Dalszy losy Michaela...i Alie.
Michael rąbał kolejne kawały drewna. Praca fizyczna pomagała znosić chłód poranka, a przede wszystkim pozwalała nie myśleć. To sprawdzony sposób, chłopak ostatnio wyczyścił całą komórkę, zaczął budować karmnik, odgnomił ogród i pozbył się kilku bahanek zalegających w domu. Słowem był cały czas w ruchu, dzięki temu odsunął od siebie bezsilność. Początkowo zastanawiał się, co się stało z panią Alie, dlaczego jego kochana Alice musiała umrzeć i to na chwilę przed końcem tego wszystkiego i najważniejsze pytanie - czy mógł coś zrobić? Narażał się w ten sposób ojcu, który ciągle nachodził go w pokoju z pretensjami. Wiecznie wypominał chłopakowi, że nie wychodzi z domu, zadręcza się jak baba i nie robi nic pożytecznego. I to teraz, gdy wreszcie Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać zniknął i zdaniem pana Greena wszyscy powinni się cieszyć, świętować, a świat wreszcie ma szansę na normalność. Mężczyzna nie rozumiał, że jego syn bezpowrotnie stracił ważną dla siebie osobę. Nie znaczy to, że Michael snuł już plany o garniturze ślubnym i wspólnej starości - o nie, ale mimo to chciał być z Alice i traktował to uczucie poważnie. A teraz jej już nie ma. Jest tylko ten ramol, który właśnie z podniesioną głową dziarskim krokiem przemierzał podwórze. Zapowiadała się burza.
- Nie wiedziałem, że mam syna charłaka. Tak, ale świetnie ci idzie. Połam tylko różdżkę i możesz robić karierę jako drwal - wycedził pan Green z pogardą w głosie. Był to tęgi mężczyzna o naznaczonej śladami czasu twarzy, którego wygląd nie pasował do energii i cholerycznego usposobienia. Przypominał raczej wielkiego mopsa albo leniwego niedźwiedzia.
- Jasne. Jakby przyleciał list z Wmiguroka, daj znać - odparł z ironią Michael, przez co jego ojciec poczerwieniał zaciskając pięści.
- Nie będziesz pod moim dachem kpił ze szlachetnego dorobku magii. - Czarodziej wyraźnie podniósł głos zaciskając wargi. To było dla niego typowe - zawsze, gdy mówił o honorze czarodzieja, dorobku magicznego świata czy o dumie wynikającej z czystości krwi wchodził w podniosły, niemal kaznodziejski ton. Drażnił w ten sposób wszystkich dookoła. Chwała Merlinowi, tym razem dał za wygraną i zostawił już Michaela w spokoju. Chłopak już co najmniej kilka razy myślał, żeby rzucić to wszystko w cholerę. Gdyby tylko miał jakiekolwiek lokum i trochę więcej odwagi...
Alie nie mogła w to uwierzyć - udało się ich wszystkich przechytrzyć, zniknąć, wpuścić w maliny całe Ministerstwo. I miała jego. Wszystko wydawało się nierzeczywistym snem. Richard był młodym, postawnym mężczyzną. Od razu jej się spodobał - jego dzika broda, nieco rozbiegane spojrzenie, po prostu miał to coś w twarzy. Niestety Robert od dawna mógł jej zaoferować tylko nudę. Wiele lat temu przed mistrzem ceremonii ślubowała twardemu aurorowi - prawdziwemu, potężnemu facetowi z krwi i kości. Jednak gwarancja się skończyła i przez ostatnie lata miała w domu zgreda, a jego dziadowatość postępowała w zastraszającym tempie. Sama też przy nim traciła - nigdzie razem nie wychodzili, wspólne tematy się wyczerpywały i niezauważalnie z żony stała się współlokatorką. I w końcu na zawsze się od niego uwolniła, a teraz była tutaj otoczona silnym ramieniem Richarda. Uścisk był mocny i stanowczy, prawdziwie męski. Chciała w nim tkwić wiecznie, mimo bólu połamanych kości i fizycznych katuszy płynących z wielu świeżych ran.
- Już niedługo. Wiesz, że mnie to boli bardziej niż ciebie? - szepnął Richard gładząc delikatnie ramię Alie.
- Dla ciebie zniosę wszystko.
- Przepraszam. Nie chciałem ciebie w to angażować. Wkrótce będzie po wszystkim.
- Wiem.
- Inaczej mnie dojadą. Nie chcę umierać - dodał łamiącym się głosem. Kiwnęła głową wyrażając swoje uczucia.
- Gotowa?
- Tak - odparła przełykając ślinę. Starała się przypomnieć sobie ich pierwsze spotkania. Rozkosz nocy spędzonych w małych, obskurnych motelikach. Plażę w Borney.
Z różdżki Richarda wystrzelił snop błękitnawnego światła. Alie zgięła się z bólu i oparła o niewielką szafkę, która zachybotała niebezpiecznie pod jej ciężarem. Oprócz pojedynczego, drewnianego łóżka było to jedyne wyposażenie pokoju, który przypominał raczej cele.
Richard upewnił się, że Alie śpi i wyszedł na ciemny korytarz. Tam już czekał na niego młody blondyn o bladej twarzy i szytej na miarę granatowej szacie czarodzieja.
- Niezłe łachy. Powodzi się - mruknął z uznaniem Richard. Wiedział, że Tony tego oczekuje, chłopak uwielbiał myśleć że inni mu zazdroszczą.
- Laski i tak lecą tylko na Błyskawicę - odpowiedział głośno przeciągając sylaby.
- Zostawiłem u ciebie list od Artura, bał się wysłać przez sowę. Przeczytaj i zniszcz. Jest też śniadanie dla laluni. Zabrakło flaszki, jutro będzie - dodał, wskazując na drzwi, za którymi chrapała Alie.
- Tylko nie taka jak ostatnio, bo znowu mi wszystko obesra - rzucił z wyraźnym wstrętem Richard.
- Sorry, Emily zna się na eliksirach, tylko nie miała dostępu do świeżej wątroby salamandry, nagle wyszły. Wrzuciła lekko przeterminowaną do kociołka. Wiesz, że potrzebujemy tej całej Alie.
- Wiem, dlatego nie ciskam w nią starym dobrym cruciatusem, żeby się w główce za bardzo nie pomieszało. Choć czasem ręka świerzbi.
Może mój komentarz zmotywuje resztę.
Najpierw przeczytałam ten rozdział (bez znajomości pierwszego) i zupełnie nie widziałam o co chodzi w tym fanfiku. Po lekturze pierwszej części w mojej głowie pojawiło się jeszcze więcej poplątanych nitek, niż było tam wcześniej. Może tylko według mnie, ale słabo dobrałeś imiona - mam tu na myśli głównie Alie i Alice, które zlewały mi się w jedną postać.
Ale do sedna. Jeżeli dobrze rozumiem, to Alie przeżyła, przetrzymuje ją Richard (czy on był tym fałszywym medykiem?), z którym wiąże ją jakaś skomplikowana relacja. Michael rąbie drewno, a jego ojciec z niego szydzi. I to w sumie tyle z moich wniosków, bo po prostu nie rozumiem co przed chwilą przeczytałam.
Mimo to czekam na kolejny rozdział, może coś się wyjaśni i rozjaśni mój umysł.