Była Śmierciożerczyni nie potrafi pogodzić się z faktem, że Lord Voldemort nie żyje, a młodzi Śmierciożercy nie rządzą światem. Postanawia coś z tym zrobić.
Biegła tak szybko jak tylko potrafiła. Jednocześnie rzucała zaklęciami w pojawiające się przeszkody. Drewniane drzazgi wirowały w powietrzu, tańcząc agresywny taniec. Zielona trawa zaścielona była poskręcanymi, bukowymi wiórami. Plastykowe drążki smętnie wisiały na metalowych zawiasach. Skrzypiały żałośnie.
Przeskoczyła nad niską półką, wskoczyła na następną. W biegu strąciła trzy puste butelki stojące na cienkim patyczku. Rozbiły się z trzaskiem. Nagle wszystko ustało. Ucichło. Przykucnęła w pozycji, która dawała jej możliwość szybkiego ataku. W razie niebezpieczeństwa mogła albo skoczyć w dół, albo przekoziołkować do tyłu. Zawsze zostawało też przeturlanie się w któryś bok. Dysząc ciężko przeczesywała okolicę czujnym wzrokiem. Jej skórę zrosił pot, który dopiero teraz mógł wypłynąć z porów. Pojedyncze kosmyki, którym udało się wyplatać z wysokiego kucyka, przylepiły się teraz do skroni i policzków. Biust unosił się i opadał w rytm pospiesznych oddechów. Łydka prawej, wyciągniętej w bok nogi zaczęła drżeć lekko. Chciała się poprawić, ale w tej chwili spod podłogi wybił się ostro zakończony, metalowy pal. Znajdował się w miejscu, w którym przed momentem znajdowała się dłoń dziewczyny. Syknęła głośno i zrobiła fikołka do tyłu. Nie miała czasu rozetrzeć nowego siniaka na potylicy. Okrwawiona postać ruszyła w jej kierunku ciągnąć za sobą zwoje jelit. Rude włosy pozlepiane były cząsteczkami wyciekającego mózgu. Niebieskim oczom brakowało źrenic i powiek.
Zamknęła oczy.
- Riddiculus!
Wnętrzności wróciły na swoje miejsce i zarosły nową skórą. Ziemisty odcień cery wrócił do swojej zwyczajnej bladości. Powieki znów się pojawiły i obrosły jasnymi rzęsami. Płomienne kosmyki był potargane, ale czyste. Uśmiechał się, wyciągał ku niej ręce. Podchodził. Zamknęła oczy.
Wokół niej unosiła się delikatna mgiełka. Rozwiała ją dłonią. Przybliżyła się do krawędzi podestu i zeskoczyła z niego zwinnie. Wylądowała w kucki, ale błyskawicznie się podniosła. Otrzepała spodnie, wyprostowała bluzkę.
- Dobra robota. Chociaż przy tym metalowym przyjemniaczku nieco się o ciebie bałem.
Michael siedział na zdewastowanej ławce i uważnie przyglądał się całemu treningowi.
- Niepotrzebnie – mruknęła, poprawiając sobie włosy.
- Wiem. Jesteś niezła w tym, co robisz.
Wzruszyła ramionami. Odwróciła się i zobaczyła zgliszcza, jakie zostawiła po swojej zabawie. Wyciągnęła różdżkę i mrucząc co chwilę Reparo doprowadzała do porządku znajdujący się na tyłach domu ogródek. Gdy skończyła, spokojnie ruszyła do domu.
***
- Myślisz, że zdążą je zrobić do soboty? To niewiele czasu.
Angelina poprawiła bluzkę, po tym jak deportowała się na ulicy Pokątnej. Razem z siostrą od razu ruszyły do bardziej podejrzanych części magicznego świata. Ulica Śmiertelnego Nokturnu nie należała do miejsc czystych i przyjemnych. Zawsze tu śmierdziało mieszaniną potu, brudu i krwi. Nikt nie zwracał na to specjalnej uwagi, ot taka specyfika miejsca.
- Mało mnie obchodzi czy zdążą do soboty. Znaczy, mało mnie obchodzi jak to zrobią, ale mają zrobić. Nie po to zostawiam im małą fortunę, żeby mi nie zdążyli.
- Siedem peleryn niewidek w tak krótkim czasie… jakoś tego nie widzę. Mogłyśmy zabrać się do tego wcześniej.
- Mogłyśmy też zabrać stare, ale uparłaś się, żeby mieć nowe.
- Bo mogą się wyczerpać w najmniej odpowiednim momencie. Chciałabyś tego?
Christina nie odpowiedziała, bo jakiś żebrzący czarodziej złapał ją za skraj szaty i pociągnął mocno. Zachwiała się nieco, dlatego też podparła się o ścianę.
- Fuuj – jęknęła.
Całą dłoń umazaną miała we wczorajszej krwi, która jeszcze nie zdążyła zakrzepnąć. Wkurzona wyciągnęła różdżkę z torebki i skierowała ją w stronę żebraka.
- Christina, uspokój się. Tam jest dziecko.
Rzeczywiście, kilka metrów dalej stała mała dziewczynka. Chociaż była owinięta w kilka warstw ubrań wyraźnie trzęsła się z zimna. Jej okrągła twarzyczka była umorusana, ale spod warstwy brudu widać było chorobliwe wypieki. Usteczka były sine i spierzchnięte. Dwa mizerne warkoczyki wystawały spod dziurawej czapeczki. Wyglądała gorzej niż niejeden skrzat.
Beznamiętnie patrzyła jak piękna, wysoka pani mierzy wściekle w jej ojca. Było jej wszystko jedno. To gorsze niż przerażenie. Pustka zawsze była najgorsza.
Mężczyzna widząc, że uwaga sióstr skupiła się na jego córeczce, począł przepraszać na kolanach i błagać o wybaczenie. Christina zmierzyła go nienawistnym wzrokiem i wyciągnęła z torebki pękatą sakiewkę. Rzuciła w niego.
- Masz zabrać małą do lekarza i kupić jej porządne, ciepłe ubrania. Za resztę wykup pokój na jakiś czas. I znajdź pracę. Masz wyjść na prostą i zapewnić jej dobry byt. Za kilka lat ma zamieszkać w murach Hogwartu. Ostrzegam, jeżeli nie zrobisz tego, co mówię, wrócę tu i nie będzie już tak miło. Będziesz oglądał jak wnętrzności małej wypływają z małej rany na brzuchu. Odgłos rwanych ścięgien nie należy do najprzyjemniejszych, uwierz mi. A gdy mała już umrze, no cóż… Wypruję twoje flaki. Bardzo powoli i bardzo boleśnie. Przepij to w jakimś barze, a będziesz błagał o śmierć.
Angelina stała z boku z otwartą buzią. Nie wiedziała, co bardziej ją zaskoczyło. Nagła dobroć siostry czy jej krwawe zapewnienia. Nigdy nie zwiastowała śmierci, ona po prostu zabijała.
- Tak, tak. Oczywiście. Już pędzę do sklepu po ubrania i do lekarza. Dziękuję miłościwa pani, dziękuję. Niech Merlin ma panią w opiece, niech pani da tyle szczęśc…
- Zjeżdżaj mi z oczu.
I odeszła majestatycznym krokiem w stronę sklepu odzieżowego. Od razu podbiegli do niej wszyscy okoliczni żebracy.
- Panienko, mam dziecko na utrzymaniu.
- Proszę pani, ja umieram…
- Błagam, błagam o kunta!
- Moja córeczka nie ma co jeść!
Otoczyła siebie i Angelinę magiczną barierą, i w takiej osłonie weszły do środka.
Pomieszczenie było mroczne, jak zresztą wszystkie na tej ulicy. Pachniało tu kurzem i stęchlizną. Było również duszno, bo wszędzie paliły się czarne świece. Christinę zawsze zastanawiało jakim cudem ten budynek jeszcze nie spłonął.
Stara, pomarszczona i garbata kobiecina wyszła z zaplecza i stanęła za ladą, która była niewiele od niej niższa. Odchrząknęła głośno zanim zabrała się za powitania.
- W czym tym razem mogę służyć, pani Blaise i pani Johnson?
- Siedem peleryn niewidek. Oczywiście najlepszej jakości. Odbiorę je osobiście w sobotę. Specjalnych życzeń nie mam.
Staruszka nie napomknęła, że samo zamówienie jest specjalnym życzeniem. Nie pierwszy raz wymagano od niej rzeczy wręcz niemożliwych. Trudno, będzie musiała zatrudnić dodatkowe kobiety do pracy i wydłużyć im czas w pracowni do maksimum. Takim klientom się nie odmawia.
- W takim razie będą do odbioru w sobotę rano.
- Dziękuję. Do widzenia.
Odwróciły się na pięcie i wyszły ze sklepu otoczywszy się wcześniej magiczną barierą.
***
Angie siedziała od kilku ładnych godzin nad księgami i próbowała rozszyfrować tekst, który znalazła w górnym salonie. Podejrzewała, że jego pierwotne miejsce wcale nie znajdowało się w tym pokoju. Duża wyrwa w ścianie, prowadząca do pracowni Lorda Voldemorta, utwierdzała ją w tym przekonaniu. Na obszernym biurku prócz owej kartki z tajemniczymi zapiskami znajdowało się pół tuzina specjalistycznych ksiąg. Kiedyś, w latach świetności umysłu, potrafiłaby w dużej mierze obejść się bez nich. Teraz musiała posiłkować się wszystkimi możliwymi tabelami i podpowiedziami. Wiedziała jednak, że za jakiś czas wszystko wróci do normy i zacznie czytać runiczne teksty z dawną wprawą. Niemal z agresją przetłumaczyła ostatnie zdanie. Z triumfem w oczach zatrzasnęła grubą księgę.
Sherry rzuciła niewielką kulką w stworzoną przez siebie pułapkę. Przymierzyła perfekcyjnie i zapadka opadła w dół uwalniając tryby, które poruszały całą konstrukcją. Linki przymocowane do poszczególnych części gwałtownie się wyprostowały, co spowodowały wystrzelenie tuzina małych strzałek. Ściana po przeciwnej stronie pomieszczenia najeżona była morderczymi igiełkami. Uśmiechnęła się pod nosem. Z miseczki, w której znajdowała się trucizna, wybrała kroplomierzem nieco płynu. Upuściła dwie krople na liściu difenbachii. Ogromny liść skurczył się, sczerniał, a następnie upadł na ziemię.
Lestrange tańczyła ze starym manekinem, któremu kiedyś odpadła ręka. Ale to nie przeszkadzało jej wieszać na nim różnokolorowych ubrań i doprowadzać ich do porządku. Zaczęła od pobliskiego lumpeksu, w którym wyszukała ciuchy mogące upodobnić ich do żebraków. Później wyskoczyła na małe zakupy. Oczywiście zrobiła to nocą i nie podarowała żadnego galeona. Gwoli ścisłości, zostawiła tam jednego kunta, co było nad wyraz złośliwe z jej strony. W planach miała jeszcze drogie butiki na Oxford Street, ale aktualnie jej pomysły na urozmaicenie garderoby musiały poczekać. Tango z jednorękim manekinem było ważniejsze. Nawet jeśli właśnie odpadła mu noga i potoczyła się pod szafę z maskami Śmierciożerców.
Angelina wrzuciła wijącą się glizdę do buchającego szmaragdową parą kociołka. Kolor eliksiru gwałtownie zmienił się na bananowy, a na powierzchni pojawiły się koralowe bąble z gazem. W czasie gdy wywar bulgotał uwalniając charakterystyczne zapachy, płukała kilkadziesiąt malutkich fiolek, które posłużą im do rzucania w trakcie walki. Na spokojnie rozłożyła je, po kilka dla każdego. Gdy eliksir wykrzesał z siebie purpurowe iskry, zestawiła go z ognia. Poczekała aż ostygnie i ostrożnie przelała go do naszykowanych naczynek. Nie musiała sprawdzać jego właściwości. Doskonale wiedziała, że wypalał skórę do kości.
Michael wyprowadził precyzyjny cios sztyletem, po którym nastąpił atak magiczny. Śmiercionośny pocisk wypalił dziurę w manekinie wystawowym. W tym samym czasie zaatakował go bogin schowany w szufladzie komody, która stała pod oknem. Straszliwy klaun, o masce ociekającej krwią zaśmiał się szyderczo i zaczął iść w kierunku mężczyzny. Rzucone od niechcenia zaklęcia spowodowało odpadniecie czerwonego nosa i rudych włosów. Maska zsunęła się ukazując zmęczoną nowotworem twarz. Kolorowy kostium zamienił się w szpitalną piżamę. Postać ciągnęła za sobą butlę z tlenem. Nie wiedzieć czemu uznał to za zabawny, odprężający widok.
Sebastian siedział w szafie i podpalał fruwające wewnątrz kartki papieru. Co jakiś czas wznosił oczy na fotografię, którą przyczepił na jednej ze ścianek. Gdy strony się skończyły, zaczął przypalać sam siebie. Nie żeby zrobić sobie jakąś poważniejszą krzywdę. Po prostu chciał poczuć ból. Ostatni raz spojrzał na zdjęcie, a potem zajął je ogień. Zwęglona twarz Sherry patrzyła na niego w przerażeniu, dopóki nie zatraciła się w sobie i nie zamieniła w kupkę popiołu.
***
- Pani Johnson?
Stary Tom stał za barem i ściskał w dłoni szklankę, którą właśnie miał wypucować. Jednak zamarł, widząc blondwłosą kobietę wchodzącą do jego przybytku. Uśmiechnęła się do niego i podeszła pewnym, sprężystym krokiem.
- Niestety, nadal Johnson.
Przysiadła na jednym z tych niewygodnych, wysokich krzesełek.
- Dawno tu pani nie było. Gdzie to wywiało?
- Do Stanów. Potrzebowałam odpocząć od całego tego zgiełku. Trzeba było zatrzeć nieprzyjemne wspomnienia. Tu było za dużo wszystkiego.
Westchnęła z nostalgią, ale zaraz uśmiechnęła się wesoło do szczerbatego barmana.
- Sądzę, że malutki kieliszek Ognistej dobrze mi zrobi. A przynajmniej nie zaszkodzi.
Tom uśmiechnął się bezzębnym uśmiechem i odwrócił na pięcie. Jego ruchy były powolne, wyważone i ostrożne. Christina zastanowiła się przez chwilę ile on może mieć lat. Doszła do wniosku, że musiał być przyjacielem Nicolasa Flamela i dostać od niego mały prezencik. Ewentualnie mógł być bardziej potężnym czarodziejem niż się wydawało. Ściągnął z regału połyskującą, pękatą butelkę. Postawił ja na barze i odwrócił się z powrotem, by zabrać szklaneczkę. Potem wyćwiczonym ruchem wlał bursztynowy płyn do naczynia. W powietrzu rozniósł się drażniący, aczkolwiek przyjemny zapach wieloletniej whiskey. Chwyciła za szklankę i upiła duży łyk.
- Jak pan to robi, że tutaj zawsze smakuje lepiej?
- Kwestia klimatu – odparł skromnie, biorąc ścierkę i przerzucając ją przez przedramię.
Christina rozejrzała się po sali. Był ranek, więc ruch był niewielki. Ludzie przeważnie siedzieli w pracy, a ci nieliczni, którzy wpadli, pili coś w pośpiechu i wracali do swoich ważnych spraw. Mało kto zwracał na nią uwagę. Ot zwykła kobieta przy barze. Nikt nie widział w niej Śmierciożerczyni. Dobrze się maskowała w młodości. Nawet teraz Mroczny Znak skryty był pod grubą warstwą podkładu i pudru. Zaklęcie maskujące również dawało efekt. Wyrywając się z rozmyślań opróżniła szklankę i odstawiła ją głośniej niż zamierzała.
- No nic, na mnie czas. Zakupy same się nie zrobią.
Położyła na blacie lśniącego galeona i wstała.
- Do widzenia Tom.
Wyszła na ulicę Pokątną i wciągnęła głęboko powietrze. Tak dawno nie czuła zapachu tego miejsca. Tej wonnej przygody, tej różnorodności. Dawno nie widziała tej ferii barw przeplatającej się z ceglaną szarością budynków. Doskonale pamiętała te kolorowe witryny i krzyki ulicznych przekupek. Uśmiechnęła się do swoich wspomnień i ruszyła w wielobarwny tłum.
Żwawym krokiem ruszyła do banku, bo rzeczy, które miała kupić, nie należały do najtańszych. Prawdę mówiąc wyda dziś niewielką fortunkę. Ale i tak nie miała co robić z lawiną złotych galeonów, które wpływały po każdym krwawym zleceniu. Bycie płatnym mordercą miało swoje plusy i minusy. Ewidentnym plusem były właśnie fundusze.
Wkroczyła do wyłożonej marmurem sali. Siedzące na podwyższeniach gobliny nie zwróciły na nią uwagi. Zresztą nie zwracały na nikogo, były zbyt zajęte przerzucaniem stert notatek i wbijaniem pieczątek w dokumenty. Doszła do wysokiego kontuaru i zaczęła grzebać w torebce. W końcu wyciągnęła srebrny kluczyk na łańcuszku. Wisiał na nim również mały, srebrno-szmaragdowy wężyk. Pamiątka po profesorze Snape.
- Johnson.
Wyjątkowo paskudy goblin podniósł wreszcie wzrok znad pergaminów i uraczył ją swoim zainteresowaniem.
- Wydaje mi się, że dla ciebie jestem panią Johnson.
Nie odpowiedział. Patrzył całkowicie beznamiętnie na kluczyk, który spoczywał na błyszczącym blacie tuż przed nim. Miała już wszcząć awanturę, ale jej spojrzenie przykuła ruda czupryna. Jej serce przestało uderzać jak oszalałe o żebra dopiero w momencie, w którym zobaczyła, że twarz chłopaka jest naznaczona bliznami. Bill, pomyślała. Była jednocześnie uradowana i zrozpaczona.
- Christina! Tak dawno cię nie widziałem. To było chyba na ślubie.
Podszedł do niej i przywitał się wesoło.
Potaknęła.
- Też dobrze cię widzieć. Co tam u Fleur? Dzieciaki dają o sobie znać?
Zaśmiał się krótko, ale szczerze.
- O ile dziewczyny wdały się charakterem we mnie, to Louis wszedł w skórę Fleur. Niestety w całości jest to jej francuska, arystokratyczna strona, jeśli wiesz co mam na myśli. Nawet nie ma zamiaru pojawić się na urodzinach Rose. Twierdzi, że Nora nie jest miejscem dla niego. Nie będę go ciągnął, niech nie psuje innym zabawy. A właśnie, – zawołał jakby nagle dostał olśnienia – może wpadniesz na przyjęcie? George pewnie się ucieszy.
Tak samo jak za każdym razem, od kilku ładnych lat ścisnęło ją w krtani, ale zdołała się opanować.
- Lepiej nie. Moja cudowna kuzyneczka nie darzy mnie szczególną sympatią.
- No tak, prawda. No nic, szkoda. Zawsze miło będzie nam cię gościć w Norze. Muszelka również serdecznie zaprasza. Drzwi zawsze są szeroko otwarte. Głównie w czasie sztormu.
Uśmiechnęła się szczerze. Tak bardzo pragnęła znów znaleźć się wśród Weasleyów i wieść spokojne, radosne życie.
- Muszę uciekać, te parszywe gady nie lubią jak się spóźniam – mruknął jej prosto w ucho. – Żegnaj. Mam nadzieję, że niedługo się spotkamy.
- Z pewnością – rzuciła na odchodne. Bardzo starała się opanować głos i była z siebie dumna, gdy nie zadrżał.
Odetchnęła głęboko i spojrzała w górę na goblina.
- Niech pani pójdzie z tym oto przewodnikiem. Doprowadzi panią do odpowiedniej skrytki.
***
Wyszła z banku zdenerwowana zachowaniem goblinów, ale ciężar wypchanego po brzegi kuferka nieco ostudził jej zapał do wyrwania im nosów. Lubiła czuć władzę, a pieniądze zdecydowanie dawały tę satysfakcję.
Skręciła w prawo, kierując się na ulicę, której lepiej nie odwiedzać. Schodząc z ostatniego schodka wpadła na kogoś. Zachwiała się, ale nie upadła. Skrzynka z galeonami również znajdowała się w tym samym bezpiecznym miejscu, co przed chwilą, pod pachą. Pobudzona zdarzeniami w banku chciała na tego kogoś nawrzeszczeć, ale nie potrafiła otworzyć ust. Rude włosy ewidentnie nie należały do Billa. Kuferek upadł na brukowaną ulicę, uwalniając lawinę pieniędzy, które z brzdękiem potoczyły się pod ich nogi.
Mam do tego fan ficka taką sympatię, że aż sobie nie wyobrażasz nawet. Trochę żałuje, że nie opisujesz wszystkich razem jak np. siedzą i gadają, ale rozumiem, że w tym momencie to już nie czas na pogaduszki. Coraz większymi krokami zbliżamy się do ostatecznego starcia, do realizacji planu naszych Dzieci Krwi. Podoba mi się to, że opisujesz ich przygotowania. Szkoda, że tego nie rozwinęłaś. Chciałabym poczytać o przygotowaniach każdego jako taki osobny fragment, ale to wtedy rzeczywiście byłoby długie. Nie wiem też czy dla innych nie nudne, bo mało kto zna albo kojarzy bohaterów, którzy tak naprawdę są dawni userami tej strony w latach jej największej świetności.
Spotkanie z rudzielcami to jest smaczek. Byłam pewna, że chociaż z Gerogiem Christina spotka się dopiero podczas ostatecznego starcia. Może pomyliła go i to jest Fred? Nieee, Fred nie żyje... Ale to był taki słodki fragment, jest w nim najwięcej uczucia i emocji.
W ogóle z rozdziału na rozdział przywiązujesz większą wagę do poprawnej stylistyki, brawo Sis! Skoro masz już na wysokim poziomie sam tekst, czas na stylistykę. Bardzo właściwe podejście ;>