Kiedy wali się świat, pomóc mogą tylko przyjaciele.
Dom Cole'a mieści się na obrzeżach Londynu. Ogromna posesja, którą niemal z każdej strony otacza las. Sam budynek przypomina zamczysko, w których niegdyś mieszkali wielcy królowie. Teraz jednak wydaje się ponury i zapomniany. Dotknięty upływem czasu. Teren zaraz wokół jest zaniedbany i porośnięty najróżniejszymi chwastami, las wydaje się jeszcze gęstszy niż ten w Hogwarcie. Prawie w całości jest tworzony z drzew iglastych. Tylko nieliczne dęby czy jesiony urozmaicają monotonność igieł.
Z dworca odebrał nas ojciec Cole'a. Przedstawił się jako Charles Williams. Jest wysokim, przystojnym blondynem z błyskiem inteligencji w zielonych oczach. Z wyglądu wcale nie przypomina syna. Gdy jednak zapraszał nas do swojego auta i uraczył nas uśmiechem pomyślałam, że w tym przypadku są podobni jak dwie krople wody. Nie jestem w stanie ocenić jego wieku. Mógłby mieć zarówno 30, jak i 40 lat.
- Oboje z żoną strasznie się ucieszyliśmy na wieść, że zostaniecie u nas - mówi pan Williams z uśmiechem, kiedy wjeżdżamy na podjazd przed domem. - Ja niestety będę strasznie zapracowany, ale Alice się wami zajmie. Czujcie się jak u siebie, dobrze?
Nowoczesny samochód ojca Cole'a w ogóle nie pasuje do scenerii ich posiadłości. Powinien po nas przyjechać karetą albo bryczką.
Razem z Jace'm i Rosallie niemrawo stajemy przed domem. Jakiś mężczyzna zaczyna wypakowywać z auta nasze walizki. Jakim cudem one wszystkie się tam pomieściły?
- Chodźcie - mówi Cole, stając na pierwszym schodku, prowadzącym do drzwi frontowych. - Eduardo zaniesie potem bagaże do waszych pokoi.
Razem przekraczamy próg domu. W środku jest zadziwiająco ciemno, a wokół unosi się kurz. Z trudem powstrzymuję się od kaszlnięcia. Na poobdzieranych z tapety ścianach wiszą stare obrazy, przedstawiające różne postacie na koniach. Na niewielkich komódkach stoją drogie wazy, które wyglądają tak, jakby lada chwila miały się rozlecieć. Cole prowadzi nas do kuchni. Jest dość mała jak na tak ogromny dom. Poobijane meble i pozrywane z okien firanki wywierają na mnie takie wrażenie, że w pierwszej chwili nie zauważam starszej pani, siedzącej przy stoliku. Jej ciepłe oczy przyglądają nam się znad grubych oprawek okularów.
- Witam, paniczu - mówi przyjaznym głosem, obierając ziemniaki. - Miło pana znów zobaczyć.
- Alice. Już tyle razy ci powtarzałem. Jestem Cole - karci ją chłopak i mimowolnie się krzywi. - To są moi przyjaciele: Jace, Rosallie i Ariana. Pomieszkają tutaj jakiś czas.
Starsza pani posyła nam wesoły uśmiech.
- Bardzo mi miło. Mówcie mi Alice.
Każde z nas po kolei ściska jej kościstą dłoń. Kiedy dotykam jej zimnej skóry, przechodzi mnie nieprzyjemny dreszcz.
- Idziemy na górę - oznajmia Cole i wychodzi bezceremonialnie z kuchni.
- Obiad będzie za godzinę! - krzyczy za nami Alice, gdy zaczynamy wspinaczkę po schodach. Mijamy pierwsze piętro. Na drugim zatrzymuje nas jakaś kobieta. Jej chuda twarz sprawia, że w pierwszej chwili biorę ją za ducha.
- O! Już jesteście? Jestem Margie. - Wygląda, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, ale uniemożliwia jej to nagły napad kaszlu.
- Mamo! - wykrzykuje podenerwowany Cole i do niej podbiega. - Dobrze wiesz, że nie możesz wychodzić z pokoju. Masz leżeć w łóżku.
- Co to za gospodyni, która nawet nie wita swoich gości - mówi z trudem pani Williams i zgina się w pół, nadal kaszląc.
- Mamo! - Cole jest wyraźnie przestraszony. - Idźcie przodem. Drugie drzwi na prawo. Zaraz do was dołączę - mówi do nas i zaczyna powoli prowadzić matkę w głąb korytarza. W ciszy docieramy pod drzwi jego pokoju i otwieramy je z lekkim skrzypnięciem. Pokój wyraźnie różni się od reszty domu. Niebieskie ściany, zielonkawe firany powiewające na wietrze, który wpada przez otwarte okno, telewizor, trzy fotele, nowa szafa i komoda. Niepewnie rozglądamy się dookoła. Jace cicho gwiżdże.
- Ciekawe, dlaczego nigdy mnie tu nie zaprosił - zastanawia się chłopak, rzucając się na pościelone łóżko. Rosie patrzy na niego gniewnie.
- Nie jesteś u siebie! - stara się ściszyć głos możliwie jak najbardziej.
- Przecież pan Williams powiedział... - Wyłączam się, zanim kłótnia rozgorzeje na dobre. Nigdy nie spodziewałam się po Cole'u takiego pokoju. Zawsze myślałam, że dominuje w nim czerń, a po całej podłodze walają się brudne ubrania. Jednak cały pokój aż lśni czystością. Powoli podchodzę do komody, stojącej pod ścianą. Jest na niej kilka oprawionych w ramki zdjęć. Biorę do ręki pierwsze z nich. Trzyosobowa rodzina: uśmiechnięta matka, ojciec z dłońmi w kieszeniach i malutki, roześmiany synek. W tyle za nimi rozciąga się piaszczysta plaża i błękitne morze. Chłopczyk wyciąga rączki w górę, jakby starał się złapać niewidzialnego robaczka. Na drugim zdjęciu widnieje nasza Gryffońska drużyna Quidditcha. Na przodzie Jace jako kapitan. Zaraz za nim Cole, zastępca. Trzecie zdjęcie przedstawia naszą czwórkę zaraz po zakończeniu piątego roku. To był mój pierwszy rok. Jace szczerzy się do obiektywu a Rosallie usilnie stara się go od siebie odepchnąć. Cole sprawia wrażenie, jakby w ogóle nie obchodził do fakt, że robimy sobie wspólne zdjęcie. Jedynie zerka w stronę aparatu. Ja stoję na środku i uśmiecham się delikatnie. To byli moi pierwsi przyjaciele. Przeglądam pobieżnie resztę zdjęć i mój wzrok zatrzymuje się ma jednym z nich. Biorę go do ręki. Przedstawia mnie i Cole'a. Siedzimy na płocie, odwróceni tyłem do aparatu. Pierwszy wypad do Hogsmeade. Perill powiedziała, że nie powinnam się wywyższać ponad innych tylko z powodu nazwiska. Obrażała mnie przez te całe dwa lata tylko z powodu, że cały czas o mnie mówiono i o moim nazwisku. Wszyscy wtedy, że jestem z Black'ów i powiązywali mnie z Syriuszem. Uciekłam. Nie chciałam, żeby widzieli moje łzy. Chciałam się schować w lasku i pocierpieć w samotności. Znalazłam ten płot, usiadłam na nim i przyglądałam się z oddali Wrzeszczącej Chacie. Wtedy pojawił się Cole. Pocieszył mnie i usiadł ze mną. Długo rozmawialiśmy. Wtedy chyba po raz pierwszy od śmierci Christophera się uśmiechnęłam. Nie wiedziałam, że mamy takie zdjęcie.
Drzwi pokoju gwałtownie się otwierają i wpada przez nie Cole. Jest trochę spokojniejszy niż wcześniej, ale nadal można dostrzec na jego twarzy zmartwienie.
- Wszystko ok? - pyta niepewnie Jace, puszczając rękę Rosie.
- Tak - odpowiada chłopak i uśmiecha się lekko. Jego wzrok pada na trzymane przeze mnie zdjęcie. Szybko odstawiam je na miejsce. Cole jedynie uśmiecha się szerzej i zamyka za sobą drzwi. On siada na łóżku, a nasza trójka na fotelach. Nikt nie chce zacząć rozmowy.
- Ale kicha - wzdycha w końcu Jace, wbijając wzrok w okno. - Czy ktokolwiek wie, co powinniśmy teraz zrobić?
- Wątpię - odpowiada skrzywiona Rosie. - Nawet nauczyciele są mocno wstrząśnięci. Słyszeliście plotki? Podobno Potter przy tym był i widział, jak Snape zabija Dumbledore'a.
Harry Potter jest na tym samym roczniku, co my. Zawsze było wokół niego pełno szumu. Na drugim roku zabił Bazyliszka, a w zeszłym założył Gwardię Dumbledore'a, którego byliśmy członkami. Musi mu być ciężko. W przeciwieństwie do mnie był blisko z dyrektorem.
- Słyszałem. - Cole lekko odchyla się do tyłu. - Niektórzy mu wierzą, inni wręcz przeciwnie. Ja osobiście uważam to za prawdopodobne. Snape zawsze był podejrzany.
- Ale czy aż tak? - Rosallie nie wygląda na przekonaną.
- McGonagall powiedziała, że gdzieś w połowie lata przyśle do nas sowy z zawiadomieniem o dalszym postępowaniu szkoły - mówi Jace, zamyślając się. - Po śmierci Dumbledore'a to ona jest chwilowym dyrektorem, nie?
- Tak, ale mogą przecież wybrać innego - włączam się do rozmowy. - I jestem przekonana, że nie wyniknie z tego nic dobrego.
Zapada głucha cisza. Wszyscy trawią tą porażkę, jaką jest śmierć dyrektora. Przełykam łzy i wbijam wzrok w swoje dłonie. Ile jeszcze bliskich mi osób odejdzie, nim to wszystko się skończy?
Wieczorem jeszcze raz spotykamy się w pokoju Cole'a. Grobowa atmosfera na chwilę zniknęła i rozmawiamy jak normalni przyjaciele z normalnej szkoły. Rosie i Jace jakiś czas temu poszli do siebie. Razem z Cole'm i jeszcze raz analizujemy sytuację.
- Snape sam z siebie nie zabiłby Dumbledore'a - stwierdza chłopak. - Już wcześniej wszyscy twierdzili, że jest Śmierciożercą na usługach Sama Wiesz Kogo. To pewnie z jego rozkazu.
- Czarny Pan chce przejąć szkołę i zniszczyć nas od środka - mówię cicho i patrzę na twarz Cole'a. - Miałam nadzieję, że te dni nigdy nie nadejdą.
Chłopak uśmiecha się smutno.
- Ja też. Teraz jednak pozostaje nam jedynie czekać na najgorsze.
Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, żeby było jeszcze gorzej niż teraz.
Okey, chciałabym jechać z nimi do tego "domku". Uwielbiam coś, co przypomina zamki, och kocham zwiedzać takie cuda.
Średnio jest się na czym skupić, bo nie ma za dużo akcji, właściwie nie ma jej wcale. Ale to dobrze. Przecież poprzednio mieliśmy śmierć, to się przeżywa ;D
Stylistycznie wszystko okey, ale radzę Ci czytać pracę przed dodaniem, bo miałaś głupie literówki, albo powtórzenia słówek.