Życie Ginny wydawało się o wiele łatwiejsze, kiedy Bill nie musiał uciekać z domu.
Mały wiatraczek kręcił koła na podwórzu państwa Weasleyów. Dzień był bardzo ciepły i pogodny; w sam raz na moczenie nóg w pobliskim strumyku. Ciemny las wręcz zachęcał, by do niego wejść i schronić się przed uporczywym słońcem, które jak na złość świeciło Ginny prosto w oczy. Dziewczynka miała wrażenie, że żar odbijał się od jej piegowatej twarzy wprost na ogrodzenie, z którego, w jej wyobraźni, spływała kropelka po kropelce biała farba. W rzeczywistości płot jak stał, tak stał, a nawet kolor z niego nie ściekał.
Ginny z kolei z fascynacją przyglądała się daliom, które dwa dni wcześniej posadziła. Były naprawdę piękne – dojrzałe, z zewnątrz białe, a im bliżej do środka, tym bardziej różowe. Mieniły się cudownymi kolorami wśród otaczającej ich zieleni trawy i białości starego płotu.
— I jak? — zapytał Bill, podchodząc bliżej siostry i zerkając w stronę kwiatów.
Ginny westchnęła z rozmarzeniem.
— Są boskie — powiedziała z rozczuleniem, nie odrywając wzroku od roślin. — Takie żywe, a zarazem delikatne. Najchętniej przesiedziałabym tu cały dzień i obserwowała, jak się rozwijają.
Bill uśmiechnął się i postawił skrzynkę z doniczkami obok siebie. W środku znajdowały się najróżniejsze narzędzia do plenienia roślin, a także nasiona żonkili i bratków, wszystkie opakowane w proste saszetki ze zdjęciami kwiatów. Gdyby tylko jeszcze wyrosły tak piękne, jak je pokazują, westchnął w myślach Bill, patrząc na ukochaną siostrę.
— Myślę — zaczęła Ginny z namysłem — że to będą moje pierwsze kwiatki, jakie uda mi się zachować przy życiu.
Wszystkie wcześniejsze próby kończyły się niepowodzeniem, nad czym mocno ubolewała. Bill jednak był pod wrażeniem, że nie traciła chęci i mimo wszystko dalej brnęła w zielarstwo, które zdecydowanie nie było jej mocną stroną.
Przykładowo trzy dni temu szare chmury w jednej chwili pokryły całe niebo, wysysając ze świata całą radość z lata. Nagle z nieba runęła ściana deszczu. Krople waliły tak mocno o dach, że Bill miał wrażenie, iż zaraz utworzą dziurę. Ginny wtedy smętnie wyglądała za okno, próbując dojrzeć, czy z roślinami wszystko w porządku. Nazajutrz okazało się, że nie. Nadawały się jedynie do kosza.
— Też tak uważam — zgodził się z nią z Bill, chociaż w głowie tłukło mu się jedno wielkie zaprzeczenie. — Rodzice będą z ciebie dumni.
Ginny zacisnęła usta w wąską linię, a oczy zabłysły jej zaciętością.
— Będą — powiedziała pewnym głosem.
Od kiedy tylko Bill pamiętał, Ginny starała się uzyskać uwagę rodziców. Robiła to na przeróżne sposoby – pomagała w kuchni, w ogrodzie, coś psuła albo naprawiała. Sposobów było tysiące, a jak dotąd żaden z nich nie podziałał. Chłopak nie dziwił się, czemu jego młodszej siostrze się nie udawało: szóstka starszego rodzeństwa z całą pewnością pochłaniała całą uwagę rodziców.
Bill poklepał siostrę po ramieniu, żeby przyciągnąć jej uwagę. Ginny odwróciła w jego stronę głowę; oczy wciąż jaśniały zawziętością. Zdarzały się takie dni, kiedy Bill zastanawiał się, czy zapał siostry kiedykolwiek minie.
— Hej — zaczął łagodnie, patrząc jej prosto w oczy. — Posłuchaj mnie. Czasami ze starania się nic nie wyniknie. Może jedynie zniechęcić cię do zielarstwa lub wszelkich innych hobby, które sobie znajdziesz. — Skrzywił się, przypominając sobie o nieszczęsnej transmutacji, którą próbował zrozumieć przez ponad miesiąc, a po której miał sieczkę z mózgu. — Czasami... najlepiej sobie odpuścić. Pozwolić losowi pchać nas do przodu. Złe rzeczy przydarzają się ludziom, którzy na siłę próbują pomóc szczęściu. Słyszałaś kiedyś o Makbecie?
Ginny pokręciła przecząco głową.
Nie dziwił się. Mimo iż rodzice wychowywali ich w szacunku do mugoli i mugolaków, nigdy tak naprawdę nie zgłębiali się w nieczarodziejską kulturę. A poza tym, nawet gdyby Ginny słyszała o Szekspirze, Bill nie sądził, aby jako sześciolatka sama z siebie sięgnęła po to dzieło. On sam by tego nie zrobił, gdyby nie Apolonia.
— Kiedyś poznasz — obiecał Bill, ściskając jej ramię. — Sam tego dopilnuję. Ale teraz posłuchaj mojej rady. Nie staraj się zadowolić wszystkich innych, jeśli czujesz, że to, co robisz, do ciebie nie pasuje. — Uśmiechnął się słabo. — Albo skończysz tak jak ja.
Ginny spojrzała na niego z niezrozumieniem.
— To znaczy?
— To też ci kiedyś opowiem.
Miał głęboką nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie. Nawet największemu wrogowi tego nie życzył. Mała Ginny jedynie skinęła głową i wróciła do przyglądania się kwiatkom, kompletnie nie bacząc na smutny wzrok brata. Dalie były zbyt fascynujące.
***
— Masz dziewczynę?! I nic mi nie powiedziałeś?!
Dwa dni później Ginny odnalazła zdjęcie ładnej dziewczyny z dwoma chłopakami po bokach w szafce nocnej Billa. Jak tylko dowiedziała się, że jej starszy brat się zakochał, urządziła mu aferę na cały dom.
— Jak się nazywa? — Kopnęła z całej siły nogę łóżka.
Bill miał wrażenie, że Ginny za bardzo wdała się w matkę. Chodziła cała podenerwowana po uporządkowanym pokoju i co chwilę kopała łóżko, jakby miało jej pomóc w wyzbyciu się poirytowania.
— Ma na imię Apolonia — odezwał się Bill, półleżąc na łóżku i opierając się plecami o ścianę.
Obserwował, jak Ginny pokonywała kolejne kółko od drzwi do komody i jeszcze raz, aż wreszcie przystanęła i spojrzała na Billa gromiącym wzrokiem.
— Jak się nazywa? — wycedziła, co oznaczało jedno: pragnęła więcej informacji.
Bill westchnął. Oj, nie będzie łatwo.
— Apolonia Nott. Jest trzy lata starsza ode mnie. Pochodzi z arystokrackiej rodziny i należy do Slytherinu.
Ginny wciąż wbijała w niego wzrok, jakby chciała rozpoznać, czy mówi prawdę, czy kłamie. Bill spokojnie czekał do momentu, aż jej mięśnie rozluźniły się, a na twarz wystąpił delikatny uśmiech.
Najwidoczniej przeszedł pomyślnie test.
— Na przekór rodzicom, co? — spytała zaczepnie, a kiedy zauważyła jego niezrozumiały wzrok, dodała: — Mam na myśli, że zakochałeś się w Ślizgonce. Rodzice raczej nie popierają tego związku.
Bill westchnął ciężko.
— Ta... Właściwie, to jeszcze o nim nie wiedzą.
Przez chwilę trwała cisza, a potem Ginny wybuchnęła gromkim śmiechem. Bill spojrzał na nią zaskoczony, bo jeszcze nigdy nie słyszał, aby śmiała się w taki sposób. Rozbawiony, ale też kpiący, jakby wyśmiewała jego tajemnicę.
— Spokojnie — powiedziała, wciąż się uśmiechając. — Ze mną twoja tajemnica jest bezpieczna.
Bill wykrzywił usta.
— Taką mam nadzieję.
***
— Więc? Jaka ona jest? — spytała Ginny, kiedy z Billem chodziła po grządce i razem podlewali rośliny.
Słońce powoli zachodziło, dzięki czemu świat stawał się coraz bardziej pomarańczowo-różowy. Ptaki cicho ćwierkały na wysokich drzewach, a świerszcze cykały w trawie. Bill wciąż czuł ciepło na plecach od promieni słonecznych, a kiedy zmierzchało, również i delikatny wietrzyk na twarzy.
Wziął głęboki, orzeźwiający oddech i pochylił się nad orchideami.
— Zupełnie inna od swojej rodziny. No wiesz, Nottowie nie słyną z miłości i dobroci. Są raczej ponurzy i niebezpieczni, ale ona... jest ich przeciwieństwem — powiedział ciepło, a uśmiech powoli wkradł mu się na usta. — Kocha czytać. Jest naprawdę dobra w eliksirach... właściwie dobra we wszystkim, ale w eliksirach najbardziej. Ma osobne lekcje ze Snape'em, a takimi mogą się pochwalić jedynie najlepsi.
Szkoda, że ona sam się do nich nie zaliczał.
— Ale oprócz tego cudownie się śmieje — kontynuował, podlewając orchidee. — Najpiękniej na świecie.
Ginny parsknęła śmiechem. Bill prędko obrócił się w jej stronę i zauważył, że stała odwrócona do niego tyłem, pochylając się nad daliami.
— Co?
— Nic, tylko... tak mówią jedynie zakochani. Widać, że ją kochasz, skoro odzywasz się, jakbyś z bajki się urwał.
Spojrzała na niego, uśmiechając się wesoło. Słońce praktycznie skryło się za domem, więc już niewielkie promyki słońca oświetlały rude włosy Ginny.
Bill prychnął głośno, przechodząc do kolejnych kwiatków.
— Jak się zakochasz, też będziesz opowiadała epopeje na temat swojego chłopaka.
— Nie sądzę.
Spojrzał na nią zdziwiony.
— Bo?
— Bo nie jestem tym typem dziewczyny — stwierdziła rzeczowo. — Wielka miłość, dużo przygód, szczęśliwe życie... Jakoś tego nie widzę. Mam inne cele w życiu, które rozmijają się z zakochaniem. To nie dla mnie.
Prawdopodobnie musiał otworzyć ze zdziwienia usta, bo po chwili Ginny spojrzała na niego z dziwnym wyrazem twarzy i zapytała:
— Wszystko w porządku? — Zmarszczyła brwi. — Zamknij buzię, bo ci muchy wlecą.
Bill posłusznie zrobił to, co kazała, a po chwili wrócili do podlewania kwiatów, choć każde z nich znajdując się w innym świecie.
Starszy Weasley błądził myślami wokół słów siostry i tego, co mogły zwiastować w przyszłości. Oczywiście, że wiedział, iż Ginny była nader pewną siebie dziewczynką jak na swój wiek, ale nigdy nie przypuszczał, że to eskaluje do takiego poziomu. Właściwie nawet przez chwilę nie pomyślał, że ambicja i pewność siebie stworzą mieszankę wybuchową, która odsunie uczucia na bok.
Spojrzał na nią; na jej rude włosy, które w słońcu wyglądały jeszcze bardziej żywiołowo niż na co dzień; na poranione nogi od całodziennego biegania po lesie pełnym ostrężnic; oraz w końcu na obsypaną piegami twarz. Czyste uosobienie beztroski i radości z życia. Skąd się nagle wzięło wyparcie miłości?
Gdy byli młodsi, lubili zasiadać na poddaszu w nocy oraz zapalać multum świeczek. Twierdzili, że to nadawało atmosfery całej schadzce, która polegała na czytaniu bajek. Kiedy Bill czytał, Ginny słuchała jak urzeczona. Przez okno widzieli niebo usiane gwiazdami, a od czasu do czasu księżyc – Ginny najbardziej lubiła ten w pełni. Bajki zazwyczaj traktowały o miłości oraz walce dobra ze złem, czyli o tym, co dzieci kochały najbardziej, w tym Ginny. Nie mogła oprzeć się historiom o królewiczach ratujących królewny i o czarodziejach poszukujących szczęścia. Nawet sama chciała znaleźć księcia z bajki. Kiedy więc się to zmieniło?
Traktowała kwiaty jak własne dzieci. I jeśli wierzyć jej słowom, to rośliny dostawały od niej więcej miłości, niż gdyby miała ją oddać innemu człowiekowi.
Bill współczuł Ginny z całego serca.
— Każdy się kiedyś zakochuje — powiedział ni stąd, ni zowąd, aż Ginny obejrzała się na niego zdziwiona. — Nawet największe potwory.
Skrzywiła się.
— Nie sądzę — odparła takim tonem, że Billowi odechciało się kontynuować pogawędkę.
Ucięła temat i już nigdy więcej nie wrócili do tej kwestii, mimo że Billowi wręcz paliło się do dowiedzenia się czegoś więcej. Jednak musiał się powstrzymywać, tak jak w szkole i w stosunku do Apolonii. Pewne sprawy lepiej przemilczeć, aby potem nie narazić się na karb uwierającej wiedzy.
***
Właśnie trwała kolacja w Norze, która jak zawsze w piątki okraszona była świeczkami, promieniami księżyca i wesołą rozmową pośród dania. W dodatku po kuchni rozchodził się zapach jabłecznika Molly i świeżego powietrza z zewnątrz. Bill szczególnie uwielbiał kolacje, bo przy stole panowała rodzinna atmosfera, której nigdy w życiu nie zastąpiłby na coś innego.
Wziął łyka wody i popatrzył na Percy'ego.
— ... a teoretycznie zaczarowany kominek powinien lepiej działać niż poprzedni, ale wyczytałem, że w tamtych czasach czarodzieje nie byli aż tak dokładnie obeznani z czarami czyszczącymi, więc zamiast naprawić go...
Bill odgryzł kawałek pieczeni i wpatrzył w płomień świecy. Oczami wyobraźni widział, jak Arnold powoli zapala papierosa i częstuje resztę grupy, a wszyscy zgodnie twierdzą, że nie wezmą ponownie tego mugolskiego szajsu do ust. Mimo tego kilka sekund później każdy z nich popala pod murkiem i śmieje się po cichu, że na pewno to ich ostatni raz.
Uśmiechnął się pod nosem na wspomnienie sprzed trzech miesięcy, nim wziął kolejny łyk wody. Śmiech kolegów nadal pobrzmiewał w jego głowie, rozlewając ciepło i poczucie wolności po ciele, kawałek po kawałku, jak eliksir uśmierzający ból.
Nagle ktoś potrząsnął go mocno za ramię, wyrywając tym samym ze świata marzeń, i zauważył, że Charlie wpatrywał się w niego wyczekująco, a zaraz potem reszta rodziny.
Bill przeczyścił gardło i chrząknął.
— Tak? — spytał, a spojrzenia stały się jeszcze bardziej natarczywe.
— I co z twoją pracą? — spytał tata.
— Ach, praca... — Wziął głęboki oddech i odchylił się na krześle, trzymając szklankę blisko ust. To drażliwy temat, lepiej było, aby miał wodę w pogotowiu, żeby w razie czego uchronił się od odpowiedzi pod pretekstem przeczyszczenia gardła. — No cóż... Jeszcze nikt mnie nie przyjął. Ale — kontynuował, nim mama zdołała go zbesztać — spokojnie, coś się znajdzie.
— Coś się znajdzie? — prychnęła Molly, a cała reszta rodziny siedziała cicho. Prawie że jak na lekcjach, tyle że tym razem to jego matka odgrywała rolę surowej nauczycielki. — Skończyłeś szkołę i większość młodzieńców w twoim wieku ma już zapewnioną posadę. A ty? Czekasz na zbawienie?
Bill zacisnął usta w wąską kreskę. Matka zawsze miała ten irytujący zwyczaj, aby patrzeć rozmówcy prosto w oczy, zaginając go tym samym bezwstydnym, świdrującym wzrokiem, jakby chciała ci dziurę wypalić.
— Nie musicie się martwić. Przyjmą mnie.
— Do Ministerstwa? Z takim wyglądem na pewno nie.
Zachmurzył się jeszcze bardziej.
— A co z nim jest nie tak? — spytał buntowniczo, zaplatając ręce na piersi.
— Spójrz na siebie. Wyglądasz bardziej jak bandyta, a nie szanujący się człowiek. — Gdyby tylko nie kąśliwość w głosie matki, może i ta uwaga by go rozbawiła, a tak to jedynie sprawiła, iż był gotów walczyć o swój wygląd.
— Ktoś, kto ma kolczyk w uchu, długie włosy i skórzaną kurtkę nie zawsze oznacza, że cię zaraz okradnie — odezwał się cicho Charlie, a gromiący wzrok Molly w jednym momencie przeniósł się na niego.
— Najwidoczniej jeszcze nigdy nikogo takiego nie spotkałeś oprócz swojego brata — syknęła jak prawdziwa żmija, a Charlie wnet zwiesił głowę i się więcej nie odezwał.
Bill pomyślał, że to właściwy moment dorzucić swoje trzy grosze, nim mama wywierci w Charlie'em dziurę.
— Mój wygląd, moja sprawa. — Spojrzał odważnie matce w oczy. — I jeśli nie zatrudnią mnie w Ministerstwie, to gdzie indziej.
— Chcemy dla ciebie jak najlepiej — wtrącił się łagodnie Artur, zanim Molly wypuściła z siebie potok słów. — A praca w Ministerstwie zapewni ci dobre zarobki i stabilność.
No tak, tata jak zwykle stanął u boku mamy. Jak w sumie za każdym razem, kiedy Molly i jej dzieci mieli podzielone zdania.
— Nawet jeśli, to nie zamierzam wyglądać jak szara masa, która po kilku dniach zamierza rzucić całą tę pracę w diabły i wyjechać daleko, daleko stąd.
Artur zaczerwienił się lekko i spojrzał na swój szary, bezosobowy strój, w którym znajdował się zegarek odliczający godziny do początku i końca pracy. Bill doskonale wiedział, że ojciec zaliczał się do tej masy.
— Poza tym co wam się tak śpieszy do pracy? Dopiero co skończyłem szkołę, nikt mnie nie przyjmie od razu na nie wiadomo jak wysokie stanowisko. Co najwyżej mogę liczyć na sprzątacza, a to raczej nie zapewnia wysokich zarobków — odezwał się z kpiną, wykrzywiając usta w brzydkim uśmiechu.
Przy stole panowała cisza jak makiem zasiał. Naprzeciwko Billa Ginny bawiła się obrusem i od czasu do czasu zerkała na rodziców. Charlie miał całą czerwoną twarz, a Percy zaciśnięte usta i gromiące spojrzenie skierowane prosto na najstarszego brata. Jedynie bliźniacy czuli się swobodnie i co chwilę wymieniali się uśmiechami.
Artur westchnął cicho, co Bill by zignorował, gdyby nie jego zmartwiona mina i zwieszona głowa. Czasami zdawało mu się, że ojciec szczerze nienawidził swojej pracy i chodził do niej jedynie ze względu na rodzinę, mimo iż przez cały czas twierdził, że kochał swój wydział i nigdy by go nie zmienił. Im człowiek się starzeje, tym bardziej pojmuje pewne rzeczy, a u Billa jedną z nich od niedawna stał się fakt, iż ojciec zawsze starał się najlepiej jak mógł.
Tym razem to Bill westchnął.
— Przepraszam. Wyślę jeszcze raz CV. Może tym razem mnie przyjmą.
— Mogę pomóc ci je odrobinę podkoloryzować — odezwała się Ginny i uśmiechnęła nieśmiało.
Bill odwzajemnił uśmiech.
— Nie trzeba.
Artur wywiercał w Billu dziurę, co chłopak doskonale czuł. A mimo wszystko nie podniósł wzroku, bo przeczuwał, że jeśli to zrobi, dostrzeże żal w oczach ojca i odrobinę wstydu. Bill tego nie znosił.
Wziął kęsa pieczeni i już więcej się nie odezwał. Pozwolił, by ojciec się zamartwiał, a Percy i bliźniacy wiedli prym w rozmowie. Tak było dobrze. I spokojnie.
***
— Raz, dwa, trzy...
Ginny rzuciła się biegiem w stronę strumyka. Kątem oka zauważyła, jak bliźniacy rozpraszają się w dwie różne strony, a Ron zawraca do domu. Wyraźnie nie wiedzieli jeszcze, gdzie chcieli się ukryć. Na twarz dziewczyny wystąpił powoli uśmiech pełen satysfakcji.
— ... cztery, pięć, sześć...
Nie zwolniwszy przy strumyku, przeskoczyła go i chwyciła ziemi, żeby móc potem jakoś wyjść z koryta. Tysiąc razy już tędy przebiegała, więc wiedziała najlepiej, w którym miejscu się podeprzeć i jak gwałtowne ruchy wykonywać. Charlie będzie musiał się namęczyć, aby ją znaleźć.
Prędko wyszła z koryta i pognała jak na złamanie karku do lasu. Co prawda nigdy nie była wybitnie szybkim biegaczem i też niespecjalnie dobrze się kamuflowała, ale do końca odliczania zostało jeszcze kilka sekund, przez które uda jej się wejść na tyle głęboko do lasu, aby zniknąć z pola widzenia.
— ... siedem... — Odliczanie Charlie'ego zaczęło zanikać, a na pierwszy plan wysunął się szum drzew lasu.
Wzięła głęboki oddech. Powietrze było orzeźwiające niczym zimna woda w upalne dni, a pod stopami miała miękki mech, amortyzujący wszelkie dźwięki.
Niestety, tak skupiła się na wdychaniu powietrza, że nie zauważyła ostrężnic na swojej drodze. Syknęła z bólu, gdy kolce poharatały jej skórę jak malutkie nożyki. Kilka małych ranek ozdobiło nogi Ginny, a kolana wyglądały zaś tak, jakby szorowała nimi po betonie. Ale skąd te otarcia się znalazły? Raczej nie przez ostrężnice.
Wzruszyła ramionami i biegła dalej. Wciąż nie znajdowała się wystarczająco daleko od granicy lasu, żeby Charlie nie znalazł jej po kilku sekundach. Poza tym do prawdziwej gęstwiny zostało trochę metrów, a jak wiadomo, im gęstszy las, tym lepsza kryjówka. Nie zważając na delikatne pobolewanie łydek i ud, wypruwała całe siły, aby wciąż biec i nie zatrzymywać się, jakby od tego zależało jej życie.
Po dwóch minutach usłyszała z daleka szum wody. Na moment przystanęła, bo nie przypominała sobie, aby kiedykolwiek wcześniej widziała tutaj strumyk. Przygryzła w niepewności dolną wargę. Biec czy nie biec dalej?
Zdecydowała jednak, że ruszy w stronę wody. Im bliżej się znajdowała, tym częściej napotykała kamień pod nogami, a powietrze stawało się wilgotniejsze.
Nagle poczuła przepływ magii, jakby przeszła przez niewidzialną barierę. Czyżby to było miejsce, w którym już można się aportować? Wysunęła rękę i próbowała dostać do ciepłego czaru, który wcześniej przeszedł przez jej ciało, jak wtedy, gdy weszła do piekarni na Pokątnej, ale na nic nie trafiła.
A więc rzeczywiście, pomyślała z zadumą. Tego miejsca nie obejmowała już bariera aportacyjna.
Nie odczuwało się barier w momencie, gdy wchodziło się na teren, wokół którego się roztaczały. Stąd też tak wiele razy zarówno Zakon, jak i śmierciożercy wpadali w pułapkę. Sytuacja zaś przedstawiała się inaczej, gdy wychodziło się z obszaru objętego zaklęciem. Tak jak w przypadku Ginny, ciepło rozchodziło się po całym ciele jak fala tsunami, dzięki czemu czarodzieje wiedzieli, w którym miejscu można uciec.
Wyryła na drzewie znak "X", aby w razie czego wiedzieć, gdzie można się deportować, i ruszyła dalej, już powoli.
W końcu jednak doszła do ostatniego drzewa i wychyliła się niepewnie.
Zaparło jej dech w piersiach. Strumyk znajdował się kilka metrów pod nią, a u jego podnóża siedziała niska dziewczynka w białej sukni i z wiankiem na jasnych włosach.
Serce nagle zabiło jej szybciej. Przez całe życie była przekonana, że mieszkała tutaj całkowicie sama i żadna obca stopa nie postała na jej kawałku ziemi. Ale oto przed sobą miała żywy dowód na to, jak bardzo się myliła.
Kucnęła, skrywając się za jakimś krzakiem. Nieznajoma moczyła nogi w strumieniu i cicho coś śpiewała pod nosem. Niestety, Ginny znajdowała się zbyt daleko, aby usłyszeć słowa piosenki, więc musiała zadowolić się myślą, że snuła bajeczną balladę. Wyglądała jak nimfa wodna z tą przewiewną, białą suknią i z wiankiem z polnych kwiatów, swoją drogą dość bogato uplecionym.
Przez głowę przeszła jej myśl: a co, gdyby to rzeczywiście była nimfa wodna? Może ona specjalnie zwiodła tu Ginny, żeby się na kimś posilić? Jak wiadomo, nimfy z początku wydają się miłe i łagodne, ale im bardziej się je poznaje, tym groźniejsze się stają, aż w końcu biedny człowiek wpada w ich zasadzkę.
Ale ta dziewczyna może i wyglądała na nimfę, ale też nie wydawała się niebezpieczna. Właściwie zachowywała się dosyć spokojnie, więc może to jakaś naprawdę miła odmiana?
Ginny rozglądnęła się wokół i jej wzrok padł na duży kamień. Wzięła go w ręce, tak dla bezpieczeństwa, i po chwili już stała, wymachując wolną ręką i krzycząc:
— Hej! Kim jesteś?
Nimfa odwróciła przestraszona głowę i spojrzała na nią niebieskimi oczami. Były tak nienaturalnie duże, że Ginny już przygotowała się do rzutu kamieniem, gdy nagle dziewczynka zaczęła uciekać.
— Stój! — Ginny pobiegła w lewo, bo tylko stamtąd mogła zejść z urwiska.
Ale nimfa ani śmiała się zatrzymać. Była naprawdę szybka, co Ginny przyjęła z poirytowaniem. Zanim rzeczywiście zdołała dobiec do brzegu strumienia, dziewczynka już dawno uciekła i nie było sensu gonić jej dalej.
— Znajdę cię! — krzyknęła za nią Ginny, ale nie odpowiedziało jej nic, oprócz echa.
Powoli skierowała wzrok na strumień i zmęczona usiadła przy brzegu. Obmyła twarz lodowatą wodą. Dyszała jakby po przebiegnięciu maratonu, a włosy wymsknęły jej się z ładnie uplecionego warkoczyka i teraz wyglądały, jakby wichura przez nie przebiegła. Nogi drżały, a dodatkowo były całe pobrudzone i pokryte rankami, które wciąż delikatnie piekły. Wcześniej tak ich nie odczuwała, bo adrenalina przejęła jej ciało, ale teraz, gdy opadła, uzmysłowiła sobie, jak fatalnie wyglądała.
Westchnęła ciężko z mocnym postanowieniem, że musi wrócić do braci. Skoro do tej pory jej nie znaleźli, to pewnie pobiegli do rodziców z wiadomością, że Ginny przepadła i trzeba zarządzić gruntowne przeszukiwania terenu.
Spojrzała ostatni raz w stronę miejsca, gdzie pobiegła nimfa, i zacisnęła usta w wąską linię.
— Znajdę cię — przyrzekła.
***
W nocy tego samego dnia rozłożyła się wygodnie na posłaniu, uprzednio przeszukując małą biblioteczkę w celu znalezienia czegoś o nimfach. Głównym jej celem było dowiedzieć się, jak je zwabić, ale na początek musiała zebrać informacje, jak się zachowują, jakich sztuczek używają i kiedy najłatwiej te stworzenia znaleźć.
Dlatego też zdenerwowała się mocno, kiedy z pokoju obok usłyszała ciche stuknięcie. Wzięła świecę i hardym krokiem ruszyła do sypialni Billa.
Weszła bez pukania, otworzywszy ze skrzypnięciem drzwi i powiedziała:
— Bill, czy możesz... — urwała raptownie.
Jej najstarszy brat spojrzał na nią z przerażeniem pośród tysiąca rozwalonych po pokoju rzeczy.
— Co się dzieje? — Rozejrzała się ze zdziwieniem.
Na wpół przytomnie odnotowała otwartą walizkę, w której znajdowała się już spora część ubrań, a także książki ułożone na stosie i zakrytą ramkę ze zdjęciem Apolonii i dwóch chłopaków na szafce nocnej.
— Ginny... — szepnął Bill, prędko do niej doskakując. — Właź i bądź cicho.
Zrobiła to, co kazał, ale nie poprzestała na rozglądaniu się.
— Co się stało? Czemu się pakujesz? Wyjeżdżasz? Co tu się dzieje, Bill?
Jej brat nie przestawał pomniejszać książek i kilku innych rzeczy. Robił to szybko i bez zastanowienia, a Ginny dopiero teraz sobie uzmysłowiła, jak bardzo roztrzęsiony był.
Pokój tonął w mroku. Gdyby nie mała świeczka, staliby tutaj w całkowitej ciemności i Ginny nie zauważyłaby czystego przerażenia i smutku na twarzy brata.
Podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu.
— Bill...? — Sapnęła z zaskoczenia, gdy strącił jej rękę i odsunął się na bok. — Możesz powiedzieć mi wszystko. Co się stało?
— Coś złego — wyszeptał, zwracając pusty wzrok ku zasłoniętemu zdjęciu. — I strasznego.
Otrząsnąwszy się, prędko wrzucił koc do walizki i zajął się przeliczaniem pieniędzy. Ramiona mu drżały jakby od strasznego wysiłku.
— Apolonia nie żyje — powiedział nagle głosem przepełnionym żalem, a Ginny cała osłupiała.
— Jak to?
— Nie wiem, zamordowali ją, ona... — przerwał i spojrzał na Ginny. — Muszę uciekać.
Przełknęła ciężko ślinę, a w sercu poczuła żelazny uścisk. Na chwilę straciła oddech, czując, jakby pięść nie pozwalała jej na dalszy żywot i czerpała przyjemność z odcinania dopływu tlenu.
— Coś ci zagraża? — spytała wyjątkowo przytomnie, choć w mózgu miała jedną wielką pustkę; ciemność, która powoli osadzała się na każdym milimetrze jej umysłu.
Jeśli Billowi coś zagrażało, a w dodatku Apolonia nie żyła... to co się stało?
Pokiwał słabo głową. Był cały blady, jakby śmierć miała i do niego zaraz przyjść. Teraz to i Ginny zdjęło przerażenie.
— Dlatego muszę uciekać.
Przez chwilę panowała cisza, aż wreszcie wyszeptała:
— W coś ty się wplątał?
Miała ochotę usiąść na podłodze i oprzeć się o ścianę, lecz tego nie zrobiła. Stała niczym kołek i obserwowała najukochańszego brata, który przygotowywał się na życie uciekiniera, czując, że zaraz świat legnie w gruzach.
— Kiedyś ci to wyjaśnię — obiecał, ale Ginny coraz bardziej zaczynała wątpić w jego przyrzeczenia.
— Nie wierzę ci. Ale ci pomogę, bo wciąż jesteś moim bratem. A rodzinie się pomaga, nie wiadomo jak wiele złego by nie zrobiła. — Bill uśmiechnął się słabo, kiedy natrafił na harde spojrzenie siostry. Wyglądała tak samo jak matka: z rękami po bokach i wysuniętą do przodu prawą nogą. — Dzisiaj bawiłam się w chowanego i natrafiłam w lesie na koniec bariery aportacyjnej. Oznaczyłam tam drzewo, tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś chciał się deportować. Jak widzę, miałam dobre przeczucie.
— I niesamowity zbieg okoliczności — mruknął Bill, zamykając walizkę i zmniejszając ją do wielkości galeona.
— Widzisz tę szopę? — Wskazała mu za oknem stary budynek. — Musisz przebiec obok niej i dalej prosto. Przeskoczysz nad strumieniem i przez około pięć minut będziesz musiał gnać jak antylopa. W pewnym momencie usłyszysz znowu szum strumienia, skręcisz w lewo i znajdziesz tam "X" na drzewie. Będziesz mógł się aportować. Poczujesz ciepło, gdy przekroczysz barierę.
Bill skinął głową. Wydawał się odrobinę spokojniejszy, kiedy miał drogę ucieczki, ale Ginny wciąż widziała kropelki potu na jego twarzy i strach w oczach. Wyglądał jak nie on, jak zaszczute zwierzę gotowe w każdej chwili do ucieczki.
— Dziękuję, Ginny. Kiedyś się znowu spotkamy i wtedy wyjaśnię ci wszystko, co się stało. Ale póki co... muszę znikać.
Dziewczynka skinęła głową i obserwowała, jak Bill wkłada walizeczkę do kieszeni i otwiera okno. Chłodny podmuch wiatru owiał jej twarz, a złowieszczy księżyc w nowiu wychylał się zza lasu. Panowała ciemność, a pośród niej Ginny słyszała cykanie świerszczy i hukanie sowy.
— Jeszcze raz dziękuję i... kocham cię.
Ginny spojrzała bratu prosto w oczy. Błyszczały smutkiem, ale też i troską, o którą od zawsze walczyła.
— Ja ciebie też. Uważaj na siebie. — Kiedy to powiedziała, już nie było wyjścia – Bill musiał odejść i zostawić ją na pastwę losu, samemu zagłębiając się w niebezpieczeństwo życia.
Wyskoczył zza okna i, rzucając nieznane jej zaklęcie, wylądował miękko na trawie. Po chwili był już tylko oddalającym się cieniem o płomiennie rudych włosach.
Ginnny odeszła od okna i ciężko usiadła na podłodze, przygnieciona natłokiem żalu i strachu. Wpatrywała się w brata do chwili, aż całkowicie nie zniknął z jej pola widzenia, a ją samą nawiedziła samotność tak mocna, że niemal obezwładniająca. Oplotła ramionami kolana i zaczęła się kołysać. Malutkie igiełki wciąż i wciąż wbijały się w jej serce, tworząc tym samym ogromną ranę, która mimo całego bólu, nie wywołała u Ginny płaczu.
Jej brat odszedł. Jedyna osoba, która naprawdę się nią opiekowała, gdy rodzice byli zajęci całą resztą rodzeństwa, zniknęła z jej życia i nie wiadomo, czy kiedykolwiek powróci.
Chybotała się tak przez kilka minut, aż wreszcie wstała i rozejrzała się po pokoju. Panował bałagan zupełnie niepodobny do Billa. Skierowała wzrok na szafeczkę nocną, na której leżała ramka ze zdjęciem. Podeszła więc do niej powoli i wzięła ją w ręce.
Na zdjęciu Apolonia Nott wraz z dwójką chłopaków uśmiechała się wesoło, machając co chwilę do obiektywu. Zaklęta na zawsze w obrazek, w rzeczywistości już nie żyła. Została zamordowana.
— Coś ty zrobiła? — wyszeptała Ginny.