemyślała. Zabrała się za pisanie książki dla dzieci nie zakładając wielkiego sukcesu, więc zapewne nie czułą potrzeby dokładnego kreowania magicznego świata.
Stworzyła więc postać Harry'ego, sieroty, bo jest to popularny schemat w literaturze dziecięcej. Bohater nie ma rodziców (albo ma, ale niefajnych), jednakże życie robi obrót o 360 i jest pięknie. Oczywiście musi być czarny charakter, z którym nasz bohater będzie walczył. I dlatego też Rowling uczyniła Harry'ego tą "złotą" postacią (jego wyjątkowość przejawia się w wielu aspektach, chociaż mnie zawsze najbardziej razi w oczy quidditch, w którym Harry zdobywa 150 punktów złapaniem piłeczki, podczas gdy bramka liczy się za 10) - po prostu dzieci to lubią.
Moim zdaniem nie ma co porównywać złożoności świata i magii Harry'ego Pottera do tych samych aspektów u Tolkiena, bo po prostu docelowy odbiorca był inny. Tolkien (z tego co mi wiadomo) pisał głównie do dorosłej, nastoletniej publiczności, więc mógł sobie pozwolić na więcej. Rowling za odbiorców miała (i nadal ma) dzieci, które chcą w książce znaleźć aspekty z ich życia codziennego (szkoła, niefajny kolega...) oraz niesamowite przygody, które w świecie rzeczywistym nie będą miały miejsca.
Z "dorosłego" punktu widzenia Harry Potter jest po prostu przeciętny. I tyle.