Kradzież i wielka ucieczka Ginny.
Rok później, gdy Ginny kończyła dziewięć lat, Weasleyowie urządzili dla niej małe urodziny. Jak dotąd organizowali huczne przyjęcia, spraszając wszystkie ciotki, wujków, kuzynów i przyjaciół, a biesiada trwała aż do białego rana. Tym razem jednak postanowili wyprawić małą imprezę tylko dla najbliższej rodziny.
Zazwyczaj przygotowania trwały od świtu. Gdy zjeżdżali się Weasleyowie z każdego zakątka Wielkiej Brytanii, pracy było nie dość, a końcowy efekt powalał na kolana. Oczywiście gospodarze harowali jak woły, aby wszystko było perfekcyjne, a i tak zdarzało się, że ktoś z gości podpalił obrus, zbił wazon lub upuścił kawałek ciasta na podłogę. Tak to już bywało, ale Ginny nie miała za złe ogólnemu harmiderowi, jaki zazwyczaj panował.
W tym roku jednak zażyczyła sobie skromnego przyjęcia bez wielkich przygotowań i z małą ilością gości.
Przez poprzednie dziewięć lat Ginny udawało się przetrwać wszystkie imprezy (zarówno braci, jak i jej własne) tylko dzięki Billowi. Zawsze wybawiał ją od niewygodnych pytań ze strony rodziny, pozwalał na chwilę odsapnąć, by potem móc wrócić do biesiadujących z nową energią i zapałem godnym rudowłosych Weasleyów. Bill potrafił tak zauroczyć towarzystwo, że Ginny mogła oddalić się niewidzialna do spokojniejszej części domu: w tym przypadku do jej pokoju. Ogród, balkon, kuchnia i salon były cały czas okupowane.
Teraz jednak Billa nie było, a Ginny musiała sobie jakoś bez niego radzić. Dlatego też wybrała bezpieczną opcję: tylko rodzice i bracia, nikogo innego.
Same urodziny wypadły tak, jak to sobie wyobrażała: zgromadzili się wokół stołu, na którym znajdował się truskawkowy tort z dziewięcioma świeczkami i razem zaśpiewali „Sto lat!”, po czym zaczęli jeść w ogólnej wesołości. Ginny jedynie co chwilę uderzał fakt, że jedno krzesło stało puste, a jego właściciel znajdował się daleko stąd i nie odzywał się od dawien dawna. W jednym momencie o tym nie pamiętała, a w drugim rozczarowanie przychodziło znienacka, jak przy dzieleniu tortu, nakryciu stołu, czy właśnie owym krześle.
Nie spodziewała się jakichkolwiek prezentów. Nawet mówiła, że niczego nie potrzebowała i że chciała po prostu spędzić urodziny spokojnie. Jednak, jak to zawsze bywało u Weasleyów, jakiś podarunek musi być. Ten jeden przypadł jej szczególnie do gustu.
Po zjedzeniu ciasta, które razem z mamą upiekły (wszystkim bardzo smakowało, a szczególnie Ginny, bo w głównej mierze to ona je przygotowała), Artur wziął córkę na bok.
— A teraz — zaczął, biorąc z blatu chustę i zawiązując ją na oczach Ginny — pora na niespodziankę.
Dziewczynka zdziwiła się niezmiernie. Myślała, że to już koniec tego jakże uroczystego przyjęcia. Co w takim razie rodzice jeszcze zaplanowali? Nie widziała niczego przygotowywanego oprócz jedzenia.
— O co chodzi?
Artur zaśmiał się pod nosem, zaciskając ręce z tyłu na jej ramionach. Popchnął ją delikatnie do przodu, a Ginny zaczęła machać rękami, aby przypadkiem w nic nie trafić. Widziała tylko ciemność. Kuchnia była tak zagracona, że cudem byłoby nie zrobić sobie krzywdy: czy to przez kosz, czy to przez podwinięty dywan, czy miotłę lub blat.
— Zobaczysz, jak już dojdziemy.
Wyostrzyła zmysły i nabrała podejrzliwości. Uważnie stawiała kroki, a tata spokojnie prowadził ją do przodu – wydawał się radosny, a przeczucie podpowiadało jej, że również uśmiechał się pod nosem. Ginny lubiła, kiedy tata był rozluźniony. Zazwyczaj wracał cały spięty z pracy, więc zobaczenie go takiego odprężonego graniczyło z niemożliwym.
Zrobiła się jednak jeszcze bardziej ciekawa, kiedy wyszli na zewnątrz. Co takiego rodzice wymyślili, że specjalnie trzeba było wynieść się na dwór? Czy urządzili coś wielkiego? Ginny po chwili zastanowienia stwierdziła, że to niemożliwe, bo by to zobaczyła chociażby przez okno pokoju. No chyba że ukryli ów prezent głęboko w lesie, daleko poza zasięgiem wzroku. Ale wtedy pojawiało się pytanie: po co?
Wiatr wywołał na jej ramionach gęsią skórkę. Od rana nie było ładnie; wyglądało, jakby miało zaraz zacząć padać. W domu oczywiście zaklęcie podtrzymywało ciepło, przez co mogła chodzić w krótkim rękawku, ale kiedy wyszła na zewnątrz, w mig zrobiło jej się zimno.
— Rzucisz zaklęcie ocieplające? — wymamrotała, a po chwili usłyszała, jak tata wyjmuje różdżkę z tylnej kieszeni spodni.
— Gotowe — powiedział, w momencie kiedy poczuła, jakby promyki słońca osiadły na jej ramionach.
Szli więc dalej, a Ginny nasłuchiwała wszelkich dźwięków, które mogłyby pomóc jej w zrozumieniu, dokąd właściwie zmierzali. Niestety nic oprócz szumu liści nie podpowiadało niczego konkretnego.
W pewnym momencie jednak stanęli, a Ginny wnet uświadomiła sobie, że nie zaszli daleko od domu; zaledwie kilka kroków, nawet nie zbliżyli się do lasu, bo wtedy usłyszałaby strumień. W takim razie byli na obszarze ogródka, gdzieś po prawej stronie, sądząc po tym, jak ojciec ją prowadził.
— Mogę już zdjąć opaskę?
Tata mruknął na potwierdzenie. Ginny szybko zsunęła chustę z oczu, czując rosnące w sercu podniecenie, oraz wstrzymała oddech. Uniosła wzrok.
Nie tego się spodziewała.
— Szopa? — spytała cichym tonem.
Tata na szczęście stał nieco z tyłu, dzięki czemu nie widział, jak przez twarz przebiegło jej rozczarowanie.
Szopa nie wydawała się niczym zjawiskowym. Artur zawsze trzymał w niej mugolskie rupiecie, przy których często eksperymentował na przeróżne, często niebezpieczne sposoby. Ginny rzadko do niej wchodziła – nie obchodziły ją te wszystkie nieczarodziejskie rzeczy. Widziała jednak, że tata często znikał w niej nawet na kilka godzin, a wychodził zależnie od powodzenia badania: jeśli udało mu się coś odkryć, szczęśliwy, jeśli coś zepsuł – sfrustrowany.
Skoro teraz był naprawdę radosny, to pewnie przygotował dla Ginny coś, z czego nie krył dumy. A dziewczynka, choćby nie wiadomo jak bardzo chciała, nie potrafiła docenić mugolskich rzeczy.
Myślała, że jak wejdzie do środka, to zobaczy stosy nieprzydatnych, nieczarodziejskich przedmiotów. Pan Weasley uwielbiał zbierać nawet najdrobniejsze graty, o których działaniu nawet nie miał pojęcia, a które potem kurzyły się w szopie przez najbliższe kilka lat. Kiedy jednak przestąpiła próg, oczom nie dowierzała, co właśnie ujrzała.
— Niespodzianka! — Tata uśmiechnął się szeroko, patrząc, jak Ginny z otwartymi ustami rozgląda się wokół.
Mugolskie rupiecie całkowicie zniknęły, zastąpione przez blat z kociołkami, szafki ze składnikami do eliksirów, a oprócz tego półki ze szklanymi butelkami i przyrządami do przygotowywania wywarów.
Ginny zamarła z podziwu. Wszystko było tak schludne, tak idealnie wykonane, aby przywoływało na myśl prawdziwą warzelnię, że nie potrafiła oderwać od tego wzroku. Na ścianie ponad kociołkami tata zawiesił kilka haków na chochle, szczypce i łyżki do spalań. Pośrodku szopy stał stół z wagą, moździerzami, i statywem; Ginny zakładała, że będzie musiała to wszystko ułożyć według własnych upodobań. Z sufitu zwisały dwie żarówki, które świeciły się dzięki magii.
Nie potrafiła powstrzymać się od szerokiego uśmiechu, który pchał się na jej usta od momentu, kiedy po raz pierwszy zobaczyła kociołki. Będzie mogła warzyć! Co prawda szopa sama w sobie nie była wielka, ale na spokojnie zmieści w niej małą, rudą dziewczynkę z zapałem do pracy.
Ginny obróciła się do taty, aż jej sukienka zawirowała, i z wielkim uśmiechem wypaliła:
— Dziękuję, dziękuję, dziękuję!
Artur zaśmiał się pod nosem, gdy jego córka podeszła podekscytowana do szafki ze składnikami, sprawdzając, które tata kupił, a których trzeba jeszcze poszukać.
— Wszystkiego najlepszego — odpowiedział, a jego słowa obyły się bez żadnego komentarza, kiedy Ginny w całości skupiła się na ingrediencjach.
Każde z nich dotknęła i obejrzała, w myślach tasowała, jak i do czego je użyć: lepiej poeksperymentować nad tworami własnymi czy poszukać w pokoju Percy'ego czegoś z dokładnymi instrukcjami? A może spróbować i tego, i tego? Będzie miała dużo czasu na zastanowienie.
Teraz jednak do głowy przyszła jej jedna, na pozór błaha myśl: czy to wszystko było tylko dla niej? Czy może reszta rodziny również będzie z tego korzystać nawet częściej niż ona sama, bo w końcu wciąż miała tylko dziewięć lat, a pozostawienie niebezpiecznych eliksirów dziecku stanowiło duże zagrożenie? Taki sposób wydawał się logiczny: stworzyć warzelnię pod pretekstem urodzin, by w późniejszym czasie tę warzelnię przejąć dla własnych celów. Ginny by tak zrobiła, gdyby tylko mogła. Zawsze wybrałaby rozwiązanie korzystne także i dla niej samej.
Jednak nie mogła o to spytać. To nietaktowne, przeczące zasadom dobrego wychowania, które tak bardzo rodzice pragnęli, by dzieci się nauczyły.
W końcu Ginny musiała zacisnąć usta i zobaczyć, co przyszłość pokaże. Wbiła paznokcie we wnętrze dłoni, bo tylko w taki sposób radziła sobie z emocjami, i nie wypowiedziała ani jednego złego słowa. Uśmiechnęła się ponownie, chociaż już nie tak wesoło jak wcześniej, a następnie przeszła do przeglądania buteleczek i przedmiotów porozrzucanych po całym stole. Łatwiej udawać, że wszystko w porządku, kiedy jeszcze przed momentem skakało się aż po sam sufit z radości.
***
Dokładnie tydzień później Weasleyowie poszli na ulicę Pokątną, aby zakupić potrzebne dzieciom rzeczy do Hogwartu. Ginny i Ron co prawda wciąż byli za młodzi, by dostać list ze szkoły, ale i tak chętnie podróżowali na Pokątną.
Ginny uwielbiała atmosferę tej ulicy – wesoła, pełna ludzi, a każde z nich gdzieś się spieszyło. Czasami przypominała jej Ministerstwo Magii. Z tą różnicą, że w Ministerstwie jak dotąd nigdy nie spotkała dziecka. Sama właściwie znalazła się tam tylko dlatego, że czekała na tatę, który miał zabrać ją i resztę dzieci do restauracji.
W każdym razie Ginny fascynował żywioł czarodziejów, których tutaj widziała. Zdawać by się mogło, że w tym miejscu każdy żył w pośpiechu, starając się załatwić sprawy najszybciej, jak się dało. Weasley miała również wrażenie, że nawet do lodziarni nikt nie szedł dla czystej przyjemności.
Kiedy reszta rodziny siedziała w księgarni, Ginny wymknęła się na ulicę. Zanim Percy skończy przebierać w książkach, prawdopodobnie miną wieki, a w tym czasie mogła po prostu patrzeć na tutejszych czarodziejów i na załatwiane przez nich sprawy. Jeden z nich, z żabą na barku, targował się właśnie z handlarzem ziół, a jego, jak Ginny przypuszczała, żona potakiwała niecierpliwie nogą, stając się coraz czerwieńsza na twarzy. Garstka dzieci goniła chochliki na magicznych papierowych samolocikach. Grupa starców debatowała nad najnowszymi wieściami w Proroku. Rodzice z chłopcem wchodzili do antykwariatu, niosąc ze sobą pełen worek.
Ginny właściwie mogła siedzieć tak godzinami i spoglądać na czarodziejów. Praktycznie nie miała kontaktu z nikim oprócz jej własnej rodziny i Luny. Zawsze lubiła przyglądać się innym, odczytywać ich myśli z mimiki twarzy, ale najczęściej na obserwacjach się kończyło. Niespecjalnie ją ciągnęło do nawiązywania kontaktu.
I kiedy tak minuty mijały, a Ginny siedziała na murku podrygując nogami do taktu muzyki, którą ktoś grał z drugiego końca ulicy, zapragnęła coś zrobić. Nie wiedziała dokładnie co, ale naszła ją ochota, by nie tylko obserwować z daleka życie czarodziejów. Może by też do nich dołączyć?
Ale co by miała zrobić? Przyłączyć się do gonienia chochlików lub pooglądać wystawę nowych mioteł razem z chłopcami? Nie... to nie to.
Zerknęła na handlarza ziół. Wciąż kłócił się z tamtym mężczyzną, a żona wyglądała, jakby była u skraju wytrzymania.
A gdyby tak... wziąć coś z jego stoliczka? W końcu Ginny brakowało blekotu, jednej z najbardziej pospolitych roślin w Europie, a chciała uwarzyć Eliksir Bełkotu. Ponoć zaliczał się do tych najłatwiejszych, a Weasley z chęcią wysłuchałaby potoku słów Percy'ego.
Zeskoczyła z murka i zbliżyła się do handlarza. Był tak zajęty kłótnią z brodatym mężczyzną, że nawet gdyby ktoś tuż na jego oczach skradł większość roślin, pewnie i tak by tego nie zauważył.
Ginny, najdyskretniej jak tylko potrafiła, wyciągnęła rękę po blekot. Chwyciła go z prędkością atakującego węża i natychmiastowo wsadziła do kieszeni. Handlarz ani nikt inny na ulicy nawet nie zwrócił na nią uwagi – panował tak duży tłok, że zobaczenie czegokolwiek poniżej pasa graniczyło z niemożliwością. Ginny miała taką przewagę, że wciąż była niska.
Oddaliła się prędko w stronę antykwariatu, czując bijące jak dzwon serce, a drżące ręce schowała do kieszeń. Cała spocona oraz czerwona na twarzy stanęła obok stolika z darmowymi rzeczami do wzięcia i przełknęła głośno ślinę. Adrenalina wciąż w niej buzowała jak po wykonaniu skoku z dużej odległości. A jak to bywa z przeżyciami, które spróbuje się raz, pragnie się spróbować znowu.
Wzięła drżący oddech i pozwoliła sobie na mały uśmiech ni to satysfakcji, ni to pijanego szczęścia – nie miała pojęcia, które z nich teraz w niej przeważało. Czy to świadomość, że znowu udało jej się coś ukraść bez niczyjego zauważenia, czy to fakt, że naprawdę to zrobiła.
Oparła się bokiem o stolik, na który teraz rzuciła okiem. Same rupiecie, nic wartościowego ani ładnego. Mimo wszystko jednak jej uwagę przykuł wisiorek ze statkiem, srebrny, dobrze wykonany. Jakim cudem znalazł się na stoisku darmowych rzeczy? Może przez fakt, że nie wydawał się wartościowy. Równie dobrze można taki kupić na pchlim targu.
Oddychała głęboko jeszcze przez kilka sekund, aż wreszcie sięgnęła wciąż drżącymi rękami po wisiorek. Skoro był darmowy, to dlaczego by nie wziąć? Schowała go do kieszeni.
— Hej! — krzyknął nagle ktoś za jej plecami.
Odwróciła się prędko przodem, a serce zatrzymało się na milisekundę, by następnie znowu przyspieszyć tempa.
Przed nią stał chudy, przeraźliwie blady chłopiec o niesamowicie czarnych włosach, które brzydko odcinały się na jego cerze. Wzrok miał skierowany na kieszeń Ginny – tę, w której ukryła blekot i wisiorek.
Weasley miała wrażenie, że zaraz serce wyskoczy jej z klatki piersiowej. Nogi zwiotczały, a rozum krzyczał głośno „Uciekaj! Zostałaś przyłapana!”
— Oddaj to. — Chłopiec wyciągnął w jej stronę rękę, a Ginny nie mogła nic poradzić, że wlepiła w nią przerażone spojrzenie. — Widziałem, jak to zabrałaś.
Wręcz ciskał gromami z oczu. Ginny, gdyby tylko chłopak nie wyglądał na tak strasznego i wściekłego, może i wyjąkałaby jakieś słowa przeprosin i grzecznie oddała blekot. A tak to zrobiła jedyną w tym momencie słuszną rzecz.
Odwróciła się na pięcie i uciekła.
Chłopak krzyknął coś za nią, ale Ginny kompletnie odcięła się od dźwięków. W biegu potrąciła kilku przechodniów i popchnęła na ziemię jednego z dzieciaków, które ganiały za chochlikiem. Starsze panie wrzeszczały za uciekinierką, a mężczyźni przeklinali pod nosem. Wszystko to jednak ginęło w odmętach jej mózgu, a przed sobą miała jasno postawiony cel: uciec z Pokątnej.
Skręciła w boczną ulicę, przeskakując nad żebrakami i drobnymi handlarzami. Nadepnęła na rozbite szkło, które wbiło jej się w buty, ale się tym kompletnie nie przejmowała, bo znowu musiała zboczyć z drogi. Ślizgała się przy każdym zakręcie, a kolejne pokonywane stopy wypruwały z niej siły. Złapała nawet kolkę, ale to nie powstrzymało Ginny przed szaleńczym biegiem. Byle do końca ulicy, byle do końca ulicy.
— Stój! Zatrzymaj się! — krzyczał chłopiec, depcząc jej po piętach, ale Ginny ani śniło się teraz poddać.
Złapała w drodze za kraniec stolika i pociągnęła gwałtownie za sobą, aż wszystkie kociołki z niego spadły, a pergaminy poleciały w powietrze. Następnie zrobiła to samo tylko że z żywnością, a na końcu wpadła w beczki; z dwóch z nich wylało się whisky.
Cała obolała wstała i obejrzała za siebie. Chłopiec próbował wygramolić się ze sterty beczuszek, a przechodnie patrzyli na niego krzywo, ani śniąc mu podać ręki. Dlatego też, wykorzystując sytuację, pobiegła dalej i już ani na chwilę nie spojrzała w tył.
Wpadła z powrotem na Pokątną i zauważyła, że akurat w tym samym momencie jej rodzina wychodziła z księgarni.
Mama rozszerzyła z przerażenia oczy.
— Na Merlina, Ginny, co ci się stało? — krzyknęła, wznosząc ku górze ramiona jak w dramatycznym przedstawieniu.
Natychmiast do niej podeszła i chwyciła za podbródek, oglądając z każdej strony i pod każdym kątem.
Ginny nie mogła nic poradzić na to, że wciąż ciężko oddychała, a adrenalina buzowała w żyłach jeszcze bardziej, niż kiedy kradła blekot. Po prostu musiała dać czemuś upust energii, mimo że nogi trzęsły się jak po przebiegnięciu maratonu i gdyby nie fakt, że jak najprędzej musiała się wynieść z Pokątnej, padłaby na kolana i nie wstała.
Ale tamten chłopiec mógł pojawić się z powrotem w każdej chwili, a wtedy będzie miała przechlapane. Dlatego też wyrwała się z uścisku mamy i odeszła o krok do tyłu.
— Nic wielkiego — odpowiedziała Ginny, ale nie zabrzmiało to tak pewnie, jak chciała. — Po prostu goniłam za chochlikiem.
— Jesteś ranna — stwierdził Ron, kierując spojrzenie prosto na jej nogi.
Albo raczej na obszarpane do krwi kolana i brudną sukienkę.
Machnęła na to ręką i chwyciła mamę za ramię, ciągnąc do wyjścia z Pokątnej.
— Musiałam przewrócić się po drodze. No wiecie, te zawody w „kto pierwszy złapie chochlika, ten wygrywa”... — zaśmiała się nerwowo. — Jakiś chłopak mnie popchnął. Ale to nic wielkiego, poważnie!
Mama już-już otwierała usta, by jakoś zareagować, kiedy Ginny ponownie pociągnęła ją ku wyjściu, za nic mając zirytowane prychnięcia Percy'ego oraz podejrzliwe spojrzenie Rona. Jedynie bliźniacy wydawali się nie przejmować całą sytuacją.
— Musimy ci uleczyć kolano... — zaczęła mama. — I porozmawiać z tym młodzieńcem. Dziewczynek się nie popycha.
I zapewne zaczęłaby tyradę na temat wychowania chłopców, ale Ginny wypruła do przodu, wzrok mając utkwiony w kostce.
— Jak wyjdziemy z Pokątnej, dobra? Naprawdę nie chcę się z nim widzieć, a poza tym straszny tu tłok. Duszno się robi.
Ale to nie przez natłok czarodziejów Ginny nie mogła oddychać. Wręcz za każdym razem, kiedy widziała czarną czuprynę, serce ściskało jej się ze strachu, a dech zamierał.
— Ale...
— Mamo, proszę — ucięła Ginny, rzucając Molly błagające spojrzenie. — Chodźmy stąd.
Dziewczynka naprawdę nie lubiła o cokolwiek prosić – to nie leżało w jej naturze. Ekstremalne sytuacje wymagały jednak ekstremalnych środków, a Ginny, gdyby musiała, padłaby na obszarpane kolana i błagała mamę o natychmiastowe ewakuowanie się z ulicy.
Na szczęście nie musiała tego robić, bo mama jeszcze tylko przez chwilę wydawała się niepewna, ale już w następnym momencie niepokój w jej oczach zamienił się w troskę. Pokiwała głową i bez większych oporów dała się poprowadzić do wyjścia.
— I co, i nie dostanie żadnej kary, że wyszła bez pozwolenia? — wymamrotał Percy na tyle cicho, że mama go nie usłyszała.
Ginny wzięła głęboki oddech i próbowała uspokoić drżące dłonie – nie wyszło. Pod palcami wciąż miała delikatną fakturę tego przeklętego blekotu. Musiał się nieźle zgnieść w trakcie ucieczki.
Przechodząc, czuła palące spojrzenia na sobie. Stanowiła zapewne niezłą atrakcję dla przechodniów: żebraczka lub dzikuska z bandą rudych osób obstawiających ją jak żołnierze. Niedziwne, że przyciągała wzrok.
Wyszli z Pokątnej i kominkiem fiuknęli do Nory, a tam przeszła gruntowne leczenie i przepytywanie. Właściwie wolała dostać najgorszą karę od mamy, czyli odgnamianie ogrodu, niż teraz stawić czoła temu chłopakowi.
***
Czarnowłosy chłopiec z ponurą miną powłóczył nogami w stronę antykwariatu, mijając zabieganych przechodniów, którzy poświęcali mu chwilę na zlustrowanie wzrokiem całej jego postury.
Odwrócił głowę, gdy starszy mężczyzna wykrzywił w obrzydzeniu wargi, i wbił spojrzenie w chodnik. Coś w nierówno ustawionej kostce denerwowało chłopaka, a dodając do tego niechcianą uwagę, którą skupiał na sobie, można powiedzieć, że irytacja wrzała w nim jak nieudany eliksir.
Zaciskając usta, stanął wreszcie przed stoliczkiem w darmowymi rzeczami, który zlustrował wzrokiem. W tym momencie pragnął roztrzaskać go na drzazgi.
— Teo! — zawołał ktoś wychodzący z antykwariatu.
Chłopiec powoli odwrócił wzrok od stolika i stanął twarzą w twarz z własnym ojcem. Elegancki mężczyzna zaplótł ręce z tyłu i wbił spojrzenie w syna, przekrzywiając tym samym głowę. Mały kapelusz nie przekrzywił się nawet o milimetr.
— Gdzie byłeś? I co ci się stało? Ktoś zrobił ci krzywdę? — Wyraz oczu mężczyzny stwardniał, gdy zadał ostatnie pytanie.
Chłopiec westchnął i pokręcił przecząco głową, choć na usta ciskały mu się nieprzyjemne wyzwiska.
— Nie, ojcze, wszystko gra. — Zamilkł na chwilę, zaciskając ponownie usta i zwracając czarne oczy na stolik z darmowymi rzeczami. — Zabrała go.
Starszy mężczyzna, wyglądający podobnie do własnego syna, tylko że zdrowszy, spojrzał w tym samym kierunku co on. W mig pojął, o co mu chodziło.
— Jak wyglądała?
— Ruda, niska, obdarty strój i piórka we włosach — odparł zdawkowo syn, recytując słowa jak z wiersza, który trzeba się nauczyć.
Ojciec skinął głową, zdając się nad czymś myśleć, bo zwrócił ciemne oczy ku niebu i zmarszczył brwi.
— Była w twoim wieku?
— Tak sądzę.
— W takim razie spotkasz ją jeszcze w Hogwarcie.
Chłopiec spojrzał na niego w niedowierzaniu.
— Ale do Hogwartu jadę dopiero za rok! A jeśli ona go zgubi albo zniszczy?
Mężczyzna pokręcił głową.
— Nie ma innego wyjścia. Teraz jej nie znajdziemy. A naszyjnik odzyskasz tak szybko, jak będziesz mógł.
— Ale... — Ogarnął jeszcze raz wzrokiem stolik, jakby wierząc, że zaraz błyskotka się na nim zmaterializuje. — Ale on jest bezcenny.
— Wiem, Teo. — Ścisnął synowi ramię na znak pocieszenia, ale ten nawet nie zwrócił na niego uwagi. — Też mi się to nie podoba, ale zrozum: gdy będziecie obydwoje w Hogwarcie, na pewno ta dziewczyna odda ci naszyjnik. Jak dowie się, że należał do twojej siostry, od razu ci go odda.
Teo wpatrywał się stolik tak jeszcze przez chwilę, aż w pewnym momencie z antykwariatu wyszli stary sprzedawca i czarnowłosa, wyprostowana jak na damę przystało kobieta, która ogarnęła chłopca zimnym spojrzeniem.
— Teodorze — odezwała się, mając głowę wysoko w górze, a kolczyki odbijały promienie słońca. — Coś ty z sobą zrobił? Wiesz, jak wyglądasz?
Ojciec zwolnił uścisk z ramienia i na nowo splótł ręce na plecach, a głowę uniósł równie wysoko, co żona. Tym razem jednak jego oczy nie odbijały żadnych emocji.
Teodor spuścił głowę i zapatrzył w swoje poplamione od whisky spodnie i marynarkę, do której przykleiły się kawałki żywności. Nie odpowiedział, bo nie chciał się bardziej pogrążać.
Matka wyciągnęła różdżkę i dwoma machnięciami usunęła cały brud. Z pewnością nie chciała, aby ktokolwiek z czystokrwistych zobaczył jej syna w tak godnej politowania chwili.
— Sugerowałbym, abyśmy wrócili do omawiania interesów — powiedział sprzedawca, wyczuwając napiętą atmosferę między rodziną. — Panie Nott, nie skończyliśmy jeszcze omawiać ceny zegarka.
Państwo Nott weszli z powrotem do antykwariatu, a chwilę po nich sprzedawca, patrząc na Teodora wzrokiem pełnym żalu. Chłopiec specjalnie nie spojrzał w jego kierunku.
Kiedy na ulicy został już sam, przymknął oczy i wyszeptał obietnicę:
— Znajdę cię.