Była Śmierciożerczyni nie potrafi pogodzić się z faktem, że Lord Voldemort nie żyje, a młodzi Śmierciożercy nie rządzą światem. Postanawia coś z tym zrobić.
- Po prostu nie chcę o tym rozmawiać, dobrze? Chyba mam prawo do odrobiny prywatności.
Angelina spojrzała na siostrę z nieukrywaną irytacją. Ona jednak nie mogła tego zobaczyć, bo siedziała odwrócona plecami w stronę kobiety i kierowała wzrok w stronę nadpalonej fotografii w ramce.
- Twoja prywatność kończy się w momencie, w którym przychodzisz do mnie z prośbą o zaopiekowanie się twoimi rozoranymi plecami. Chciałabym wiedzieć dlaczego masz kamyczki w ranach.
- To nie są kamyczki... to... to jest ściana.
Małżonka Zabiniego uniosła wysoko brwi, dając wyraz swojemu zdziwieniu.
- Wiesz co, coraz bardziej mi się to nie podoba.
- A mi się nie podoba to, że wściubiasz nos w nie swoje sprawy. Powiedziałam ci już, że nie chce o tym rozmawiać.
Angelina zrezygnowana załamała ręce. Postanowiła skupić się na swoim zadaniu i delikatnie wyciągała pojedyncze kawałki ściany z pleców siostry. Nie były duże, ale to jeszcze bardziej utrudniało jej pracę, mimo iż miała do dyspozycji różdżkę i lata doświadczenia w łataniu swoich dzieci. Po kilku ciężkich, milczących minutach sięgnęła po specjalistyczną maść i zaczęła nakładać ją obficie na skórę. Zauważyła, że Johnson spina mięśnie, ale nie wydaje przy tym żadnego, nawet cichego dźwięku. A maść była paląca i aktualnie wżerała się zawzięcie w otartą ranę.
- Gotowe, mogę ci to jeszcze obandażować, ale lepiej będzie jak to trochę pooddycha. Więc może, w ramach wdzięczności, poleżysz trochę i zupełnie nic nie będziesz robiła, co?
- Dzięki - mruknęła Christina kładąc głowę na poduszce. - Przepraszam, że jestem taka. Na razie nie chce o tym mówić. Powiedzmy, że to zbyt świeża rana, żeby ją rozdrapywać.
- Jak chcesz. - Angelina wstała z łóżka i podążyła do drzwi. Nacisnęła na klamkę, ale odwróciła się i spojrzała na siostrę z troską. - Ale nie dziw się potem jak zrobię mu jakąś krzywdę. Wiem, że Dziki był wtedy z tobą.
I wyszła, zostawiając Christinę samą sobie. Chociaż właściwie nie była sama, miała swoje myśli, które szalały jej w głowie niczym tornado. I tak samo jak tornado zostawiały spustoszenie i zgliszcza.
***
Siedziała na dachu ruin, które kiedyś były Kwaterą Główną i pozwalała, aby ciężkie, zimne krople moczyły jej ubranie, włosy i skórę. Lubiła deszcz. Było w nim coś oczyszczającego, coś dzięki czemu mogła zmyć z siebie wszystkie problemy. A teraz tego potrzebowała. Obmyć się z psychicznego i fizycznego brudu.
Ruchem ręki zaczesała włosy do góry, bo zaszły jej na oczy i nie mogła obserwować wesołej pary, która kryjąc się pod małym parasolem usiłowała dotrzeć do restauracji, w której mieli zarezerwowany stolik. Słyszała jak dziewczyna nadmiernie się emocjonowała. Chłopak był za to nieco spięty, ale szczęśliwy. Oświadczy się, pomyślała i automatycznie dotknęła pierścionka zawieszonego na łańcuszku. Nawet nie poczuła kiedy pierwsze słone krople wypłynęły jej z oczu. Łzy mieszały się z deszczem tuż po wytoczeniu się z kanalików. Uświadomiło ją dopiero to dziwne uczucie w gardle.
Zdradziła go. Zdradziła go, chociaż nie są razem i już nigdy nie będą. Zdradziła go, chociaż on ma żonę i śliczną, uroczą córeczkę. Zdradziła go, chociaż on pewnie o niej zapomniał.
Z jednej strony żałowała, że w ogóle kochała się z Michaelem. Ale jeszcze większe pretensję miała do siebie o to, że kochała się z kimś innym niż ON. Że zaprzepaściła szansę na cudowne, ułożone życie. Nie musiałaby zabijać, żeby przeżyć. Znalazła by sobie miłą i przyjemną pracę, wracałaby do domu pełnego małych, szczebioczących dzieci. A nocą spędzałaby upojne chwile z mężem, mężczyzną którego kochała by nad życie. Ale wszystko posypało się w wieczór, gdy oznajmiła mu że to koniec, że dłużej tak nie potrafi. Musiała w końcu wybrać. I kogo wybrała? Człowieka, który nigdy nie zaznał miłości i nie wiedział co to jest poświęcenie. Wybrała krew i pot, mięśnie i broń. Wybrała śmierć w imię kogoś, kogo tak naprawdę nie obchodziła. Nie obchodziła nikogo. Tylko JEGO, a on zniknął z jej życia. Wybrała człowieka, którego już nie ma, a którego dzieło próbuje właśnie kontynuować. Dzieło, które wymorduje JEGO całą rodzinę. Nikt nie mówił, że życie będzie łatwe, ale nikt też nie wspominał, że będzie aż tak popierdolone.
- Christina, co ty tu robisz?
Odwróciła się i zobaczyła wystającą przez okno głowę Michaela. Wzruszyła ramionami i powróciła do przyglądania się starszej pani, która w taką pogodę musiała wyjść z psem.
- Czcigodny Slytherinie, czy nie mogłabyś rozmyślać nad moja głupotą w mniej mokrym i śliskim miejscu?
Przekraczał właśnie parapet i postawił stopę na obluzowanej dachówce, która momentalnie zjechała po dachu i spadła na dół. Mimo szumu deszczu wyraźnie było słychać trzask.
- Nie moglibyśmy wejść do domu i pogadać? – zapytał, stojąc w bezruchu, bojąc się zrobić kolejny krok.
- Dobrze mi się tu siedzi. Zostaję. A ty rób co chcesz.
Usłyszała głębokie, wyraźnie przerysowane westchnięcie. Uśmiechnęła się w duchu, ale nie dała po sobie poznać jak zadowolona jest z zaistniałej sytuacji. Michael zaczął powoli gramolić się na dach i rozkładając szeroko ręce, aby zapewnić sobie minimum asekuracji, zaczął iść ku dziewczynie. Zajęło mu to kilka chwil. Strącił trzy obluzowane dachówki, które z rozpaczą tańczyły na skraju, aby po ciągnących się w nieskończoność sekundach spaść w dół i roztrzaskać malowniczo na chodniku.
- Pozazdrościć gracji - mruknęła z dezaprobatą, gdy wreszcie udało mu się podejść do niej i usiąść obok. Nie skomentował tego, ani nawet nie zaszczycił tej uwagi odpowiednio karcącym wzrokiem. Po prostu siedział obok i słuchał. Głównie deszczu, jej słowa jakoś znikały w tym szumie. A deszcz oczyszczał z brudu.
- Przepraszam - odezwał się po chwili. – Przepraszam za to, że jestem takim dupkiem. Takim debilnym dupkiem, który w ogóle nie myśli. I nie baczy na to, że może skrzywdzić kogoś, na kim mu zależy.
- Nieważne – odpowiedziała cicho. – Darujmy sobie ckliwą gadkę o tym jak tobie jest przykro i o tym jak ja się czuję głupio, że dałam się wykorzystać. Zapomnijmy. Udajmy, że nic takiego nigdy nie miało miejsca. I po problemie. Przecież i tak żadne z nas nie chce tego ciągnąć. To by było nieco chore.
Nadal nie zaszczyciła go nawet przelotnym spojrzeniem. Natomiast on przyglądał się jej przez cały ten czas i doskonale widział, że wypowiadała te słowa bez jakichkolwiek emocji. Nic… tylko zimna kalkulacja. Ona naprawdę sądziła, że nikt nie chciał tego ciągnąć. Trochę go to zabolało, ale nie dał po sobie tego poznać. Nie mógł spodziewać się czegoś innego po kimś, kto cały czas, nawet po kilku długich latach, nosi niedoszły pierścionek zaręczynowy na łańcuszku. A widać go było wyraźnie, bo wisiał na wierzchu i ociekał deszczowymi kroplami.
- W porządku. Po prostu pamiętaj, że przepraszam i to się więcej nie powtórzy. Wracamy do starych zasad. Przyjaźń? – Wyciągnął do niej dłoń.
- Tak. Przyjaźń.
Pokiwała głową na potwierdzenie, ale nie uścisnęła jego wyciągniętej w geście pojednania ręki. W gwoli ścisłości, to nawet na nią nie spojrzała.
***
- Zacznijmy wreszcie eliminować poszczególnych członków rodziny, bo nie zdążymy się wyrobić. Wyjdzie na to, że wszyscy będą w Norze i nasz plan weźmie w łeb. Tego chcecie?
Sebastian postanowił przejąć kontrolę.
- Jak niby chcesz ich eliminować? Przecież reszta zorientuje się, że giną. Wtedy raczej nie będą świętować urodzin, tylko siedzieć nad pustymi trumnami. – Davis najwyraźniej straciła cały swój dawny zmysł i nie potrafiła już planować takich akcji.
- Pozorując to na nieszczęśliwe wypadki. Albo trzeba zabijać i pisać listy wyjaśniające braki na przyjęciu. Nie będą mieli już okazji dowiedzieć się, że to bzdury.
Christina maltretowała słomkę wystającą z jej pomelowego drinka. Spojrzała na Nighta i uśmiechnęła się delikatnie, wydając przy tym ciche prychnięcie.
- Sherry, weź ze sobą kogoś do pomocy i leć do Portugalii.
- Do Portugalii? Po jakiego gnoma? – Caroline zdziwiona uniosła wysoko brwi, a jej ręka zawisła w połowie drogi do miseczki z fasolkami. Koniecznie chciała zatrzeć smak poprzedniej, borowikowej.
- Nasz drogi, samotny jak palec Charlie dostał tam robotę. Mają złapać jakiegoś groźnego smoka, który uciekł z zoo i teraz buszuje po jakiś pustkowiach, nie wiem dokładnie. W każdym bądź razie jest daleko, w trakcie niebezpiecznej misji, ze smokami, które mogą go spalić w każdej chwili. A sowa z wiadomością będzie lecieć powoli, baaardzo powoli.
Caroline zaświeciły się oczka, ale zaraz złośliwe ogniki zgasły.
- Nie mogę. Obiecałam mężowi, że pójdę z nim na jakiś bal charytatywny z pracy. Kompletnie nie chce mi się na niego iść, ale wiecie, obiecałam i… co?
- To ty masz męża? – zapytał Sebastian, który odezwał się do kobiety bezpośrednio. Zdarzyło się to po raz pierwszy od kilkunastu lat.
Speszona pokiwała głową i sięgnęła po wielką garść fasolek, żeby zająć czym ręce i oczy.
Widząc niebezpieczny wzrok Nighta Christina wstała i błyskawicznie znalazła się tuż przed nim, trzymając dłonie na jego barkach.
- Nie obchodziła cię przez tyle lat. Nie pozwól, żeby teraz nagle odezwały się twoje dawne uczucia. Nie jesteście już tymi samymi ludźmi.
Odepchnął ją, poleciała na stojący obok fotel. On natomiast wyszedł z pokoju, a kobiety dziękowały Salazarowi, że nie miał przy sobie różdżki.
Lestrange weszła do kwatery w tym samym momencie, w którym Sebastian trzasnął drzwiami swojego pokoju.
- Co się dzieje? – zapytała nowoprzybyła z szerokim uśmiechem na twarzy.
- Nic ciekawego. Macie z Angelą misję w Portugalii. Zacznij się pakować – mruknęła Johnson, wygładzając pomiętą bluzkę.
***
Davis siedziała na dużym kamieniu pośrodku… niczego. W promieniu kilku ładnych kilometrów nie było nic, co mogłoby przykuć jakąkolwiek uwagę. Tylko zielone łąki. Za jej jedyną rozrywkę uchodziła zabawa znana z dzieciństwa. Wyszukiwała kształtów w chmurach. Do tej pory udało się jej znaleźć jednorożca, hipopotama z głową konia, tort zbudowany z trzech kondygnacji i szczura. Gdy długi ogonek został rozwiany przez wiatr zwróciła swój wzrok na horyzont i zobaczyła małą, ciemną kropeczkę, która powoli zwiększała się. Spojrzała na zegarek i westchnęła głośno, chociaż i tak nikt nie mógł jej usłyszeć.
- Wybacz. Teleportowałam się w jakimś mieście. Konkretnie to na kolanach jakiejś odzianej w koronki kobiety. Musiałam zmodyfikować wszystkim pamięć. A to nieco trudne, gdy wszyscy próbują uciekać i rozbiegają się jak karaluchy.
Angie spojrzała na nią z mieszaniną rozgoryczenia, rozczarowania i litości. Nic nie mówiąc pokręciła głową i zeszła z kamienia. Otrzepała spodnie, które zdążyły zakurzyć się od długiego nic nierobienia. Potem ruszyła przed siebie.
W końcu doszły do upragnionego chłodu, który oferował las stojący przed nimi. Bez chwili ociągania zanurzyły się w niego, chłonąc rzeźwiącą temperaturę i wszelakie, leśne zapachy.
- Masz pojęcie gdzie idziemy? – zapytała Lestrange przytrzymując sobie wiszącą gałąź.
Davis otwierała usta, żeby wyrazić swoją niewiedzę w tym temacie, ale przerwał jej głośny ryk, po którym nastąpił nagły rozbłysk czerwonego światła.
- Sądzę, że kierujemy się właśnie tam. Wyciągnij różdżkę, przyda nam się tarcza ognioodporna.
Przedzierając się przez gąszcz próbowały zlokalizować, cichsze od odgłosów smoka, krzyki ludzi. O ile dobrze słyszały, było ich tylko dwoje, ale współpracowali ze sobą zaskakująco dobrze.
- Są już blisko. Wyraźnie słyszę jak się zbliżamy.
Angie spojrzała się przez ramię i zobaczyła Lessi, potomkinię szanowanego rodu, z bardzo mądrą miną. Zaśmiała się cicho. Ręką pokazała gdzie mają się kierować.
Kilka stóp przed nimi rozpościerała się polanka, która z jednej strony przylegała do góry. A w górze, jak to często bywa, znajdowała się jaskinia. Jaskinia z której co jakiś czas wystrzelał gorący, rozżarzony słup ognia.
Po obu stronach wejścia do groty czaili się mężczyźni. Przylegali plecami do kamiennej ściany i przeczekiwali atak smoka. Dziewczyny usiadły na mchu i przez chwilę przypatrywały się zaistniałej sytuacji.
Ten po lewo był Charliem. To nie ulegało wątpliwości. Był rudy. I nie grzeszył urodą. Za to był dobrze zbudowany. Na umięśnionych rękach widać było szereg blizn i poparzeń.
Ten stojący po prawej stronie był długowłosym szatynem, który nosił warkocz spięty rzemieniem. Był blady i wyglądem przypominał nieco wampira o arystokratycznych rysach. Uważałyby go do końca za grzecznego chłopca, gdyby nie zaczął bluźnić na smoka. Spojrzały po sobie zdziwione. Lestrange zachichotała.
- Okey, plan jest taki, że czekamy sobie spokojnie, aż przyjdzie odpowiednia chwila i smok wyjdzie ze swojej jamy. Potem ja odwrócę uwagę tamtych dwóch, a ty wślizgniesz się do mózgu naszego ogniomiotnego zwierzaczka i spalisz ich żywcem. Nikomu nie przyjdzie do głowy sprawdzania pamięci smoka, no bo przecież go nie złapią. Wszystko będzie wyglądało jak nieszczęśliwy wypadek. I trochę to potrwa zanim ktokolwiek się zorientuje.
Lessi miała lekko otwarte usta, jak zawsze gdy próbowała zapamiętać jakiś plan. Albo gdy próbowała zapamiętać cokolwiek. W końcu kiwnęła głową i rozsiadła się wygodniej, nie spuszczając swoich trawiastych oczu z mężczyzn.
Charlie wciągnął powietrze głęboko w płuca, a potem je wypuścił. Uspokajał się, wiedział, że musi to zrobić zanim wejdzie do jamy smoka i spróbuje go stamtąd wyrzucić.
- Dobra, jestem gotowy. Na trzy.
Wyciągnął rękę do góry i powoli prostował palce. Gdy środkowy wystrzelił w górę jego współpracownik wyskoczył przed grotę i wykrzyczał zaklęcie mrożące. W tym samym momencie Charlie wbiegł chyłkiem do jaskini i zaczaił się w pobliżu. Czekał aż smok otrząśnie się z zaklęcia, które tylko na chwilę wyprowadziło go z równowagi. Dobrze zdawał sobie sprawę, że jedno zaklęcie mrożące na tak wielkiego smoka nie jest w stanie mu nic zrobić, prócz lekkiego otumanienia. Ale to mu wystarczało. Czekał za jego wielkim cielskiem, gotowy wypłoszyć go z kryjówki. Wreszcie uniósł różdżkę, wycelował ją w długi, ciężki, chroniony magią ogon i wybrał odpowiednie zaklęcie. Rozbłysło turkusowe światło, bestia zawyła, a po chwili ruszyła swoje wielkie cielsko i wybiegła z groty. Drugi pogromca smoków tylko na to czekał. Wprawił w ruch grube liny, które błyskawicznie oplotły przednie nogi zwierzęcia, które upadło pyskiem w ziemię. Dym unoszący się z nozdrzy osmalił drzewa, a żar wypływający z jego wielkich ust wypalił tunel wśród leśnego poszycia.
Kobiety zerwały się z miejsc i wybiegły na polankę. Angie ruszyła w kierunku mężczyzn i obrzuciła ich kilkoma zaklęciami. Mimo, ze miały efekt zaskoczenia, oni bronili się całkiem nieźle i odpierali znaczną część magicznych ataków.
Lestrange w tym czasie udała się do smoka i oswobodziła go z więzów. Chwilę jej to zajęło, ale potem zadowolona z siebie skierowała różdżkę w stronę pyska i wypowiedziała zaklęcie.
- IMPERIO!
Nic jednak się nie stało. Nie poczuła władzy nad zwierzęciem.
- Imperio! Imperio! Impeeeerio!!
Żadne zaklęcie nie działało. Nie mogła sterować czynami smoka. Ten natomiast czując, iż nie krępują go więzy, powstał, rozwinął skrzydła i spojrzał swoimi mądrymi oczami w stronę przerażonej już kobiety. Była pewna, że zginie, ale ten tylko patrzył jakby dziękował za pomoc. Nie była pewna, czy to, co widziała naprawdę, było wdzięcznością. Smok zatrzepotał wielkimi, błoniastymi skrzydłami i wzleciał w górę. Po chwili już go nie było. Lestrange zawaliła swoją część zadania i doskonale o tym wiedziała.
Davis wrzasnęła, gdy gorący promień trafił ją w ramię i wypalił dziurę w skórze. Dała się na chwilę zdekoncentrować, gdy smok odleciał. Teraz wkurzyła się nie na żarty, szybko zabrała z ziemi różdżkę, która jej wypadła i rzuciła celną Drętwotę na przyjaciela Charliego. Teraz mogła zająć się tylko nim. Uśmiechnęła się drapieżnie i wrzasnęła zaklęcie. Weasley wił się na ziemi, nogami orał trawę. Krzyczał, a jego oczy wychodziły z orbit. Cierpiał z bólu.
Lestrange podeszła do swojej koleżanki w momencie, w którym mężczyzna zemdlał.
- Tak szczerze ci powiem, że nie sprawia mi to już takiej przyjemności jak kiedyś. W sumie nie sprawia żadnej. – Angie przerwała działanie zaklęcia, bo nie było sensu go ciągnąć.
- Może już się do tego nie nadajemy. Może jednak Christina nie miała racji i nie jesteśmy już Dziećmi Krwi.
Zamyśliły się obie.
Davis uniosła różdżkę i podpaliła obu mężczyzn. Nie krzyczeli, nie mogli. Jeden był w stanie nieświadomości, drugi był zaczarowany.
- Zadanie wykonane - szepnęła Angie i deportowała się z trzaskiem.
Lessi poczekała aż ogień strawi ich ciała, a potem jeszcze długo wpatrywała się w zwęglone szczątki. Usłyszała ryk i spojrzała w górę. Po niebie szybował niezwykle groźny smok, który dziś darował jej życie. Gdy cień jego skrzydeł padł na jej twarz, deportowała się po raz pierwszy od dłuższego czasu prosto do swojego domu, na obrzeżach Londynu.
Charlie! To bolało...jego w miare lubiłam. Nie no ja wszystkich Weasleyów lubię!
No coż...to straszne w jaki sposób zginął...podpalony Ale coż...
Bardzo mi się podobało i przyjemnie czytało Zastanawia mnie kogo następnego zabijesz? Dlatego czekam z niepokojem na następny rozdział. Opisy były genialne i tez chce takie pisac.
Czułam się tak jakbym była tam. Walczyła, siedziała, rozmawiała, rożmyślała. Właściwie to we w czesniejszych czesciach tez tak miałam, ale tutaj nwm czemu najżywiej się czułam ^^
Dzieki i pisz szybko